DUNGEN
#76
GUSTAV EJSTES
multiinstrumentalista, wokalista, kompozytor i autor - Ejstes de facto "jest" projektem Dungen, szczególnie od kiedy Reine Fiske przestał wycinać tak szalone solówki na wieśle. zarzeka się, że głównie zależy mu na wiernym odwzorowaniu pewnych zapomnianych ideałów psychodeliczno-progresywnego rocka z przełomu 60s i 70s - brzmieniowych, estetycznych. twierdzi z przekorą, że sound bębnów to dla niego podstawowe kryterium "dobrej muzyki". to jednak tylko zwykłe krygowanie się, bo wstrząsająca wrażliwość harmoniczna typa zdecydowanie stanowi wartość dodaną grupy GAJ. po raz pierwszy i pewnie ostatni w tym rankingu linkuję utwór tak świeżutki - upubliczniony wczoraj. co tam się dzieje w akordach w zwrotce... wyborna zapowiedź nowego materiału i kto wie, czy gdybym miał szansę się zapoznać z całością, to Gustav nie powędrowałby o kilka miejsc wyżej.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Dungen (2001)
Oryginalnie limitowany winyl (500 kopii), w 2005 wznowiony na CD jako Dungen 1999-2001. Zawiera wczesne wersje "Stadsvandringar" i "Andra sidan sjön".
Stadsvandringar (2002)
W wersji winylowej znana jako Dungen 2, ta płyta szwedzkich psycho-popowców nie zapowiada jeszcze ostrych gitar z Ta Det Lugnt czy organowo-rhodesowych krajobrazów z kolejnych albumów. Dominują niezobowiązujące, folkowe w smaku, akustyczno-gitarowe piosenki z harmoniami wokalnymi i to wystarcza, żeby zdobyć moje serce (chociażby w "Har du vart' i Stockholm?", "Stock och sten", czy "Andra sidan sjön"). Ciepło myślę o Stadsvandringar również dlatego, że moją książeczkę zdobią autografy wszystkich Dungenów oraz z powodu języka, do którego mam sentyment od dziecka.
(T-Mobile Music, 2011)
Ta Det Lugnt (2004)
Cholera, uczyłem się tylu języków obcych w życiu. Szwedzkiego, autentycznie, u schyłku podstawówki. Jag heter Borys, i co? Obecnie słuchając Dungen mogę państwu uczciwie wyznać, że dużo nie wiemy. (Dotrę se wkrótce do mojej byłej nauczycielki, znajomej matki, to puszczę płytkę i poproszę o detaliczne wyjaśnienia odnośnie translacji tekstów.) Wiemy zaś, iż lider projektu, Gustav Ejstes, to chyba jeden z największych skandynawskich poetów. Ta Det Lugnt, hm. Listen, pussycat. Albo boss przycina w chuja i pościągał bezczelnie garstkę delicji progresywnej czarnoty wczesnych lat 70-tych albo sięgnął spontanicznie korony koryfeusza rocka w wieku, w którym normalnie broni się magistra i zgłasza po zasiłek. Damn. Ponieważ kiedy w openerze wjeżdża na prędkości motyw wokalu, materializuje się jaskrawie chwilowy kontakt z odrębną planetą istniejącą gdzieś w fałszywym wymiarze.
Tygodnie od objawienia mi pieszczotliwych harmonii "Festival" i wciąż nie skumałem sedna ich piękna. Psychodeliczna impresja organowa "Lejonet Kulan" (Enigmatic się kłania) zapomniała ostrzec przed piekielnym żarem "Börtglomd". Jazzowe transy bądź closer z odchodzącym bezpowrotnie w siną dal tematem wizualizują epicką apokalipsę. A title song? A title song, moi kochani, to ♫▲∞☼▬▓♥. Nie wiem, zaśpiew refrenu? Eee, tak dźwiękowo prezentuje się orgazm w duecie z tą modelką z billboardów przebraną za Mikołaja? O, a jeszcze postać gitarzysty o nazwisku Fiske. Co się kurwa właśnie wydarzyło, że wirtuoz zstąpił z raju i postanowił wyruchać słuchaczy w dupę skomasowanym atakiem melodycznego jadu? I przepraszam serdecznie za natłok wulgaryzmów, ale w tym momencie znów leci tu Ta Det Lugnt (a propos, dlaczego większość ludzi mimowolnie popełnia błąd, wstukując "n" przed "g"?) i emocje sięgają jebanego zenitu.
