DANGER MOUSE

 

DM & Jemini: Ghetto Pop Life (2003)

Mam przed sobą niezwykle starannie przygotowane wydawnictwo Ghetto Pop Life hip-hopowego projektu DM & Jemini, w skład którego wchodzą odpowiedzialny za produkcję Danger Mouse i nawijający Jemini, niegdyś zwany The Gifted One. Debiut ów, poprzedzony gorącym singlem "The Only One", wydała hip-hopowa dywizja Warpa, lubujący się w kunsztownych digipackach Lex. Choćby niedawne Hope Non-Prophets oprawiono równie misternie. Tak pasjonackie podejście urzeka w dobie ssania z netu. Specjalnością Lexa są też eksperymentalne, poszukujące brzmienia. W przypadku Ghetto Pop Life zasada ta sprawdza się połowicznie: w pół drogi między undergroundową zajadłością a komercyjną przyswajalnością powstaje nieskrępowany, hojny i sprawiający frajdę styl. Koincydentalnie, postanowiłem zrecenzować ten materiał na jakże popularną ostatnio, przechodzącą chyba obecnie renesans w felietonistyce modłę haiku. Aczkolwiek będzie to trochę moja wariacja na temat tej formy. Grunt, że respektuję jej fundamentalne zasady. Każdemu z szesnastu tracków poświęcam bowiem oddzielny trzywiersz. Yo.

1. "Born-A-MC"

trip-hopowe smyki mnie
rozczulają czasem gdy z gracją wplecione
i ponad nimi rep quite convincing się telepie

2. "Ghetto Pop Life (Intro)"

chóry jak z opery żałob(s)nej
średniowieczna modlitwa do Pana?
ze słowem "bitches"?

3. "Ghetto Pop Life"

bas schodzi w dół jak "Glory Box" troszkę
podniesionym głosem, na tle bitu
"so whatcha want"

4. "Omega Supreme"

sample gitary jak wczesne demówki Czerwonych Gitar
osz kurde jak mieli jęzorem
ten koleś; "I'm a bad nigga"

5. "What U Sittin On?"

niebezpieczny rytm taki z płaskim klaskiem...
niebezpieczni chłopcy...
Tha Liks gościnnie na majku

6. "The Only One"

wow doznałem
jakże kręcąca pętelka gitarusi i harmonie i głosik na helu
mistrzowy hicior człowieniu

7. "Take Care Of Business"

dobra, ja już skończyłem z grzecznością bo
kolesie smażą swój najlepszy numer, horyzontalne przestrzenie
zajmujący flow, J-Zone, even Britney can't get it for free

8. "That Brooklyn Shit"

para-orkiestrowe tła
zagęszczone bity
skąd rumuńskie melodyjki się wzięły

9. "Yoo-Hoo!"

hipnotyzujące r&b czuję ten vibe
chłodny wokal żeński makes me feel alright
albo i nie wcale nie nie nie nie nie

10. "Copy Cats"

prince po występuje
przypomina mi jak kumpel freestyle'ował
w ogólniaku

11. "Don't Do Drugs"

smoke: I got it
coke: I got it
dope: I got it

12. "Medieval"

umówmy się (żeby była jasność):
Pharcyde to z pewnością wzorzec
także dla niebezpiecznej myszy i obdarzonego

13. "Bush Boys"

nie wiem jakiego kandydata wystawią demokraci
ale jak nie obalą tego debila
to się naprawdę załamię, hammertime!

14. "Here We Go Again"

wieczorne seanse nastrojo-kreujące
kiedy podkład zajebisty i focused, co mówię na to ja
repeat

15. "I'ma DooMee (Love Letter)"

jak miłosny list to
z elektrycznym pianinem
i soulowym zaśpiewem w backgroundzie gdzie nie?

16. "Knuckle Sandwich"

o, i proszę
zakończenie wręcz stricte jazzowe
będę się zbierał; man, cat.
(Porcys, 2004)

The Grey Album (2004, mashup) !3.5

(w/ Kuba Czubak & Jacek Kinowski)

I. WSTĘP

Utalentowany i powszechnie doceniany producent hip-hopowy Danger Mouse, połowa duetu DM + Jemini, rozsławionego w niezależnych kręgach zeszłoroczną, bardzo udaną płytą Ghetto Pop Life, efektywnie łączącą alternatywną zadziorność z komercyjnym poblaskiem reflektorów, zdecydował się na solowy eksperyment. W formie zawadiackiego hołdu dla dwóch słynnych dzieł o odwrotnej kolorystyce tytułów i okładek, jednego z fonograficznych absolutów w dziejach, White Album oraz zeszłorocznego szlagieru The Black Album, ponoć zamykającego karierę mainstreamowego rapera numero uno Jay-Z, didżej skontrastował sample Beatlesów z nawijkami Jaya. Rezultat: dziwoląg bez precedensu. Więc? Skandal? Dowcip? Post-modernistyczny kabaret? Czy raczej chamstwo i profanacja? W celu precyzyjnej analizy postanowiliśmy zatrudnić trzech osobnych writerów, odpowiednio ekspertów od White Album, Black Album i stylu DM. Każdy wypisał wycinki ze wspomnianych płyt, które zostały użyte w kolejnych trackach, myśli, które nasuwały mu się w trakcie słuchania, plus słowo komentarza odnośnie mikserskich skillsów autora tej zabawy.

