DISMEMBERMENT PLAN
#72
TRAVIS MORRISON
Czasem pęknięte melodie rozmawiają z tobą kanciasto niczym roboty, które próbują "złapać" prawdziwie ludzki akcent. Metrum rzuca wyzwanie niczym to najtrudniejsze zadanie na egzaminie z matematyki, a frazy urywają się "w półtora długości". Kiedy indziej triumfalne hooki krzepią serce niewymuszoną empatią, a waniliowe harmonie skręcają z błogości. Z całego nurtu "jankeskiej studenckiej muskulatury" Morrison miał największą piosenkową wyobraźnię, najchętniej inkorporował do repertuaru bądź co bądź post-hardcore'owego bandu elementy dlań dość egzotyczne – jak bossa nova, Prince'owski funk czy komercyjny pop spod znaku Britney Spears. "Co zostanie z Emergency & I gdyby zabrać pierwiastek punkowy?", spytałem kiedyś kolegę. "Sophisti pop?", odparł.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Is Terrified (1997)
Znam zioma, który postuluje, że do Is Terrified nie należy przykładać miary hardcore'owej, indie-rockowej, post-punkowej, bo to jest tak naprawdę płyta... hip-hopowa. Taka metodologia miałaby sens już tylko biorąc pod uwagę obsesję Travisa Morrisona na punkcie wykonawców rapowych (Public Enemy, Mos Def, LL Cool J czy De La Soul należą do jego ulubieńców). Ale faktycznie, w niemal każdym (poza epickim finałem "Respect Is Due") tracku Travis tutaj w jakiś sposób nawija – deklamuje, papla, skanduje – a w "Bra" nawet stwierdza, że czuje się "jak Young MC". Tak, Is Terrified to wybitnie gadany krążek, ale Travis ma sporo ciekawego do powiedzenia, a tło dźwiękowe aż kipi od kreatywności. Rozgorączkowane gitary Morrisona i Jasona Caddella rozbijają się o funkową sekcję Erica Axelsona i Joe Easleya, wywołując regularny muzyczny karambol. Słowa tego nie oddadzą, bo w zasadzie mikstura D-Planu nie miała precedensu. PS: Szkoda, że Travis jednak nie zdecydował się na nagranie solowego albumu stricte hip-hopowego. Ale by było, nie? Na otarcie łez pozostaje ten niedorzecznie mistrzowski cover Ludacrisa. (T-Mobile Music, 2012)
Emergency & I (1999)
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! KUPUJCIE PŁYTĘ EMERGENCY & I !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! ZESPOŁU DISMEMBERMENT PLAN !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
1. WWW.AMAZON.COM:
$13,27 (za płytę) + $6 (przesyłka) = $19,27 = ok. 80 zł
2. WWW.AMAZON.CO.UK:
Ł10 (za płytę) + Ł1,70 (przesyłka) = Ł11,70 = ok. 72 zł
3. WWW.INSOUND.COM:
$13,28 (za płytę) + $8,50 (przesyłka) = $21,78 = ok. 91 zł
Co jest, kurwa??? Co tu się w ogóle dzieje??? Jak to jest w ogóle możliwe??? Komuś coś się chyba popierniczyło!!! Przecież ta płyta jest zajebista!!! Co się dzieje na tym świecie??? Ludzie, obudźcie się, póki czas! Alternatywa zdycha! Kiedy ostatni raz słyszeliście ROCKOWĄ płytę, która by was rozcięła na pół, powaliła na ziemię, zakręciła w głowie i przekazała dosłownie każdy gram zawartej w sobie energii??? Wiem co powiecie. Tak, tak, dokładnie tak. To było w 1991 roku, to była Nirvana, to było Nevermind. Od tego czasu nikt nie miał w sobie takiego daru. Hm? Aż pojawiło się The Dismemberment Plan.
