DAFT PUNK
Discovery (2001)
W jednym z wywiadów przeprowadzonych z grupą Daft Punk w ramach promocji ich nowej płyty, pojawiło się oczywiste pytanie o źródło tytułu wydawnictwa. Odpowiedź padła zaskakująco szybko: "Discovery? To proste! Disco! Disco! Very! Very!". Ot i cała filozofia. No więc: "One more time we're gonna celebrate / Oh yeah all right don't stop the dancing"! No, no ok, no kto z was tego nie słyszał? Idziemy się bawić do DaftClubu!
Thomas Bangalter i Guy-Manuel De Homem-Christo wydali swój debiutancki longplay Homework w 1997 roku. Porywająco świeże, minimalistyczne motywy, frapujące brzmienie i niespotykany nigdzie indziej archaiczny klimat sprawiły, że ta specyficzna odmiana techno wpisywała się w obiegowe pojęcie "french touch". Nagrania takie, jak poparty doskonałym clipem "Around The World", "Fresh", "High Fidelity" czy "Da Funk" miały w sobie coś z objawienia. Ta futurystyczna energia i to retro zarazem... Czuło się w powietrzu nadchodzącą rewolucję w świecie muzyki tanecznej. Teraz, po czterech latach, grupa powraca z nowym, eklektycznym materiałem. Czasem lirycznym, bliskim konwencjonalnego popu, a czasem wyjątkowo nowoczesnym i odkrywczym.
Paradoks, że kolejnego przełomu w tym temacie nie dokonują zdeklarowani wrogowie komercji, ambitni eksperymentatorzy pracujący z zadartymi nosami w zaciszu swoich pilnie strzeżonych laboratoriów dźwiękowych, ale wykonawcy celujący w zabawianie radośnie podrygującej publiczności. Cała ich twórczość jest zresztą przesiąknięta duchem beztroskiej rozrywki. Teledyski do Discovery obfitują w animowane obrazki rodem niczym z japońskich filmików dla małych dzieci w rodzaju Kapitana Hawka. Wszystkie układają się w naiwną historyjkę o morale godnym rysunkowych bajek przeznaczonych dla najmłodszych widzów właśnie. Przecież to bijący po oczach kicz, popowa guma do żucia! Ale nie dajcie się zwieść. Ta cała kolorowa otoczka to grubymi nićmi szyta mistyfikacja. Raz w ciągu swojej kariery (jeszcze jako rockowa formacja Darling) tandem otrzymał bolesną lekcję od muzycznego show-buisinessu; teraz postanowił z niego ironicznie zadrwić, skompromitować go, pokazać jak sztucznym i zdegenerowanym jest tworem, jakimi to absurdalnymi prawami i zasadami się kieruje.
Początek – wspomniany wcześniej "One More Time" – znają chyba wszyscy, więc nie ma co się rozpisywać. Dość, że wraz z tym, kapitalnym skądinąd utworem, zgryźliwi prześmiewcy z Daft Punk wytknęli wszystkim swoim słuchaczom ich podstawową słabość: zamiłowanie do banału, plastiku, wręcz prymitywizmu. Bo kto nie kołysał się w takt tej piosenki, co? Wszyscy się kołysali. I o to chodzi. Nagranie stało się olbrzymim przebojem, Francuzi zgarnęli kaskę i mogą sobie pogratulować: wiemy dokładnie, o co chodzi naszym klientom. Ale styl, w jakim tę operację przeprowadzili, jest zwyczajnie godny podziwu. "One More Time" płynnie przechodzi w kolejny szaleńczy atak rytmu – "Aerodynamic", podbudowany jednak, podobnie jak poprzednik, miłą melodią. Nim się spostrzeżemy, następuje "Digital Love", niezwykłe połączenie numeru do tańca i ckliwej miłosnej ballady. Co wychodzi tym kolesiom naprawdę dobrze. Wprowadzona pod koniec trzeciej minuty partia pianina elektrycznego, przywołująca miałki groove Supertramp, dodaje tej dziwacznej hybrydzie smaku, a całość kończy zakręcone solo przesterowanego syntezatora.
