DIZZEE RASCAL

 

Boy in da Corner (2003, grime) 8.0

Dziś kiedy Dylan Kwabena Mills jest rozchwytywanym celebrytą z okładek prasy bulwarowej i ma na koncie imprezowe hiciory w rodzaju (nie)sławnego "Bonkers" łatwo zapomnieć jak apokaliptycznym, schizofrenicznym i zżeranym chorobą albumem był debiut tego kolesia. Wielokrotnie przywoływany później termin "nowe formy życia" nie wziął się z niczego – Dizzee nie przypomina tu ani rapera, ani w ogóle żadnych usystematyzowanych klas organizmów działających na muzycznej scenie. I owszem, jak skwapliwie zauważono, "za ten genotyp powinna być Nagroda Nobla".
(T-Mobile Music, 2011)

Wiedziony zakrzywionym blaskiem nadchodzącej zagłady i przestrzenną, nadnaturalną siłą rażenia swojej aureoli, Dizzee Rascal, ledwie kilkunastoletni raper z East London, wkroczył na międzynarodową arenę z masakrycznym, niesamowitym osiągnięciem, któremu nie równa się żaden inny tegoroczny debiut. Dizzee jest cudem samym w sobie: jego błyskotliwe, niespodziewanie wczesno-dojrzałe spostrzeżenia, osadzone w chaotycznym bezmiarze faktów, wyrażającym współczesne przeładowanie informacyjne, to żywe srebro, naznaczony boskim pierwiastkiem pęknięty flow cierpienia. Dziewięć lat po fakcie, "Sometimes I wake up wishing I could sleep forever" polemicznie odpowiada na kultowe "I never sleep / Cause sleep is the cousin of death", wdrażając kategorię wieczności w zatęchłe tryby okrutnych losów. Obsesyjne drgawki wiarygodnie ogarniają piekło ulicy. Ale sedno geniuszu stanowią futurystyczne i freskowe podkłady: to dzięki ich bezkompromisowej kreatywności Boy In Da Corner dźwięczy jak nie-muzyka, implikując "nowe formy życia" i zwłaszcza nowe nieuleczalne choroby. Ujmując modelowo, 2003 równa się wstąpieniu Rascala – tragicznemu w swej determinacji, paranoidalnemu w swej agresji i wstrząsającemu w swej uczciwości.
(Porcys, 2004)

Showtime (2004, grime) 5.4

TOP TEN THINGS THAT WON'T BE WITH US IN A YEAR

03. Dizzee Rascal

–Thesaurus Musicarum 2003, p. 181


Inicjalnie, wydaje się, że jednak nawet bogowie (wyjątek potwierdzający regułę) bywają omylni. Dylan Mills jest przecież obecny jak najbardziej: medialne nagłośnienie jego postaci, które rozpędzało się od edycji wczesnych singli i premiery długogrającego debiutu, a szczyt osiągnęło wraz z prestiżową nagrodą "Mercury Music Prize" i mnóstwem list końcoworocznych namecheckujących zgodnie Boy In Da Corner, dwanaście miesięcy później utrzymuje się zadziwiająco stabilnie. Przyczyną sofomor Showtime, prawie równie uniwersalnie doceniany, co poprzednik. Lecz jeśli zanurzyć się w temat nieco głębiej, wyżej cytowane proroctwo sprawdziło się co do joty. Dizzee okazał się być cudem jednego akcentu, aktorem jednego spektaklu, artystą jednego patentu. Let's face it: w teorii, Boy In Da Corner prezentowało się męcząco i ciężkostrawnie. Rzeźbiarskie, trójwymiarowe, odrażające blaszano-metalowym echem podkłady plus katastroficzne, spazmatyczne ill-nawijki – nie da się tego słuchać przecież. I w tym tkwił geniusz Dizzeego, że katowaliśmy tę płytę dziesiątki razy z wypiekami na twarzy, bo uzależniała jak narkotyk.

