DUKE ELLINGTON
#67
DUKE ELLINGTON
Ciężko coś dodać – mówimy przecież o kluczowej muzycznej FIGURZE XX wieku, o człowieku który zrewolucjonizował jazzową kompozycję i orkiestrację, który "zawładnął" muzyką jak mało kto, którego skala dokonań sugeruje raczej optykę stosowaną przy największych tuzach poważki. Ze stanowiącymi w pewnym sensie "efekt uboczny" jego działalności piosenkami Sir Duke'a jest o tyle ciekawie, że zwykle ktoś dopisywał tekst do instrumentalnego tematu i w ten sposób "powstawał" kolejny jazzowy standard. Gdyby nie ta praktyka, Ellingtona by na tej liście nie było. Jednak teksty dopisywano, a wałki chętnie wykonywali wokaliści, więc i kryteria rankingu są spełnione. W songbooku Mistrza znaleźć można naprawdę najbardziej zagmatwane z czysto muzykologicznego punktu widzenia pieśni w dziejach kosmosu. Celowo sięgam po tę bodaj najbardziej matematyczną, w której półtonowe labirynty prawie odbierają przyjemność ze śledzenia melodii. Prawie.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Duke Ellington And His Orchestra: Masterpieces by Ellington (1951)
Jako się rzekło, próbuję w tym rankingu raczej pilnować kryterium premierowego/nowego materiału, po to aby przy okazji przemycić względnie adekwatną optykę wobec zagadnienia "lat 50. w muzyce". Ktoś zerknie więc na tracklistę tego longplaya z 1951 roku, po czym prychnie - no i cóż to mają być za "lata 50.", Borysie? Jakież premierowe kawałki, skoro mamy tu emblematyczne dla Sir Duke'a, ponoć ułożone w kilka minut "Mood Indigo" z 1930 roku, niemal równie rozpoznawalny hit "Sophisticated Lady" z 1932 albo kolejny żelazny standard "Solitude" z 1934. Tytuł płyty, choć mało skromny (a nie mówiłem! aczkolwiek zaznaczmy, że skromność była jedną z wielu zalet Mistrza, chętnie przedstawiającego się jako zaledwie "pianista dużego zespołu, który gra muzykę murzyńską", co w kontekście skali i wyrafinowania jego dorobku oraz częstych porównań z ziomkami typu Mozart musi szokować), przecież nie wydaje się aż tak przesadzony jak przykładowo "R&G (Rhythm & Gangsta): The Masterpiece" Snoopa, skoro w chwili jej wydania międzynarodowa sława przedstawionych tu utworów sięgała czasem dwóch dekad. Lecz wtedy ja "nacisnę enter" i włączę w sobie wewnętrznego Ministra Gospodarki Rybnej i Przetworów, inżyniera Zbigniewa Suchego, który był "internowany trzy razy w pasie wód terytorialnych przez enerdowskie kanonierki" i "publikował w 'Wiadomościach Wędkarskich' pod pseudonimem Johann Strauss". Otóż... MACIE SŁUSZNOŚĆ, wszyscy właściwie macie słuszność, z tym że oczywiście wynika ona z NIEWIEDZY.
Albowiem ten samozwańczy zbiór arcydzieł stanowi "szalenie istotny" (Jerzy Engel) dla pełnego obrazu dekady dokument ewolucji formatu płyty długogrającej, "wolnoobrotowej". Nigdy wcześniej Ellington nie miał okazji wydać tak obszernych wersji swoich kompozycji, bo do tej pory był zmuszony trzymać się restrykcji formatu trzyminutówek. Lecz kiedy technologia pozwoliła na puszczenie wodzy fantazji, nie zmarnował historycznej szansy. Esencjonalnie po prostu kodyfikując zupełnie odkrywczy wówczas format "extended mixu" (doceńmy narracyjny wpływ na całą kulturę disco i house'u), Duke wraz z bandem zarejestrował nieskrępowane formalnie, koncertowe opracowania szlagierów mocno już wyeksploatowanych w "popowym" sensie. Spoglądając nieco szerzej na dzieje muzyki, można z łatwością poprowadzić kreskę od tego zdarzenia ku narkotycznym improwizacjom wczesnych Floydów i Grateful Dead, przez "free indie" Sonic Youth z czasów Daydream Nation, aż do kilkakrotnie dłuższych w porównaniu ze studyjnymi oryginałami wykonań MBV na żywo. I chociaż za apogeum tej orkiestry zwykle uznaje się zwykle skład z początku lat 40., to wielu koneserów twórczości Pana Edwarda ten trwający kwadrans EDIT "Moon Indigo" nazywa wersją "docelową", a pozostałe 3 nagrania (odpowiednio 11:28, 11:41 i 8:25) niewiele mu ustępują pod względem klasy, smaku, kunsztu i wyobraźni. Speaking of "pivotal".