II. KAWAŁKI

1. "Public Service Annoucement"

RECENZENT A: "Long Long Long". Organki jako główny podkład i gitarka co jakiś czas.

RECENZENT B: Otwiera speech koleszki z "Public Service Announcement", a potem wchodzi Jay-Z ze swoim "Allow me to re-introduce myself" i dalej mamy jak leci cały tekst ze wspomnianego kawałka (zawsze tak jest: jeden kawałek ma tekst jakiegoś z Black Albumu). W ogóle nawet miły bit wyszedł (pomijam rozkminki że profanka i tak dalej).

RECENZENT C: Sympatyczne granie.

2. "What More Can I Say"

RECENZENT 1: "While My Guitar Gently Weeps", dwa razy zwolnione (ale bez obniżania skali). Cztery takty intra z pianinkiem pod zwrotkę, wox "I look at the floor..." jako refren.

RECENZENT 2: Tu mamy wokale z "What More Can I Say" i wypada to biednie, bo bit jest kaszaniasty strasznie: nie dość, że profanka, to jeszcze nic fajnego.

RECENZENT 3: A mnie się względnie podobuje jak DM sklecił loop, gdy obieg zwrotki przed wejściem głosu Harrisona się zamyka. Zauważmy też miłą harmonię od 1:22 do 1:26, zrodzoną z nakładki wycia backing vocals od Jaya i podkładu pianinka beatlesowskiego. Trochę DM się odnosi do własnej estetyki podziękowania panom chórzystom i paniom chórzystkom, jak w intro do tytułowego kawałka z Ghetto Pop Life. Kinda cool.

3. "Encore"

RECENZENT 1: "Glass Onion", fragment z "oh yeah", ten poprzedzający wejście refrenu (cztery takty). Pod koniec "Savoy Truffle".

RECENZENT 2: "Encore". Fajne wejście, bo sporo szybsze niż w oryginale (żeby nadążyć za podkładem). Katują niemożliwie frazę "Can I get an encore, do you want more cookin' raw with the Brooklyn boy", która wymiata po maksie i zawsze kojarzyła mi się z kultowym "Eating chicken gizzards with a girl named Lizzy".

RECENZENT 3: Znowu sprytne tachnięcie beatu, kurde. I przetrzymanie zaśpiewu Lennona, jakby skreczowanie na nim. Odważne.

4. "December 4th"

RECENZENT 1: Dwa takty głównego motywu "Mother Nature's Son" i w ramach przerywnika te pięć nutek z przygrywki. Ale ja nie wiem po co robić taką płytę. W ogóle nie kumam zamysłu. Że śmieszne?

RECENZENT 2: Tekst z "December 4th", znowu nienajgorszy bit, więc jakoś da się słuchać, pytanie czy warto.

RECENZENT 3: Dość toporny ten bit wyszedł. Co mnie rozczarowuje na The Grey Album, to esencjonalnie pójście na łatwiznę i banał w budowaniu tych kolażów. Jeśli wysmakowane, hojne garście orzeźwiających sampli DM + Jemini, jak z przebojowego "The Only One", cechuje swoisty maksymalizm, tu Mouse nudzi minimalistyczną, repetycyjną metodą. Żartobliwie za to wypadają słowa matki Cartera ("Shawn was a very shy child") w kontekście podkładu, ha ha.

5. "99 Problems"

RECENZENT 1: Pocięte urywki z "Helter Skelter". Co za dno. W zasadzie nuda po prostu.

RECENZENT 2: Tego to na pewno nie warto. "99 Problems", nie no, nie da się tego słuchać po prostu.

RECENZENT 3: Oczywiście, najbardziej "rockujący" beat Black Album, ręki Rubina ("You crazy for this one, Rick!"), Danger podmienił najostrzejszym numerem Białego Albumu. Zamysł przedni, wykonanie gorsze. Choć argumentowałbym, że z żadnym innym ekscerptem Białego ten rap Jaya by nie poszedł po prostu. Po prostu po prostu.

6. "Dirt Off Your Shoulder"

RECENZENT 1: "Julia".

RECENZENT 2: "Dirt Off Your Shoulder".