W przeciwieństwie jednak do Nirvany, nasi bohaterowie pławią się w morzu niespotykanie inteligentnych nieregularności i kontrastów, po prostu bawią się strukturami rytmiczno-harmonicznymi. Nie tracąc przy tym nieziemskiej zajadłości i werwy. Ci ludzie dysponują całą paletą muzycznych barw, tworząc z nich niepowtarzalne kompozycje. Są jeszcze genialne, ale to genialne teksty, które mimowolnie kompromitują większość rockowych autorów. No i wreszcie – ta piorunująca mieszanka brzmi oryginalnie jak nic innego przedtem. Czy trzeba czegoś więcej?
Więcej informacji o płycie, zespole i całej tej muzyce otrzymacie klikając na mój podpis poniżej i wysyłając do mnie maila z zapytaniem, dzieci!
(Porcys, 2001)
Emergency i... ja
Waszyngtońska formacja The Dismemberment Plan istniała dziesięć lat (od 1993 do 2003) i zostawiła po sobie tylko cztery regularne longplaye oraz garść wydawnictw krótkometrażowych i/lub specjalnych. Mimo tak skromnego ilościowo dorobku to podręcznikowy przykład zespołu "kultowego". Krąg wiernych fanów D-Planu jest dość wąski, bo grupie nigdy nie przypadł w udziale sukces masowy – ale dzięki temu w zbiorze tym próżno szukać osób przypadkowych. Zresztą nie tylko w USA, bo u nas mamy sytuację podobną. Pośród rzesz sympatyków Sonic Youth, Metalliki, Toola czy Interpola elektorat Planu przypomina w Polsce ledwo widoczną plamkę na granicy błędu statystycznego. Natomiast reprezentantów tego elektoratu w większości można chyba ochrzcić "wyznawcami". Tydzień temu oficyna Barsuk dokonała winylowej reedycji (wraz z bonusami) arcydzieła w dyskografii Dismemberment Plan, albumu Emergency & I z 1999 roku. Przy okazji postanowiłem spojrzeć na tę płytę z prywatnej perspektywy. "Wyznawców" przekonywać nie muszę, a zaciekłych oponentów wcale nie zamierzam, ale może ktoś postronny przy okazji akurat dowie się o tej kapeli, zapoczątkowując wspaniałą muzyczną przygodę.
I właściwie nie wiem jak zacząć – do głowy przychodzi mi tyle skojarzeń, wspomnień, odniesień... Najlepiej zacząć od początku. Nie zapomnę jak razem z kolegą współzałożycielem serwisu Porcys tuż po odkryciu Pitchforka przeglądaliśmy ułożoną przez ten serwis listę dziesięciu najlepszych płyt 1999. Z dziesiątki znaliśmy Blur, Beta Band, Becka i Toma Waitsa oraz kojarzyliśmy (dzięki trójkowym audycjom Pawła Kostrzewy) nazwę Flaming Lips. Reszta oznaczała dla nas ni mniej, ni więcej, tylko czarną magię, a przy miejscu pierwszym parsknęliśmy obaj zdrowo śmiechem, kwitując tajemniczego zwycięzcę tekstem: "ach ten Internet". W dobie przed-sieciowej taki werdykt był dla nas wręcz komiczny, groteskowy, żenujący. Gdyby to było rzeczywiście takie wiekopomne dzieło, to na pewno pisaliby o nim w "Tylko Rocku", puszczaliby w Trójce i na Viva Zwei, a już na pewno wspomnieliby w "Q". I jeszcze ta okładka... Czy jakikolwiek "poważny" album zostałby opakowany w równie dziecinną, "niepoważną" obwolutę? A jednak wiedzeni intuicją postanowiliśmy nabyć dwa egzemplarze. Kolega poleciał do Stanów i tradycyjnie przywiózł mnóstwo kompaktów – w tym i egzemplarz Emergency & I dla mnie. Oczekując farsy, licząc na niezły ubaw, z ironiczną miną włożyłem dysk do odtwarzacza, wcisnąłem "play" i... nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Doznałem szoku.