highlight
(2016)
Such Sweet Thunder (1957)
Jak na stylotwórczego giganta przystało Sir Duke był przodownikiem na wielu frontach. Nieco wcześniej wspominałem o rozbudowanych wersjach jego własnych szlagierów ("Masterpieces by..."), które utorowały drogę w kierunku myślenia o poszerzonych editach i remixach w muzyce tanecznej. To oczywiście tylko kropla w morzu zasług, a dziś kolejna - jeden z pierwszych ściśle tematycznych koncept albumów. Such Sweet Thunder to dwunastoczęściowa suita złożona z utworów nawiązujących do twórczości Szekspira, w której partie solowe (szczególnie wyróżniający się Hodges na alcie i Gonsalves na tenorze) pełnią rolę aktorskich uosobień konkretnych postaci z dorobku autora ze Stratford-upon-Avon. I pod tym względem rzecz dopracowana wykonawczo, co nie wszyscy fani Mistrza gotowi są powiedzieć o chyba ostatecznie niezrealizowanym studyjnie cyklu "Black, Brown and Beige".
Rzecz to wprawdzie instrumentalna, więc niekoniecznie zapowiadająca zjawisko rock opery, ale w swojej dźwiękowej obrazowości z powodzeniem spełniająca funkcję pomostu między programowością w poważce spod znaku Musorgskiego czy Berlioza, a personifikacyjnymi dziwolągami ery rocka prorgesywnego, a la portrety mitycznych strażniczek ludzkiego losu (Emerson) lub po prostu sześciu żon Henryka VIII (Wakeman). Szczęśliwie nieznośna pretensjonalność tego rodzaju "narratyzacyjnych" zabiegów nigdy nie dochodzi do głosu, bo na pytanie - jak ktoś sprytnie określił - "To Be-Bop or Not to Be-Bop?", Ellington ma odpowiedź twierdzącą, serwując motywiczną ucztę swoimi najbardziej melodyjnymi i formalnie skupionymi strzępkami w dekadzie, bez których ciężko wyobrazić sobie na przykład "Black Saint..." Mingusa. A sam format jeszcze miał dopieścić w latach 60. na ostatnim albumie z premierowymi współ-kompozycjami Strayhorna - ale to już osobna historia...
highlight
(2016)
Far East Suite (1967)
"Celina twierdzi, że Francja teraz nie jest stolicą mody... Raczej Wschód... Indie... Japonia...".
Duke odkrył to podczas tournee w połowie lat 60. Tak prawdę mówiąc, to najpierw zwiedził kraje bliskowschodnie i Azję Środkowo-Południową, których klimat przesądził o charakterze Far East Suite – a dopiero potem wyskoczył do Japonii ("wyskocz na fristajl, a jak nie..."). Ale ogólnie był zauroczony. "Zapach, bezmiar, ptaki i egzotyczne piękno wszystkich tych krajów to wielka inspiracja", wspominał maestro. Czasem dyskutujemy o tym, jak powinni starzeć się artyści w "jesieni życia". To szczególne wyzwanie w muzyce popularnej. Po pięćdziesiątce nikt nie traktuje cię poważnie, a po sześćdziesiątce wszyscy poklepują cię protekcjonalnie po ramieniu, wytykają utratę wyczucia "na starość" (koledzy po śmierci Wajdy: "największe dzieła Mistrza? Czterdziestolatek, Lokatorzy...") i szykują nekrologi-gotowce. Co więc powiecie na to, że chociaż Ellingtona zwykle kojarzy się z latami 30. i 40., to swój najbliższy doskonałości album nagrał w grudniu 1966?
Oczywiście przyczyniły się do tego skoki technologiczne, o czym wspominałem już przy okazji podsumowania lat 50. Ale i tak jeśli kompozytor, który mówiąc delikatnie wprowadził "szereg innowacji" w muzyce XX wieku i doprowadził do perfekcji traktowanie orkiestry jak jeden organizm, a wchodząc na egzaltowane tony był geniuszem porównywalnym z różnymi Mozartami, mimo to w wieku lat 67 przygotował we współpracy ze współkompozytorem Billem Strayhornem i weteranami w rodzaju Hodgesa i Gonsalvesa na dęciakach (niezłe "emeryten party") tak brawurowy, odważny, poszukujący koncept album – ich odpowiedź na zjawisko Exotiki – to trochę kopara opada, co nie. Skala dorobku Edwarda Kennedy'ego każe postrzegać go na na równi z czołowymi twórcami WSPÓŁCZECHY, ale w przeciwieństwie do ich eksploracji, wałki Sir Duke'a swingują, wzruszają i dają mnóstwo namacalnej, bezpośredniej frajdy. Osobny wątek to przedwczesna śmierć Strayhorna, który niestety nie dożył premiery albumu, co czyni z Far East Suite jego artystyczny testament.
highlight
(2017)