Podobnych, bardzo przyjemnych dla ucha kawałków, których para kochanków mogłaby wspólnie słuchać w dni wolne od obowiązków, jest tu sporo. Mamy na przykład wplecioną gdzieś w środek albumu, pastelową impresję instrumentalną "Nightvision", która, choć nie trwa nawet dwóch minut, stanowi chwilę odpoczynku od tych wszystkich parkietowych odjazdów. Natomiast "Something About Us" to już prawdziwa pościelówka, ociekająca landrynkowym lukrem. Spokojny, miarowy puls, delikatny motyw przewodni, bezbłędna aranżacja z niebiańskimi wokalami w stylu: "I need you more than anything in my life", atmosfera miodowego miesiąca, mówię wam. O dziwo, robi to świetne wrażenie, głównie ze względu na znakomitą popowość i krystaliczną produkcję: te dźwięki są wręcz widzialne! Ale, prawdę mówiąc, słodkie, chwytliwe fragmenty nie są tym, co decyduje o sile Discovery. Są tylko przykrywką dla tego, co na płycie najważniejsze: porażających swoim kunsztem i precyzją utworów tanecznych.
Ktoś trafnie nazwał te zwariowane numery fuzją disco i rocka progresywnego. Mariaż szaleńczych, powyginanych podkładów rytmicznych i mechanicznie przetworzonych partii wokalnych okazuje się możliwy do strawienia dzięki zbawiennym odcieniom lat osiemdziesiątych. Panowie mają zamiłowanie do muzyki rozrywkowej tego okresu i wykorzystują jej patenty z wielką klasą. Weźmy taki "Harder, Better, Faster, Stronger". Rozpoczyna się prozaicznym, jednostajnym pasażem, by po minucie przerodzić się w dziwaczną pieśń dyskotekową, przy czym głos jest zniekształcony. Ale gdy panowie zaczynają wykorzystywać wokal jako kolejny instrument, wtedy robi się z tego niezły kocioł. Specjalny efekt pozwala niemal "grać" na głosie; szczyt osiągają pod koniec, gdy bardziej brzmi to jak solo na keyboardzie z soundtracku do Piłkarskiego Pokera, niż śpiew. "Crescendolls" i "High Life" zachwycają sprytnie dobranymi samplami, "Short Circuit" przynosi kolejną porcję zakręconych beatów. "Face To Face" otwiera prosty rytm na dwa, a później mamy zabawę harmonią, fascynującą mozaikę dźwięków, misternie spleciony kolaż. W środku zmienia się to na kilka chwil w funkującą piosenkę, ale zapętlony refren, zwieńczony jeszcze odległą partią fletu, powraca ponownie. Natomiast "Voyager" to po prostu kwintesencja artystycznego disco, jeśli mogę się tak wyrazić. I w sumie zastanawiam się, czy to jest na pewno muzyka na parkiet, czy może do słuchania na słuchawkach w domu.
Oczywiście, nie ma tak dobrze, że nie ma się do czego przyczepić. Myślę, że lepiej by się stało, gdyby ta płyta trwała krócej: zamiast godziny, na przykład ze czterdzieści minut. No, ale cztery lata czekania... Tak, czy owak, jest tu parę zdecydowanie słabszych utworów. Choćby za bardzo narzucający się "Superheroes". Albo zbyt rozwlekły, nijaki "Verdis Quo". Nudzić może również nieco przydługi, zamykający Discovery, niemal epicki (wyobrażacie sobie: taneczny epik) utwór "Too Long", w którym, tak jak w "One More Time", udziela się wokalnie niejaki Romanthony, czyli Anthony Moore. Ale mimo to, kpiarski kicz dwóch Francuzów robi bardzo pozytywne wrażenie. Szykuje się taneczny album roku. Chyba, że odezwą się Chemical Brothers, a jeśli chcą zachować cykl dwuletni, to już najwyższa pora.