Obok art-punkowych kapel w rodzaju Les Savy Fav, oferta D-Planu była jednym z kluczowych powodów dla których zespół TCIOF gra(ł) tak, jak gra(ł). "Spider in the Snow" to de facto pierwszy kawałek, jaki wspólnie z Kubą Czubakiem wykonaliśmy podczas naszego pierwszego spotkania z instrumentami jesienią 2001 – na gitarę, wokal i bas (można od biedy nazwać to pierwszą próbą, choć wtedy jeszcze w dwuosobowym składzie). Na przedkoncertowych soundcheckach zwykłem wydzierać się do mikrofonu pierwszymi słowami "One Too Many Blows to the Head" z kapitalnej płyty Is Terrified – "I! Don't! Want! To! Get! Back! Into the Ring!" (dźwiękowcy byli zdziwieni, ale dziewczętom stojącym w pobliżu – raczej się podobało...). Nic dziwnego, że tak nas wzięło. Tekstowo, Emergency to rzecz skierowana bezpośrednio do osobników płci męskiej, którzy przekraczają magiczny próg między młodością, a dorosłością – litania lęków, neuroz i obaw właściwych dla tego wieku – podlana sosem futurystycznym, niemal "science-fiction". Muzycznie, to jedna z najbardziej nowatorskich płyt rockowych z tych, które w ogóle nie silą się na innowacyjność – żadnych sampli, elektroniki, eklektyzmu "na pokaz" i afiszowania się, że "uwaga, mieszamy, ciężko nas sklasyfikować!". Antycypująca dance-punk (lecz niedościgniona) fuzja nowej fali spod znaku Talking Heads i Police z ciężką matematycznością Jawbox, lekką popowością w melodiach, rapowanymi wstawkami Travisa "Young MC" Morrisona, wszędobylskimi partiami klawiszy Jasona Caddella i zabójczym funkiem sekcji Eric Axelson-Joe Easley – to tak w skrócie. D-Plan to czterech instrumentalistów, którzy (czasem dzięki wytrwałemu, cierpliwemu "wkuwaniu" swoich riffów na pamięć – patrz wkładka do krążka debiutanckiego) technikę artykulacyjno-wykonawczą mają w małym palcu, ale zamiast się nią popisywać – wolą użyć jej w funkcji środka narracyjnego. W przeciwieństwie do "kazirodczych" kompozycji przeważnie jałowych, wirtuozerskich grup progresywnych, nieregularne, asymetryczne figury metryczne autorstwa D-Planu symbolizują życiową frustrację i "czkawkę emocjonalną". Ten wizjonerski sposób opowiadania uczuć przy pomocy podziałów i akcentów rytmicznych zachwyca do dziś – a może nawet nigdy tak nie porażał.
W sensie stricte materiałowym fenomen E&I polega też na tym, że z jednej strony są to pełnokrwiste, rasowe, zdrowo odhodowane, symetrycznie umięśnione PIOSENKI – napisane z werwą, klasą i inwencją największych speców od pisania piosenek w dziejach rocka. Więc pod każdym indeksem znajdziemy coś niezwykłego – czarne plamy syntezatorowego basu i kulminacyjny, triumfalny dialog gitar w "A Life of Possibilities", kosmiczne efekty dźwiękowe w "Memory Machine", kubistyczne kształty rytmiczne zwrotki "What Do You Want Me to Say?", Paul-Simonowa melodyka "Spider in the Snow", pre-millenijny spleen "The Jitters", beefheartowskie ("free") ujęcie hardcore'u w "I Love a Magician" i "Girl O'Clock", dziko chwytliwy przebieg "Gyroscope", wzruszający liryzm prostych prawd o przemijaniu w "The City", hołd dla Go4 w "8 1/2 Minutes" i wariacki, gruwiasty jam "Back & Forth". Z drugiej zaś strony utwory obfitują w smakowite drobiazgi, niuanse, zachwycające mikro-rewelacje, zamieniające je w wyjątkowe słuchowiska, gdzie narrator otrzymuje idealnie trafione wsparcie ze strony instrumentów.