Niestety Showtime zaprzecza elementowi heroicznemu i wygląda dokładnie jak estetyka Dizzeego na papierze: te substraty figurują tu bez kontekstu, zagubione wobec samych siebie i pozbawione anty-chwytliwości decydującej uprzednio o magii. W efekcie starszy stażem ziom z dzielnicy Wiley i zwłaszcza dziewczyna-zwierzę z Cejlonu o enigmatycznej ksywie M.I.A. biją na głowę wymęczone, nudnawe drugie dokonanie Rascala. Kwestia przechodzenia z undergroundu do mainstreamu to odwieczny topos w drodze każdego rapera, i Dizzee zetknął się z tym problemem dość szybko i w zastraszająco młodym wieku (osiemnaście lat przy pierwszym longplayu, a tu masowa popularność, sesje fotograficzne, wywiady, teledyski, ach, bezbronny dzieciak spanikował!). Interesujące, jak okładki obu krążków Rasa ("Dizzee who? RAS!") puentują ich message przewodnią. Jak pamiętamy, front cover Boy obrazował młodziana skulonego w "kącie", przyprawiającego sobie samemu rogi – metafora ambiwalentnej samooceny i autobiograficznej szczerości.

Koperta Showtime natomiast ukazuje fotkę wyprostowanego, pewnego już siebie bossa w świecie błyszczących neonów i dużej kasy. Płyta jest właśnie o tym: o trudach odnalezienia się w rzeczywistości popkulturowej, w której samemu jest się gwiazdą trochę na przekór ideałom i zapatrywaniom. To bardzo ciekawe, ale mnie osobiście nie zajmuje ani kariera kolesia, ani kolejne manifesty nurtu przezeń reprezentowanego. Grime, czy UKG – uczciwie olewam nazwy, jakie prasa przypina tak zwanej "scenie" bieżącego wyspiarskiego hip-hopu. Grime srime, chuja tam.. Stoję na przeciwległym biegunie od snobów podekscytowanych "falą", "nowinką" i "modą". Nie zwykłem segregować nagrań pod kątem rasowym, gatunkowym, labelowym, brzmieniowym, choć oczywiście mam świadomość stylistycznej ekspansji pewnych produkcji. Co mnie pochłania, to muzyka. I Boy, oprócz ewidentnej świeżości i namacalnego futuryzmu, wgniatał w glebę poziomem tracków, funkcjonujących świetnie w oderwaniu, a jeszcze lepiej razem.

Dlatego szkoda, że na Showtime ze świecą szukać momentów. Żaden fragment nie charakteryzuje się taką wyrazistością, byśmy przez następny rok przy dowolnej okazji imitowali z Tomkiem flow gościa, cytując w podjarce jego natchnione rymy. Żaden nie posiada mocy zestawialnej z neurozą wstępu do "I Luv U"; orientalnie paranoiczną katarynką "Brand New Day"; zapierającym dech w piersiach, zapierdalającym wirtuozerskim popisem od 0:56 w "Fix Up, Look Sharp" (!!), zmierzającym do wzruszającej deklaracji pasji dla sztuki ("I probably be doing this probably forever"); pokomplikowanymi narracjami rodem z "Round We Go", czy kultowym "Raskit don't give a damn / I mean!", o mitycznym finale dzieła nie wspominając. W zamian dostajemy czystego Dizzeego, co mnie szczególnie jakoś nie zmiotło z powierzchni. Znając skillsy pacjenta jako MC nie dziwi kapitalne intro tytułowe, napędzane spogłosowanymi dźwiękami z archaicznych gier komputerowych. A propos: "Stand Up Tall" pożycza sound i motywik wykorzystane przez Becka w "Novacane", ale mechaniczna repetycja syntetycznych bitów nuży. Do końca numery eksploatują przeważnie identyczną metodę i pogrążają w mdłości i szarości.

Charyzma i wrodzony dar wrażliwości Oszołomionego Łobuziaka sporadycznie wybijają kilka kawałków: przestrzenny, miękki (kobiecy wokal) "Get By" kradnie nastrój z legendarnego, wspomnianego "Do It"; gęstszy, zdobiony zmutowanymi dęciakami "Girls", zazębiony precyzyjnie (Talking Headsowa polirytmia w aranżach) "Hype Talk" oraz puzzle'owato melodyjny "Imagine", powszechnie uznawany za highlight, odsyłają do Dizzeego focused, polifonicznego; wreszcie closer "Fickle" próbuje sił w kategorii megaprędkiego tempa. (Aha, te musicalowo-jarmarczne przyśpiewki w rodzaju "Dream" obchodzą mnie tyle, co bzdury Skinnera, a więc nic.) To trudna płyta, ale do sukcesu brakuje jej przypieczętowania i spojenia. Zachwyt pod koniec 2003 wynikał z paradoksu: jak coś tak kontr-lirycznego mogło tak pięknie kreować i konstruować. Ale to zdarzyło się raz. Ze mną Dizzeego już nie ma.
(Porcys, 2004)

