CUT COPY
Bright Like Neon Love (2004, electro-pop) !6.2
Ach, to ta płyta gdzie jest "Saturdays" i cośtam zbędne jeszcze... "Jak New Order przepuszczone przez pedały przesterów od MBV", pisało "NME". Sami jesteście pedały.
"Saturdays"
Zacznę sztampowo (i mało oryginalnie: Janek zbudował już na tym swój koment do "Hearts On Fire"), ale nie mogę inaczej, bo wpierw musimy sobie ustalić okoliczności: nie jestem fanem Cut Copy. Uważam, że grupa ma super nazwę i wymuskany image, ale szczerze powiedziawszy, całościowo "nie rusza mnie" muzycznie. Może dlatego, że nigdy nie zaliczałem się do sympatyków New Order... A zresztą, to chyba nie ma nic do rzeczy. Po prostu – większość ich kawałków uważam za średnie, kilka za całkiem spoko. Natomiast "Saturdays" poznałem kiedyś, przypadkiem, nawet NIE WIEDZĄC czyj to numer – na imprezie, kolega puścił. I do dziś postrzegam sprawę tak: "Saturdays" to "Saturdays". Utwór identyfikuję w mojej głowie jako osobny plik, w osobnym folderze, pod własną nazwą. Gdy myślę o "Saturdays" to wcale nie myślę o Cut Copy. Może niesłusznie, bo oczywiście, szacun dla kolesi, że to właśnie oni są odpowiedzialni za tę wysoko funkcjonalną architekturę dźwięku, spełniającą większość moich estetycznych oczekiwań w zakresie "nowoczesnego popu na bicie".
Nudna uwaga, ale nie pamiętam w 00s lepiej "ułożonego" bitu – rozpisany przez Australijczyków wzór rytmiczny jest matematyczny, ale gruwi; skomplikowany, ale prosty; dance'owy ("szybki"), ale hip-hopowy ("wolny"); inteligentny, ale sexy. Gdybym prowadził na Uniwersytecie ćwiczenia z programowania bitów i Dan Whitford oddałby "Saturdays" jako pracę semestralną, to oceniłbym ją 100 na 100 punktów i dopisał koło noty: "kapitalne operowanie start/stopem i mistrzowskie użycie klasków w rozkładzie akcentów". Oraz w ogóle podałbym się do dymisji, może wyleciał z krzykiem na dziedziniec, a może wyskoczył oknem. A to tylko sam bit. Występują tu jeszcze takie smakołyki jak synth-bass, klawiszowa oprawa, gitarka, wokal. Wszystkie uwikłane w repetycję tak, jak lubię. Te dwa loopy przewodnie ("zwrotka" i "refren" jeśli chcecie) są tak dobre, że nie da się ich rozwinąć, więc po dwóch minutach nagranie podąża donikąd i literalnie rozpada, rozpływa, rozpuszcza się. Jednak zanim to się wydarzy, dyskretnie bałnsująca statyczność wprawia w błogość. "Saturdays" to coś między zapętlonym "stanem", "sytuacją", "zjawiskiem", na didżejską modłę, a la mostek u rodaków z Avalanches, a regularną piosenką wykonywalną normalnie przez "żywy" band, powiedzmy z okolic późnego Rapture. I teraz dopiero widzę, jak ów middle ground był mi w życiu potrzebny.
(Porcys, 2010)
In Ghost Colours (2008, synth-pop) !6.5
Chociaż faktycznie potrafili zabrzmieć trochę jak Serena Maneesh, jeśli ktoś pamięta wersję live "So Haunted"... Szkoda, że całość nie wciąga tak jak umiejętnie wyselekcjonowane single. Ale z dobrych wieści: w XXI wieku "stadionowy synth-pop" (?) rzadko brzmiał tak świeżo.
Zonoscope (2011, electro-pop) !6.0
Produkcja bez zarzutu, ale abstrahując od faktu, że żaden kawałek się nie wybija ponad przeciętną, to ich problem (jak i wielu pokrewnych grup) polega na dylemacie między "muzyką do tańca", a "muzyką do słuchania". Udanie pogodzić obie tendencje to jednak wielka sztuka.
Free Your Mind (2013, synth-pop) !5.3
Słyszeliście kiedyś taki zespół Kamp! ("We Are Explorers")? No to macie ogólne pojęcie z kogo McCluskey zgapił wokal. Plus ślady środkowego Primal Scream ("Free Your Mind") i disco-polo ("Meet Me In a House of Love"). Tyłek za tym nie poszedł, highlightów nie wykryłem.