(Porcys, 2001)
"Za niskooo!" – słyszę w tej chwili wasz krzyk. Cóż, nigdy nie ukrywałem, że w mojej opinii kolesie są zaledwie genialnymi didżejami – wiedzą co z czym skleić, kiedy podbić stopę, jak obrobić pasmo i umieją to potem sprawnie zmiksować. Niestety, nie napisali tych w większości kapitalnych hymnów (bo słabsze też się zdarzają – jak słusznie zauważył Ben Jacobs, takie "Veridis Quo" to trochę porażka). Ich rola ogranicza się do kompilacji cudzych riffów, skrawków motywów, zapętlanych zwykle całymi taktami (wolę "Cola Bottle Baby" w oryginale, sorry). Ale mimo, że bardziej lubię inny album pod tytułem Discovery, to ta godzinna składanka przeważnie rządzi – na drugą setkę dekady w sam raz.
(T-Mobile Music, 2011)
Daft Club (2003)
Od paru tygodni czuję się jak młody MC i gdybym zasnął, mógłbym się nigdy nie obudzić. To efekt drastycznego powrotu do trybu roku akademickiego i generalnie post-wakacyjnej spinki. Standardowo, mam dwa razy mniej dysponowanego czasu, niż rzeczy do zrobienia; mam milion sytuacji do prędkiego, nagłego przeanalizowania; mam tysiąc informacji w głowie i na te ilości obciążające organizm reaguję specyficznym rodzajem zmęczenia, który charakteryzuje tępy "w górę serca wielki cis" (yhm, ona naprawdę tak zaskandowała, choć to z pozoru niewiarygodne). W sumie więc sypiam po trzy godziny na dobę, czego rezultatem są: objawy niekontrolowanych skoków paraliżującej insomnii, alarmujące zwolnienie tempa bicia serca, przekrwione białka oczu (efekt "Zombie") i ogólne poczucie balansowania na barierze zdrowej odnowy biologicznej w cyklu dobowym. A najlepsze, że wszystko to razem owocuje koszmarnymi, absurdalnymi w swoim rozchwianiu psychicznym marzeniami sennymi. Dzień wcześniej kładłem się tuż po trzeciej nad ranem i po chwili fizycznego odrętwienia, kościościsku, zapadłem w głęboką, hipnotyczną śpiączkę.
Teleportowałem się przed wrota ekskluzywnego europejskiego hotelu, mekki snobów hedonistów, zakochanych w disco revivalu. W zasadzie był to ogromny budynek spełniający rolę wyfiokowanej tańcbudy. Od wewnątrz bił stłumiony, miarowy rytm techno. Zaczynała się noc ekstremalnych wrażeń. Do środka wpuszczano tylko za okazaniem specjalnej, numerowanej odblaskowej karty z czerwonym napisem "Daft Club" na czarnym tle. Identyczną otrzymałem w egzemplarzu Discovery francuskiego duetu Daft Punk w 2001 roku przy premierze albumu. Taka selekcja na bramce sugerowała dobór publiki: faworyzowano fanów Discovery, znających zawartość płyty na wylot. "Bo tu szykuje się mega-impreza remixerów, interpretujących materiał na nowo", pouczyła mnie hostessa w srebrnym, kąpielowym kostiumie. Super, wchodzę. Daft Punk debiutując upgrade'owali niestrudzony house Motorbassa, ustawiając poprzeczkę dla epigonów gatunku, ale sofomorem wyznaczyli unikatową jakość retro-kicz-popu, zalewając morzem melodycznej słodkości. Wyciągnąłem z kieszeni rzeczoną przepustkę i zanurkowałem w ekscytujący świat metaliczno-kosmicznych wystrojów oraz migających kolorowych świateł.