Maths + English (2007, hip-hop) 6.2

Tongue N' Cheek (2009, hip-hop) 6.7

Co najbardziej mnie zaskakuje i fascynuje w postaci Dizzeego to ewolucja jego wizerunku. Debiutował jako "cudowne dziecko" rodzącej się sceny "grime", londyńskiej odmiany hip-hopu, wyrastającej wprost z eksperymentów muzyki tanecznej – drum'n'bassu, dancehallu czy 2-stepu. Jako zaledwie nastolatek serwował na pierwszej płycie Boy In Da Corner niewybaczalnie dojrzałe i dramatyczne wersy, będące zapisem zmagania się z problematyką egzystencjalną. Głębia tych obserwacji, w tak młodym wieku – zwyczajnie miażdżyła. Wrażenie potęgował natychmiast rozpoznawalny wokal tego chłopaka – histeryczny, płaczliwy, jęczący, bolesny, ale momentami dziwnie chwytliwy i efektowny. Wątki wczesnej sławy podejmował mroczny, nieprzystępny, ambitny album Showtime. Ale już wcześniej, w 2003 roku Dylan Mills (prawdziwe nazwisko artysty) gościnnie rapował u Basement Jaxx w przebojowym "Lucky Star". W rezultacie zmagań dwóch tendencji – smutnej i radosnej, tragicznej i komicznej, "serio" i "na luzie" – gorę w obliczu Rascala wzięła wreszcie jasna strona mocy. Potwierdzał to zadłużony w "oldschoolowej" tradycji hip-hopowej krążek Maths & English.

Przemiany dopełnia najnowsze Tongue N' Cheek. To już zupełnie inny Dizzee: swawolny imprezowicz, otwarcie deklarujący hedonizm, w niewybredny sposób odnoszący się do zagadnień damsko-męskich (bez żadnego szerszego kontekstu – just for fun!), czerpiący z życia tyle, ile się da. Szczęśliwie ten image został odpowiednio wsparty mocarną warstwą muzyczną. Nigdy wcześniej Dizzee nie oddał w całości sterów producenckich innym. Tu odważnie postawił na sławy muzyki klubowej – jak Armand Van Helden, Calvin Harris czy (tak, tak!) Tiesto. Puryści będą kręcić nosem widząc te nazwiska, ale powinni spać spokojnie: cała ekipa spisała się na medal. Single "Bonkers", "Dance Wiv Me", "Holiday" i "Road Rage" to po prostu parkietowe wymiatacze wzbogacone jak zwykle porywającą nawijką mistrza ceremonii. A i spokojniejsze numery – jak produkowany przez Cage'a "Chillin' Wiv Da Man Dem" – wzbogacają tracklistę, pozbawioną właściwie wypełniaczy.

Patrząc na wyniki sprzedaży, cały manewr wyszedł też Millsowi na dobre w sensie powodzenia komercyjnego (już ukazało się pięć singli z płyty). Oby tylko przy następnych albumach nadal umiał zaskakiwać, bo nic dziś nie cieszy, jak wykonawca, który wciąż ma na siebie świeży pomysł.
(Clubber.pl, 2009)

W ogóle ktoś pamięta jak ten szczaw debiutował? Wtedy to był zupełnie inny klimat: apokalipsa, alienacja, choroba. Paranoja na bloku. A teraz gada o tym że bzyka na okrągło laski, imprezując w najlepsze. Ciekawy zwrot w sumie. A najśmieszniejsze, że jest w tym przekonujący. Bo Dylan Thomas, wewnątrz bardzo wrażliwy (poznał księdza Popiełuszkę), ma dobry flow, który uwielbiam. Właściwie to napierdala jak skurwysyn i... jest w tym autentyczny.