W kwestii zwycięzcy wyścigu po najwyższe podium 2004, staff podzielił się wyjątkowo na dwie równe frakcje. Prywatnie, do godziny zero wstrzymywałem werdykt, urządzając coś na kształt finiszu z fotokomórką na stadionie lekkoatletycznym. Ostatecznie oficjalne numero uno wynika z intymnych doświadczeń i wspomnień dni spędzonych z płytą: przewaga Of Montreal polega na miesiącach obfitujących w setki odtworzeń. Lecz to są dwa tegoroczne arcydzieła, zapewniające komfort zawartości przerastającej zdawkowy odbiór. Teoretyczna różnica między nimi: Barnes nadrabia brak dystynktywnej artystycznej twarzy zboczonym przeładowaniem treści, a Ejstes pokrywa drobne uszczerbki unfocused wyrazistym charakterem. W praktyce, obaj uprawiają *kondensację*. Takie są nasze kryteria, sorry, i jeśli ten portal po coś istnieje, to po to, aby podobne sprawy wyklarować
(Porcys, styczeń 2005)
Najsłynniejsza płyta Gustava Ejstesa jest pod dwoma względami jego "naj" – najostrzejszą, ale też i najbardziej przebojową. Najostrzejszą, bo ostrze gitary Reine Fiskego tnie bezpardonowo, treściwie i celnie. Praktycznie każda jego ćwierć-solówka trafiona jest w sam środek tarczy i prowokuje do haseł typu "Jimi Hendrix wiecznie żywy". Najbardziej przebojowa, bo nigdy grupa nie miała tak hymnicznych zaśpiewów jak w "Panda", "Festival" czy utworze tytułowym. Co ciekawe to statyczne, psychodeliczne ("Lejonet & Kulan" odsyła do Pink Floyd z "A Saucerful of Secrets") obrazy dźwiękowe wyznaczyły dla Dungen kierunek na przyszłość. Ale jeden element nie zmienia się u nich nigdy – wielogłosowa ekstaza wokalna. W 2005 roku byłem w Sztokholmie i przeprowadziłem z chłopakami wywiad, a potem wykonali dla nas – siedząc w domu z akustyczną gitarą – kilka pieśni na głosy. Wtedy zrozumiałem. To nie jest tak, że oni CHCĄ śpiewać na głosy. Oni bez problemu śpiewają na głosy – tak na co dzień, przy obiedzie – więc postanowili włączyć ten atut do swojego repertuaru.
(T-Mobile Music, 2011)
Tio Bitar (2007)
I proszę, czołowy progresywny zespół w tej części galaktyki nie zawiódł. Nadal dwa czynniki określają najlepiej ducha Dungen: imitacja (perfekcyjna) soundu psychodelii z późnych lat 60-tych oraz operowanie plastycznymi modulacjami akordowymi w obrębie taktu, często wprawiającymi słuchacza w kompletne osłupienie. I o to chodzi. Jasne, Ta Det Lugnt to nie jest, ale tam były takie killery, że "mój kumpel płacze do dziś...". Zresztą, same fantazyjne aranże sprzyjają wysokim notom. Najlepszy utwór: "Så Blev Det Bestämt" – egzotyczna wstawka z pacnięciami organów, aj, jakże misterna.
(Offensywa, 2008)
4 (2008)
Moi ulubieńcy, których miałem honor przepytywać parę godzin w Sztokholmie, kilka zim temu. Gustav jest jednym z najbardziej obdarzonych songwriterów globu. "Det Tar Tid" powinna tkwić na Wikipedii w roli definicji olśniewającej kompozycji. Gdyby ktoś spytał co dla mnie oznacza "olśniewająca kompozycja", to na luzie mogę to puścić.
(Offensywa, 2009)
Skit i allt (2010)
Z twarzy podobna zupełnie do nikogo ✂ "Min enda vän", "Marken låg stilla"
Allas Sak (2015)
Powiem uczciwie - lekko zawiodłem się nową płytą Szwedów. Rozwlekłe instrumentalne jamy zawsze odgrywały istotną rolę w ich repertuarze, ale tym razem panowie trochę przegięli z proporcjami względem piosenek. I jakoś nie budzi we mnie entuzjazmu coś, co brzmi jak przećpany Santana zasypiający nad wczesnym King Crimson. Aż chciałoby się rozpaczliwie spytać: "Gustav, Ejstes?!". Tym niemniej w bardziej zwartych fragmentach nadal mówimy co najmniej o "klasie europejskiej" - w szczytowej formie to fantastyczny ansambl - istne PSYCHODELICJE spod znaku post-Canterbury i folk-rocka. ✂ "Åkt Dit", "En Gång Om Året"
Häxan (2016)
Straciłem argument o instrumentalnych jamach, bo poza typowymi dla nich trickami zaskakująco sporo tu Floydów z przedziału Zabriskie Point – Live at Pompeii ✂ "Jakten Genom Skogen", "Kalifen", wszystkie części "Aladdin…"
Szwedzki psychokolektyw pod wodzą Gustava Ejstesa postanowił zawęzić manewry z poprzednich wcieleń do stricte komponowanych struktur. Dungen się już nie rozwija; Dungen się zwija, ale w efekcie panowie sprowadzili swój styl do piosenkowej esencji i na longplayu En är för mycket och tusen aldrig nog (zapowiadanym EP-ką Höstens Färger) ustrzelili najrówniejszy materiał od epokowego Ta Det Lugnt. Komuś brakuje rozlazłych free jamów? W zamian są niespodzianki – "Var har du varit?" odsyła nawet do estetyki jungle. A nade wszystko, całość brzmi naturalnie i ludzko. Parafrazując klasyka: "But fuck Tame Impala, indeed. Music isn't science. Dungen are here to say music is more like making love under the aurora borealis in mascot costumes".