Napięcie między tymi dwoma elementami daje szczególny efekt symbiozy tekstowo-kompozycyjnej, co najlepiej słychać w "You Are Invited". Ten kawałek z początku był dla mnie najgorszym momentem Emergency – zahaczał wręcz o estetykę "pseudo-alternatywną" takich "żartobliwych" i "kabaretowych" ansambli, jak, powiedzmy El Dupa. Na oko debilny bit-gotowiec z Casio-zabawki i kreskówkowa nawijka Morrisona rzeczywiście mogą irytować, ale do tej opowieści trzeba dojrzeć. Po latach uważam zegarmistrzowsko wymierzony, godny Hitchcocka suspens w drugiej zwrotce "You Are Invited" za szczytowe osiągnięcie zespołu (a moja osobista lista tych osiągnięć byłaby bardzo długa). Wiadomo, skąd ten nagły stres – imprezę zorganizował znajomy byłej dziewczyny bohatera. W momencie gdy bohater zbliża się do kuchni, gdzie siedzi jego eks, napięcie jest nieopisywalne. Słyszymy to, co bohater prawdopodobnie słyszy w swoich wnętrznościach – szumi mu w uszach, serce bije w głowie, drży mu całe ciało. Mrożącą krew w żyłach scenę wieńczy jeden z najlepszych power-popowych refrenów w historii (ach ta ponowna harmonizacja melodii) – ten boski kontrast między "trudną" zwrotką i "łatwym" refrenem to znak rozpoznawczy bandu.
I mógłbym tak jeszcze długo zachęcać. Ale opis subiektywnych doznań nijak ma się do obcowania z muzyką, więc pozostaje mi tylko odesłać czytelnika do płyty i życzyć mu dołączenia do grona nawróconych. Serdeczności.
(Era Music Garden, 2011)
Na fali reedycji Emergency... grupa zaczęła koncertować, przypomniała o sobie starym fanom, pozyskała nowych i oficjalnie zapowiedziała wydanie w przyszłym roku piątej w dorobku studyjnej płyty. Koncertowe wersje paru nowych piosenek, które można sprawdzić na YouTube, na rzut ucha brzmią jak mniej porywające fragmenty longplaya Change z 2001 roku – a to już pozwala liczyć na świetną rzecz. Ponadto ktoś powinien kiedyś szczegółowo omówić postać Travisa Morrisona (może jakaś biografia albo chociaż wywiad-rzeka?), bo to gość, który jako jeden z pierwszych w ogólnie pojętym środowisku "indie" oznajmił wszem i wobec, że fajne jest słuchanie wszystkiego – od Boba Marleya przez Nation of Ulysses, Charliego Parkera i Beastie Boys aż po New Order, Madonnę czy Avril Lavigne. I zrobił to piętnaście lat temu, zanim upowszechnił się internet. Jego mimowolna misja jest zwyczajnie nie-do-prze-ce-nie-nia. Szacunek forever.