Potężny kompleks kilku rozległych sal tanecznych przygniatał ogromem, a koktajl światowych gwiazd muzyki klubowej, przemykających co krok z zagadkowymi uśmiechami, podniecał licznych zebranych czytelników "Jockey Slut" i "Mixmag". Tłum składał się z freaków różniastej maści, preferujących raczej image rozrywkowych androidów tudzież postaci kreskówek Mangi z clipów grupy. Dominowały barwne atłasowe szale i komiczne maski robotów. Laski o włosach ufarbowanych na niebiesko i pomarańczowo udawały Wenusjanki w zapiętych po szyję, obcisłych kombinezonach obronnych, filtrując przenikliwym, jasno-błękitnym spojrzeniem, zupełnie jak jedna z moich koleżanek ze studiów. Istny bal przebierańców! Kątem oka dojrzałem paczkę kilkunastu pseudo-hipsterskich, naspeedowanych ilxorowców, wrzeszczących doniosłym, kolektywnym fałszem w kółku graniastym: "Oooone mooore tiiime! We're gonna celebrate! Oh yeah, oh right, don't stop the dancin'!". Nagle zgasły reflektory i wyciszono sączony w tle background. WTF is goin' on here? Och, startujemy. I choć obserwowana parada rozmijała się z moimi prywatnymi gustami odnośnie spędzania wolnego wieczoru, z ciekawości postanowiłem zostać. Tym ciężej odmówić, gdy piękna Wenusjanka zagaduje: "Chyba nie zamierzasz teraz wychodzić, hmm?".
Nie, skąd. Zgrzytliwy sygnał łączenia modemem z siecią wprowadził uwerturę. Chwilę potem sami mistrzowie ceremonii wyszli za gałki i odegrali nałożone ścieżki z "Aerodynamic" i wokale z "One More Time". Hala, której zatłoczone rejony od strony frontu zajmowaliśmy, zamieniła się w szaleńczy wulkan tanecznej eksplozji. Neptunes wkroczyli wkrótce i stylowo kompletnie zdekonstruowali cudowny hit "Harder, Better, Faster, Stronger", nadając mu posmak tajemniczości, przyciemnionego erotyzmu i lekkiej schizki. Mieszane uczucia targały mną w tym momencie. Żałowałem gwałtu na tym wybornym kawałku, ale jakoś r&b świeżej linii śpiewu działało skutecznie. Mnóstwa spośród zapowiadanych obsługiwaczy konsolety nie kojarzyłem. Ale z radością powitałem Basement Jaxx, prezentujących swoją wersję "Phoenix" (jedyny w secie punkt z Homework), by w ciągu paru minut zgubić tę radość, wobec nudnej, mrocznej epopei bitów, z kulejącymi klawiszami a la Herbert w bridge'ach. Cecha wspólna zmienionych wersji to odkontekstowanie pierwotnych zamierzeń autorów i bazowanie na ich osiągnięciach w jałowy, schematyczny sposób. Lecz stały puls, regularne repetycje, atrakcyjne operacje edycyjne na doskonale rozpoznawalnych piosenkach i plejada gwiazd przy adapterach zapewniały przednią zabawę.
"Mają to zamiar wydać na CD, y'know", krzyknął mi prosto w prawe ucho rozentuzjazmowany, i ostro już nawalony Angol w przepoconym, wysadzanym cekinami t-shircie. "Cóż, idea edycji krążka z zapisem tego zwariowanego party... Oponowałbym. Pomysł nie wypali", rozmyślałem głośno, gdy na scenie pojawił się Romanthony i zaczął wykonywać unplugged "One More Time" w denerwującej, Prince'owej manierze. "Bo ludzie, potem, odtwarzając sobie dysk w okolicznościach nie-balangowych, zupełnie nie załapią ulotnej, intuicyjnej atmosfery klubowego transu, sklejonych ciuchów na ciele, namacalnego w powietrzu seksapilu. Z drugiej strony, hm. Może to ja – nigdy nie jarałem się klimatami didżejskimi, że niby Paul Oakenfold etc. Dla mnie zawsze liczyła się jakość kompozycyjna. Paradoksalnie, najlepszymi fragmentami takiej kompilacji byłyby ucinki oryginalnych, źródłowych tracków. Materiałowo, Daft Club korzystałoby z hojności dzieła studyjnego. Przeznaczenie takiego monotonnego, bladego miksu kończyłoby się na parkiecie, stąd...". Wspomniana wyżej Wenusjanka, imieniem Eve, zatkała mi palcem usta i objęła mnie wpół przy finałowym, romantycznym skrócie z "Something About Us".