RECENZENT 3: Uhm. Drobne usterki techniczne, idziemy dalej panowie.

7. "Moment Of Clarity"

RECENZENT 1: "Julia". To już przestaje być nudne. Zalatuje profanacją.

RECENZENT 2: "Moment Of Clarity". No, to z kolei wytrzymuję jakoś: da się słuchać, chociaż nie oddali nic z żaru i emocji oryginału.

RECENZENT 3: Uhm, aczkolwiek mierny poziom.

8. "Change Clothes"

RECENZENT 1: "Piggies". Ciekawe jak mogą wyglądać ludzie, ktorych na przykład strasznie kręci ta płyta.

RECENZENT 2: "Change Clothes" – lol. Jak już tak się bawimy w takie dopasowywanie Biały + Czarny, to akurat połączenie "Piggies" z "CC" udane. Można puścić znajomemu jako "śmieszne mp3".

RECENZENT 3: Nie tylko monthy-pythonowskie "Piggies" nadaje się fatalnie na majstrowanie hip-hopowego bitu, to w dodatku zwiewny, jedwabisty klimat "Change Clothes" ciężko odtworzyć bez Neptunes, niestety.

9. "Allure"

RECENZENT 1: Eeeeeeeeeeeeeeeee? "Dear Prudence"? Jakiś jeden akord chyba wycięli. Zresztą kogo to obchodzi.

RECENZENT 2: "Allure" – też da się słuchać, i chyba po raz pierwszy sample nie takie bezczelne. Pozytywny element układanki.

RECENZENT 3: Przypuszczalny szczyt bladości. Spaaać.

10. "Justify My Thug"

RECENZENT 1: Przyśpieszone "Rocky Racoon". Ostatni raz tego słucham.

RECENZENT 2: "Justify My Thug". Chujówka. Nie, no beznadziejne po prostu tu wypada ten patent.

RECENZENT 3: Ta. Andrzej Nędza. Piotr Bankrut. Jadwiga Porażka.

11. "Interlude"

RECENZENT 1: "Revolution 9".

RECENZENT 2: No nie wiem co tu pomiksowali, bo to że "number nine" ma być.

RECENZENT 3: I nawet puszczono Jaya od tyłu, niby w konwencji. Bezzasadny bełkot.

12. "My 1st Song"

RECENZENT 1: Outro z "Cry Baby Cry" plus urywki "Savoy Truffle". Nie rozumię.

RECENZENT 2: "My 1st Song". Było i lepiej i gorzej. "It's my life, my pain and my struggle". Zaiste.

RECENZENT 3: Spogłosowane, zdubowane bębny stąpają ociężało. Gdyż problemem tego materiału są też zbyt bezczelne, wiejskie rytmy z automatu.

III. PODSUMOWANIE

RECENZENT 1: Ale co mam powiedzieć? To co myślę, czy coś zabawnego? Na przykład: jak powstała ta płyta? Koleś odsiadywał jakiś wyrok w celi gdzie miał tylko chleb, wodę, komputer, White Album i Black Album. I tak mu się nudziło, że zrobił płytę. Ale to i tak bez sensu, bo jak mu się nudziło, to mógł chociaż słuchać White Albumu. Nie mam pomysłu.

RECENZENT 2: No, strasznie pokracznie to wygląda, wtfjh, Grey co? Kanciasto było Krzysiu etc, ale tak raz posłuchać (przeskakując) to nawet śmieszne czasem, choć niektórych bardziej może zniesmaczy, niż rozbawi. Ja zwyczajnie starałem się nie myśleć w kategoriach profanki, ale raczej żartu, a mimo to momentami jednak trochę czułem się zażenowany. W ogóle nie wiem jak Kuba dał radę tego słuchać.

RECENZENT 3: Ee, ziomy, bodaj przesadzacie. Zarzut o bezczeszczenie świętości wydaje się lekko chybiony – przecież koncept tego krążka znaliście wcześniej. DM jest zdolniachą i ten projekt był dla niego brawurową próbą zmierzenia się z absurdalnym wyzwaniem bezpośredniego zestawienia dwóch firmowych, znakomicie rozpoznawalnych albumów, które dzieli wszakże przepaść trzydziestu pięciu lat. Spójrzmy prawdzie w oczy: koleś po prostu nie mógł odnieść sukcesu i dotkliwa klęska da mu nauczkę na przyszłość. Co zaś osiągnął, to nobilitacja pożegnalnego dysku Jay-Z do miana klasyki, poważne problemy prawne, poczesne miejsce w galerii rasowych kiczów i duże halo z powodu całego zamieszania.

IV. OCENA

RECENZENT 1: 2.9

RECENZENT 2: 1.4

RECENZENT 3: 3.5

(Porcys, 2004)