(T-Mobile Music, 2012)
"The Dismemberment Plan Gets Rich"
Plan nigdy nie dostąpili luksusu oszałamiającej sprzedaży płyt, a i trasy koncertowe po świecie grywali w roli supportu – Pearl Jam w Spodku, anyone? (Zabrzmieli wtedy wyjątkowo paskudnie, by być uczciwym.) "Gets Rich" to trzy centy zespołu w kwestii freestyle'owych przechwałek o zamożności. Kawałek ochrzczono Planowym "B.O.B." (oba zwijają się jak w ukropie i korzystają z narracyjnego strumienia świadomości), lecz kolażowa tekstura imitująca paradę zakorkowanych ulic, z jarmarcznymi dzwonkami i klaksonami generowanymi z syntezatora składa się na ich "Good Morning Good Morning" – wybuchający młodzieńczym spontanem, ekstatyczny komentarz do (nie)codzienności. Sporo malkontentów narzekało na metaliczny, irytujący timbre Travisa, ale nie wyobrażam sobie, żeby inną manierą wypluwał w amoku zdania pokroju "We were running weapons to a Cuban in Miami that just kind of flaked on us" czy "Opened up affiliates in Nagasaki, Venice and Antananarivo". Autotematyzm w wykonaniu Dismemberment umiejętnie bryluje na pograniczu self-indulgent onanizmu i kabaretowej samo-kpiny. Generalnie się nie nadąża. Kolesie są z Marsa, ze Snickersa. Choćby startowe nabicie bębnów zasiewa taki groove, że gacie spadają z tyłka no. (Ale dziwnym w sumie nie jest, skoro "Joe got caught aboard a boat with seven tons of opium"... Może NIE SKOMENTUJĘ tego edycyjnego tricka.) Piłująca blachę gitara w chorusie kojarzy się z bezprodukcyjną masakrą Is Terrified, zaś zakończenia zwrotki przywodzą na myśl "8 ½ Minutes". Zaufajcie mi: NIE MA zespołu, który potrafiłby zrobić tak oderwany od podłoża numer. Oto ich najbardziej wariacki, nieprzewidywalny, komediowy singiel, i pod względem powtórnych odtworzeń ciężko go chyba przebić.
(Porcys, 2005)
Change (2001)
Ponieważ w mojej recenzji Emergency & I nie odniosłem się bezpośrednio do fenomenu o nazwie Dismemberment Plan, jestem wam winien krótkie wprowadzenie do Change. Ok, jakby to powiedzieć... Emergency & I było zbiorem dwunastu genialnych piosenek, które kopały w tyłek z taką energią, że moglibyście po ich wysłuchaniu odbyć o własnych siłach podróż na Marsa i wrócić na miejsce z hukiem, ale bez szwanku. Chyba nigdy wcześniej rock nie brzmiał tak unikatowo i tak esencjonalnie zarazem. Emergency & I obaliło mit o tym, że każda paczka czterech napalonych świrusów musi być wtórna w stosunku do poprzedniej. Plan pokazał, na czym polega wyprzedzanie swojego czasu, czym jest zawarcie ogromu wrażliwości w czystym rockowym graniu. Kawałki takie, jak "Memory Machine", "The City", czy "Gyroscope" będą pewnie już zawsze za mną chodzić. Są zbyt niesamowite, by choć na moment o nich zapomnieć.
I oto minęły dokładnie dwa lata. Tylko, a może aż. Jest nowa płyta. Otwieram opakowanie Change, zakładam słuchawki. Zaczyna porywający bas a la "When The World Is Running Down" Police'ów na tle kosmicznych pejzaży klawiszy, kroczącego rytmu bębnów i zacinającej co chwila gitary. Travis zaczyna śpiewać swoim, a jakby nie swoim głosem: "There's no heaven and there's no hell". Zaskakujący refren sprawia, że się poddaję. "How do you know I'm not a sentimental man?" nuci sobie Travis od niechcenia, a mnie coś chwyta za gardło. Nigdy jeszcze nie brzmieli tak pięknie. Spoglądam na okładkę. "Sentimental Man".
Ale to dopiero początek. Przejście do "The Face Of The Earth" to po prostu historia rocka. Jakieś banjo, czy coś. Kogo to obchodzi. Ważne, że jest cudownie. Dramatyczny utwór, z kulminacjami i zakończeniem. Zaraz potem "Superpowers" – jak oni to robią z tymi akordami, przecież to do siebie nie pasuje (zwrotka / refren)! A jednak pasuje. "Pay For The Piano" – kto dziś potrafi z taką pasją wyciąć gitarowy odlot? Travis zabrzmiał nieco ostrzej, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z młodzieżowego "chłopaka z sąsiedztwa" zamienił się w dojrzałego człowieka. Zresztą, na to wskazywałby przekaz liryczny.