Wtem obudziłem się z mocno ołowianym łbem i palącym pragnieniem. Wstałem i skoczyłem po szklankę zimnego soku z grejfrutów rubinowych, dla orzeźwienia. Rzeczywistość wróciła do normy: na półce stało Discovery, w każdej chwili do odtworzenia; nigdy nie posiadałem w kolekcji żadnego zapisu z hucznego Daft Club. No problemo. Jest wpół do ósmej i lepiej wskakuj pod prysznic, człowieku, bo znów się spóźnisz na zajęcia.
(Porcys, 2004)
Human After All (2005)
Na swoim trzecim longplayu francuski duet postanowił wykpić impotencję twórczą, wtórną mechaniczność i pustkę współczesnego rocka – album promował ten oto karykaturalny singiel "Robot Rock", którego meta-koncept (grać słabą muzykę po to, by wytknąć tę słabość innym!) aż prosi się o wpisanie w szerszy kontekst muzycznej awangardy, a z powodu repetycji – minimalizmu w szczególności.
(T-Mobile Music, 2011)
Random Access Memories (2013)
SAMA TREŚĆ: 10 refleksji na temat "Get Lucky"
Rozprawka o jednym z najgłośniej komentowanych singli 2013 roku, na niecały miesiąc przed premierą wyczekiwanego, czwartego studyjnego longplaya grupy Daft Punk, "Random Access Memories".
1. Zacznę bez owijania w bawełnę – "Get Lucky" spotkało się z powszechnie przychylnym odzewem mediów, ale osobiście czuję się tą piosenką rozczarowany. Już na takim podstawowym, odruchowym, możliwie odkontekstowionym szczeblu odbioru, słyszę przez te cztery minuty dość przeciętną, miałką, banalną piosenkę w stylu lajt-funk, dla której największym komplementem byłyby takie przymiotniki jak "solidna", "przyzwoita", "w porządku". Cztery mało odkrywcze w swoim następstwie akordy (wszyscy słyszeliśmy ten pochód tysiąc razy), a na nich melodyjki wokalu, które wydają mi się zbyt "pierwsze z brzegu", żeby zrobić mega wrażenie. Jeszcze gorzej wypada porównanie tego kawałka z bogatym dorobkiem przebojów sygnowanych przez nasz duet. W gronie czternastu singli promujących regularne płyty Francuzów "Get Lucky" umieściłbym na podium... najmniej porywających utworów. W moim świecie nowy przebój niewątpliwie blednie w obliczu rozjeżdżającego wszystko po drodze jak walec riffu "Da Funk", retro-futuro cukiereczka "Around the World", rasowych wzlotów basu "Burnin'", proto-micro-house'u "Revolution 909", ikonicznej hymniczności "One More Time", prog-disco "Aerodynamic", kiczowatego romansu "Digital Love", pseudo-mash-upowej bestii parkietowej "Harder Better Faster Stronger", soft-rockowej słodyczy "Something About Us", hipnotycznej repetycyjności "Robot Rock" i popsutego, cyfrowego bluesa "The Prime Time of Your Life". Biorąc pod uwagę napompowaną do granic możliwości (aczkolwiek doskonale rozegraną z marketingowego punktu widzenia) kampanię promocyjną, obfitującą w drobne gesty absurdalnie budujące przesadną dramaturgię (aż przypomina się zdroworozsądkowy głos Tedego w podobnej kwestii – link: http://www.youtube.com/watch?v=pUfIvpcWoJk&t=1m54s ), finalny produkt zawiódł mnie jako coś przesadnie bezpiecznego. Kto wie, czy pies z kulawą nogą zainteresowałby się "Get Lucky", gdyby wypuścił go jakiś mało znany debiutant z Belgii.
