D'ANGELO
Brown Sugar (1995)
Myśleliście pewnie, że neo-soul był kawiarnianym, recyklerskim retro-nurtem dla pseudo-modnych współlokatorek... Mieliście słuszność... choć tylko częściowo. Bo z debiutem Archera nie chodzi tylko o inkorporację hip-hopowego groove'u do schematów rasowego r'n'b. Po prostu Marvin Gaye, Al Green czy Isaac Hayes to owszem pomnikowe ikony, ale żaden z nich nie miał albumu tak doskonałego od pierwszego do ostatniego tracka. Erykah, Maxwell, The Roots, Common i inni: wybaczcie, lubię was, ale... Brown Sugar to jest sznur pereł, a nie płyta. D jako kompozytor, autor, instrumentalista i wokalista tym jednym dziełem zgłasza aspirację do holu sław wszech czasów. Voodoo też uważam za wyśmienity krążek, ale należę do frakcji, która uznaje Voodoo za tylko smakowite popłuczyny po tym, jak w 1995 roku "czarny Jezus wylądował" (i wcale nie chodziło o Kanyego). Z tym, że to są sprawy kontemplacyjne. Jeśli zapuścicie w tle i posłuchacie jednym uchem, to usłyszycie kafejkę i audycję pana Kydryńskiego. Ale w odpowiednim nastroju, po zainwestowaniu pełnej uwagi, być może odkryjecie sedno. Detale wyrazowe w głosie kolesia nagle zaczynają łaskotać. To jedyny poza Prince'em śpiewak, którego romantyczna seksualność nabiera wymiarów mistycznych. "When We Get By" to de facto wielki jazzowy standard. "Alright" mknie niczym quasi-modalny urban-cool-soul. "Lady" jest tak piękne, że żal cokolwiek pisać. Zresztą wszystkie te utwory charakteryzuje rasowy, ponadczasowy stoicyzm a la Kind of Blue. Brown Sugar to być może najczulsza płyta z piosenkami, jaką było mi dane poznać.
(T-Mobile Music, 2012)
Voodoo (2000)
Jedną z cech neo-soulu, odróżniających ten nurt od klasycznych dokonań Ala Greena czy Isaaca Hayesa, jest stricte hip-hopowy background. Bodaj żadna pozycja z neo-soulowego kanonu nie uwydatnia tej cechy tak, jak Voodoo. O ile genialny debiut Brown Sugar miał więcej wspólnego z jazzem i miejskim r&b lat dziewięćdziesiątych, to na drugim longplayu D'Angelo hip-hop jest obecny co krok – i zwykle ten mariaż zazębia się doskonale ("The Line", "The Root", "Devil's Pie" produkowany przez DJ Premiera). Druga strona medalu to liryzm prince'owski ("Untitled") i kompletnie abstrakcyjny ("Africa"), przypominający o wszechstronności artysty. Ludzie obgryzają paznokcie czekając na jego przesuwany tysiąc razy trzeci strzał, serio. Mnie to nie dziwi.
(T-Mobile Music, 2011)
Black Messiah (2014)
wiadomo że cały ten żenujący cyrk z podsumowaniem roku w listopadzie wynika tylko i wyłącznie ze strategii nastawionej na cykl przedświątecznych zakupów (ktoś powinien kiedyś raz na zawsze zdemaskować ów idiotyczny rytuał na jakimś panelu dyskusyjnym podczas konferencji "Muzyka a Biznes"). fajnie zatem że zdarzają się takie prztyczki w nos systemu jak "Black Messiah" albo s/t Beyonce rok temu. Archer wrócił w wielkim stylu, choć ani nie przeniósł urban-soulu w nowy wymiar jak na "Voodoo", ani nie przedstawił nieskazitelnego arcydzieła form piosenkowych jak na debiucie (poza closerem każdy numer z "BM" odstawałby na "Brown Sugar"). ale widocznie żyjemy w czasach, w których po prostu znakomita płyta D'Angelo to automatycznie ścisły top roku. i jeszcze kwestia miksu - jak można uzyskać takie kopnięcie przy takiej przestrzenności - to zagadnienie na długie zimowe wieczory dla doświadczonych realizatorów dźwięku.
(2014)
* * *
Wreszcie D'Angelo. Suche fakty nie mówią o tym występie nic. Tak, zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem. Tak, trwał zaledwie godzinę. Tak, było tylko 8 piosenek. Tak, poza przearanżowanym "Brown Sugar" brakowało starych hitów i lirycznych, balladowych momentów (bez "Another Life", bez "Lady" - odnoszę się do setlist z tournee). To wszystko nie ma jednak najmniejszego znaczenia, ponieważ nie mogę uwierzyć, że 11 osób (bębny, bas, trzy gitary, klawisze, chórzystka, dwóch chórzystów, dwuosobowa sekcja dęta) jest w stanie grać tak bardzo RAZEM, niczym jeden pulsujący wspólnym sercem organizm. W duchu mitycznych kapel Jamesa Browna i Prince'a, The Vanguard zrobili z fragmentów Black Messiah wielogłowe bestie, w których sprawność wykonawcza i zgranie były tylko pretekstem do emocjonalnego zmasakrowania odbiorcy żarliwymi interpretacjami. Ten wstrząsający zestaw wieńczyła 20-minutowa wersja "Sugah Daddy", po której uznałem, że chyba właśnie zobaczyłem aktualnie najlepszy koncertowy band na świecie. Nadal jestem rozedrgany na myśl o tym, co się tam wczoraj wydarzyło, nadal to we mnie rezonuje.
(2015)
* * *
Osobiste top 5:
1. Another Life
2. When We Get By
3. Lady
4. The Root
5. Alright