Słowa na Emergency & I były spełnieniem ideału rockowego tekstu. Prostym właściwie językiem Travis przekazał to, czego wcześniej nie potrafiły przekazać tysiące autorów. Każda głoska pasowała do siebie, każdy akcent. Koleś wyrzucał z siebie dźwięki z prędkością światła i był przy tym zrozumiały jak cholera. Change jest natomiast wyraźnym zwrotem w stronę czegoś, co należałoby chyba nazwać poezją. Mamy tu Travisa refleksyjnego, rozważającego tematy nadrzędne, doświadczonego przez życie i próbującego jakoś sobie z tym życiem radzić. Szczytem melancholii wyczuwalnej na tym albumie jest cicha ballada "Automatic" – tylko wokal i akustyczna gitara, w sensie klimatu i funkcji taki odpowiednik "The Jitters" z Emergency & I.
"Danny Carey jest najlepszym perkusistą rockowym". Ale Brent oczywiście żartował, natomiast tak naprawdę najlepszym perkusistą świata jest Joe Easley. Nie będę tu, rzecz jasna, wyliczał całego sprzętu, na jakim gra. Powiem tylko, że jego wyjątkowe partie bębnów dodają świeżości każdemu nagraniu. Co, nie wierzycie? No to polecam obszerne fragmenty Change, szczególnie zaś "The Other Side", gdzie pacjent nakręca żywe jungle własnymi rękoma! W połączeniu ze śliczną melodią i przestrzennymi partiami gitar daje to, IMHO, najlepszą piosenkę z płyty.
Na Change nie ma przerw między poszczególnymi piosenkami. Dzięki temu ani przez chwilę nie jest nudno. Dzięki temu przejście z podniosłego "Time Bomb" (ach, te harmonie) do wspomnianego już "The Other Side" wywołuje nieopisane emocje. A na koniec panowie serwują "Ellen & Ben", epicki groovy-closer, nawiązujący oczywiście do "Back & Forth" z Emergency & I. I kończy się płyta.
Porównania z E & I były nieuniknione, ale Change broni się jako oczekiwany następca. Broni się w tym sensie, że jest inny: miększy, łagodniejszy, dostojniejszy i chyba mądrzejszy. No i zawiera kilka nagrań, które z miejsca wskakują do klasyki rocka. Trudno, żeby przeskoczyli tamten krążek! Ale są wciąż nie do podrobienia. Spójrzcie tylko na okładkę. Oni tą płytą dotykają nieba! Bezbłędnie wymiatają. Nikt oprócz nich tak nie gra.
(Porcys, 2002)
Zamiast kombinować jak tu uzupełnić Emergency & I, skoro nie ma nic do uzupełniania, ten "inny zespół z Waszyngtonu" zgodnie z tytułem zmienił podejście i nagrał swoje najlżejsze, najładniejsze, najbardziej przestrzenne dziełko. Jak myślę o tym elastycznym, Police'owskim soundzie opartym na kontrapunktach sekcji, klawiszowych plam i gitarowych cięć, to mam ciarki, ale kilka słabszych kawałków w środku tracklisty ("Secret Curse" pasowałoby na płycie Pearl Jam) obniża ocenę.
(T-Mobile Music, 2011)
"Sentimental Man"
"Music is space between notes". Czasem zastanawiam się ("...czy mój styl życia podoba się innym..."), czy to co tu gra Axelson w refrenach (np. od 1:42) to nie jest jakaś najinteligentniejsza w swojej lakoniczności partia basu ever 🤔 W sensie wiadomo – każdy instrument "Meller w punkt", ale te post-stingowskie mikro-akcenciki "zbyt zajebiste by ktoś mógł to ogarnąć" jak Czosnek 😐
(2019)