2. Tylko pozornie mocnym argumentem za "Get Lucky" jest jego bezdyskusyjna chwytliwość. To prawda, mamy tu do czynienia z refrenem, który zostaje w głowie na długo. Ale ktoś powinien kiedyś przygotować ranking najgorszych muzycznie refrenów, które posiadają tę jakże pożądaną przez wykonawców komercyjnych właściwość, a więc niesamowitą zaraźliwość. Było ich sporo, choćby sławetne "Am blu, dabu di, dabu da..." Włochów z Eiffel 65 (link - http://www.youtube.com/watch?v=ybltgXqkW_A&t=1m56s ). Ups, wybaczcie, teraz będziecie to nucić w myślach przez 3 dni. Słabe, a nie chce się odczepić. Można? Można.
3. Ogólnie ujmując, przepis na podobny sukces jest łatwy – tego typu nagrania to nic innego, jak... jingle. A jingiel to jeszcze nie piosenka. Jingiel coś sprzedaje/reklamuje i miarą jego jakości jest nośność, zapamiętywalność. "Get Lucky" brzmi trochę jak jingiel samego siebie (zresztą oficjalny edit to przecież nic innego jak zapętlony na cztery minuty snippet ujawniony parę tygodni temu – trick, który panowie stosowali już wielokrotnie w przeszłości). Pytanie, czy promuje coś więcej, niż samą promocję (zawartości całego albumu jeszcze nie znamy). Jeśli nie, to może okazać się jednym z bardziej przeźroczystych singli ostatnich lat – w którym muzyczne opakowanie już samo w sobie jest treścią.
4. Co więcej, jak na pierwszą płytę projektu, która ma być niemal w całości skomponowana i zagrana na żywych instrumentach, a nie wysamplowana i zaprogramowana, "Random Access Memories" nie zapowiada się jakoś rewelacyjnie. Jeśli "Get Lucky" ma być próbką możliwości songwriterskich francuskiego tandemu, to podtrzymuję opinię sprzed wielu lat, że Daft Punk to znakomici producenci, wręcz błyskotliwi didżeje – i totalnie pospolici autory piosenek.
5. Tymczasem większość pozytywnych recenzji "Get Lucky" skupia się na osobie Nile'a Rodgersa – wielkiego pioniera muzyki tanecznej, człowieka-instytucji, dzięki któremu w znacznej mierze dzisiejszy krajobraz muzyki rozrywkowej wygląda tak, a nie inaczej. Cieszy, że ten wciąż niedoceniony w skali masowej geniusz będzie mógł zaistnieć w szerszej świadomości odbiorców dzięki udziałowi w pracy nad "Random Access Memories". Martwi mnie natomiast, że pomimo firmowej, od razu rozpoznawalnej partii gitary, "Get Lucky" nijak ma się do takich diamentów muzyki disco jego autorstwa, jak galopujące i poszatkowane piorunującymi smykami "Dance, Dance, Dance" Chic, kapitalnie rozplanowane w sensie napięcia między zwrotką i refrenem "We Are Family" Sister Sledge czy ekstatycznie nabuzowany chorus "Give Up" Diany Ross. Uprawiana estetyka to jedno, a sam kawałek to drugie. Przykre, że "Get Lucky" bliżej do kompetentnej parodii osiągnięć Nile'a, niż kolejnego asa w jego talii songów.
6. Zbliżony zarzut wysunąłbym wobec Pharrella Williamsa, który – śmiem twierdzić – również pozostaje pupilkiem pewnej niszy sympatyków czarnej muzyki i garstki erudytów rozdzielających każdy muzyczny włos na czworo. Dziewczyny uważają go za przystojniaka, analitycy mainstreamowego popu przypisują mu (jako Neptunes) kluczową rolę w produkcyjnej rewolucji przełomu mileniów, ale zbyt rzadko roztrząsa się jego smykałkę do rzucania na lewo i prawo nieoczywistymi liniami wokalnymi, których wiele podarował swoim podopiecznym. Wystarczy przypomnieć kompozycje dla Kelis czy Justina Timberlake'a – od razu słychać w nich rękę Pharrella, ten charakterystyczny sznyt melodyczny. Sztampowo opadający refren "Get Lucky" to rzecz ze znacznie niższej półki. Konkluzja: dostrzegam w tym spędzie raczej poczciwe "emeryten party", niż spotkanie mistrzów na szczycie. Gdyby za to Rodgers i Williams połączyli siły będąc w wybornej formie... Pomarzyć dobra rzecz.
7. Warto chyba jeszcze na chwilę zatrzymać się nad wątkiem "kolaborantów" na "Random Access Memories". Poza wspomnianymi postaciami zapowiedziani goście to między innymi legendarny wynalazca disco Giorgio Moroder, powracający do studia Daft Punk po 12 latach wirtuoz pociętego house'u Todd Edwards, a także wokaliści Julian Casablancas z The Strokes i (trochę niespodziewanie, chociaż po udziale Jonsiego z Sigur Ros na krążku Tiesto nic już w tym temacie nie zdziwi) Panda Bear z formacji Animal Collective. Nagromadzenie tylu słynnych nazwisk na jednej okładce z pewnością niejednemu zaimponuje, a w różnych wywiadach artyści ci zarzekają się, że udział to dla nich zaszczyt, że kumplują się z Guyem-Manuelem i Thomasem, znają od dawna, byli fanami i tak dalej. Jednocześnie taki dream-team budzi we mnie niepokój. Owszem, bywały niszowe płyty, na których doborowa stawka muzyków wynikała z przyjętej przez gospodarzy sesji strategii artystycznej (pomyślmy o Brianie Eno czy Robercie Wyattcie). Zwykle jednak udział gości to zabieg marketingowy. "Po co im ci goście?" to w tej sytuacji zagwozdka tyleż błaha, co psychologicznie przenikliwa. Bardzo boję się, że to ruch wynikający z jakiegoś asekuranctwa (czytaj – braków materiałowych) – obym się mylił.
8. W tym całym zamieszaniu, w tej medialnej wrzawie wokół "Get Lucky", wielu zapomniało chyba o happeningowym aspekcie działalności Daft Punk, o ich upodobaniu do prowokacji i konceptualnej drwiny, których rezultatem był chociażby trzeci album zespołu "Human After All". Mnie już parę razy przeszło przez myśl, że "Get Lucky" to rodzaj perfekcyjnie wysublimowanego żartu, złośliwy metakomentarz do późno-internetowej rzeczywistości portali społecznościowych, w której większość odbiorców/użytkowników nie zawraca sobie głowy uważnym odsłuchem nowej piosenki – dla nich to zaledwie kolejne kliknięcie z miliona wykonanych w przeciągu doby. Gdy zabraknie czasu i odpowiedniej atencji, "Get Lucky" wsparte wspaniałymi nazwiskami gości może "na radar" łudząco podszywać się pod jeden z singli roku. Być może panowie de Homem-Christo i Bangalter testowali masy – chcieli sprawdzić, czy są w stanie wykreować hajp wokół zupełnie przypadkowego nagrania, w którym muzycznie dzieje się bardzo niewiele – właściwie jego zawartość streszcza kilkunastosekundowa zapowiedź. Być może gdzieś w tej chwili siedzą i śmieją się z tego, że w przeciwieństwie do operacji "Human After All" tym razem ich zakamuflowane szyderstwo się powiodło. Nie wiem, ale do takich hipotez zachęca też poniższy występ premierowy, w którym Pharrell podśpiewuje do trzykrotnie odtwarzanego z komputera kawałka – i powiedzcie mi, że ktoś tu się z nas nie nabija:
http://www.youtube.com/watch?v=zV2GA63HEGk
9. I jeszcze jedna teoria spiskowa tudzież swobodne skojarzenie. "Get Lucky" zaczyna się od słów "like the legend of the Phoenix" i dziwnym trafem brzmi to jak wyblakła wariacja na motywach refrenu "If I Ever Feel Better", jednej z piękniejszych piosenek Wersalczyków z Phoenix właśnie (których nowa płyta "Bankrupt!" wydała mi się podejrzanie udana, ale to inna sprawa), wydanej na singlu w 2001 roku. Groove się zgadza, melodia całkiem nieodległa, można zmiksować w jeden wspólny edit (pewnie ktoś już to zrobił). Czyżby ukryte pozdrowienia dla krajanów, na modłę "Meeting Iggy Pop and David Bowie" z "Trans-Europe Express" Kraftwerka? A może się rozpędziłem.
10. Ostatecznie jednak dochodzę do wniosku, że jest coś magicznego w Daft Punk i ich misternie rozplanowanej taktyce promocyjnej "Random Access Memories". Nie przepadam za "Get Lucky", ale: a) piosenka skłoniła mnie do rozkmin na wielu płaszczyznach; b) wcale a wcale nie zepsuła mi apetytu na cały longplay. Jak to ujął kolega – "Get Lucky" to może być "strzał z biodra" na zasadzie: "nie patrzcie tam, gdzie naprawdę rozegra się nasza płyta". Uszami wyobraźni słyszę więc fenomenalną tracklistę o profilu soft-rockowo-progresywnym z tymi sześcio-, ośmio-, dziewięciominutowymi utworami, pośród których "Get Lucky" pełni tylko rolę konceptualnego wypełniacza, niegroźnego przerywnika, celowo bezpłciowego interludium. Jeśli kogoś stać na taki masterplan, to właśnie tych dwóch paryskich szalbierzy. I szczerze wierzę, że "Get Lucky" to dopiero początek emocji, jakie przyniesie nam cała płyta.
(T-Mobile Music, 2013)
Otarłszy się o poważkę wypada dać okejkę baletowi MITOLOGIE Thomasa Bangaltera ("Alter Bang..."), przy którego recepcji kontekstów pojawia się z kolei wręcz za dużo. Gdzieś mignął mi barok, ale szybki focus wśród zaprzyjaźnionych Mateuszy ("Mateusze, Fryderyki, Paszporty Polityki...") na martwej partyturowej grupie wypluł takie tropy, jak dziewiętnastowieczna symfonistyka, momenty minimalistyczne, stylizacja na "dawność" i händlowe manewry bez polifonii ("a bez tego imo trudno mówić o baroku – trochę jakby melodykę Vivaldego zrealizować na szkielecie z Haydna"), Zbigniew Preisner ("tylko że dobry") i skręt w Szostakowicza z próbą "filmowego olśniewania". Classical odpał zawsze na propsie u popowców, a to nawet ciekawszy trip, niż obchodzące ostatnio 10-lecie R.A.M., którego trollingu nadal nie skumali fani.
(2023, Ekstrakt / Porcys)
Najbliższa mi dyszka tracków (+ asocjacje):
1. Fresh (plażowe westchnięcie)
2. Robot Rock (konceptualna drwina)
3. Face to Face (technika mikrosamplingu)
4. Revolution 909 (Textstar)
5. Make Love (Sowiesoso)
6. One More Time (triumfalny powrót dęciaków)
7. Around the World (serpentyna reharmonizacji)
8. Human After All (wielopiętrowy trolling)
9. Voyager (rozkosz cyfrowej harfy)
10. Teachers (NWW list)
Płyty w kolejności "jak często o nich myślę":
1. H.A.A.
2. R.A.M.
3. Homework
4. Discovery
5. Alive 2007
(2024)