(Ekstrakt / Porcys, 2022)
Wywiad z Dungen
z dnia 6 lutego 2005
Czytelnicy, będę z wami zupełnie szczery: niewiele kojarzę już detali z okoliczności towarzyszących temu wywiadowi, ponieważ mam bardzo słabą pamięć, a rzecz miała miejsce równo 10 miesięcy temu. Spróbuję zatem przeprowadzić skromną rekonstrukcję zdarzeń i będę sobie ją układał na bieżąco teraz, pisząc. Zapowiada się o tyle ciężko, że kondensacja przeżyć w ciągu tygodnia poprzedzającego tamten wywiad dodatkowo zaciera mi ostrość reminiscencji – to była jedna z moich najbardziej emocjonujących podróży ever, i streszczenie wszystkich szczegółów na jej temat dopiero nadawałoby się na sensacyjny materiał wspominkowy, ale... skoro mieliśmy mówić tylko o "Dungen interview", to wróćmy na tory odpowiedniej opowieści.
A więc po miłej wymianie maili z labelem Subliminal Sounds, umówiliśmy się na spotkanie niedzielne – poranny telefon który wykonałem do kolesi wyklarował, że na jednej ze stacji sztokholmskiego metra zgarnie nas perkusista Fredrik i dalej pojedziemy do domu nowego basisty zespołu, gdzie odbywają się zwykle próby (tego dnia również). Powinienem chyba uściślić, dlaczego stosuję liczbę mnogą – otóż szliśmy na ten wywiad gęściejszą ekipą. Właściwie, to szanse były równe: nas czterech, ich czterech. Po stronie reprezentacji Polski wystąpili: autor nagrania, reżyser i spec od dźwięku Butch, spec od grafiki Cube, spec od niczego Yanoose i nadzorujący całość, rozmawiający z muzykami wyżej podpisany. Po stronie szwedzkiej: Gustav, Reine, Fredrik i wówczas dopiero nowicjusz w składzie, właściciel tego przybytku, Mattias. Aha, no i czekaliśmy na peronie z taką kartką:
FREDRIK BJÖRLING
Heh.
Koniec końców, nieco wyciszony, chłodny w obejściu, ale bez wątpienia kulturalny Fredrik dowiózł nas swoją zabytkową bryką do celu. Zastaliśmy zespół Dungen przy śniadaniu i rozgrzewając się przed zestawem właściwych pytań, przeszkadzając im w spokojnym smarowaniu masłem chleba, czy krojeniu sera. Gaworzyliśmy se z artystami sympatycznie, niezobowiązująco, w rodzinnej niemal, a na pewno przyjacielskiej atmosferze. Od serdecznych Skandynawów dowiedzieliśmy się wtedy co robią chwilach wolnych od grania (odpowiedź: słuchają muzyki), pobiadoliliśmy wspólnie na marną kondycję scen niezależnych (i widowni) w obu krajach, przedyskutowaliśmy też zalety i wady darmowego ściągania muzy z netu. Wreszcie przeszliśmy z kuchni do zapełnionego winylami (goście są, a zwłaszcza Reine, prawdziwymi kolekcjonerami i posiadają kilka unikatowych okazów) salonu.
Gustav, narzekający wciąż z uśmiechem na swoją kiepską angielszczyznę (choć wcale nie pozostawiała dużo do życzenia), usiadł w kominku (tak, przeczytaliście dobrze, *w* kominku, bo Mattias ma dość spory kominek), a reszta grupy obsiadła go dookoła, i nastąpiła część zasadnicza. Zaś po wywiadzie panowie zgodzili się podpisać nam płyty, pozwolili trzasnąć kilka pamiątkowych zdjęć (dobra, nie będę ściemniał: obfotografowaliśmy dokładnie wszystkie pokoje, aż starczyłoby na osobny reportaż – jedno z nich posłużyło jako baza do grafiki Kuby którą widzicie na górze) i wreszcie, ku upojeniu naszych zmysłów, zaśpiewali specjalnie dla nas "Festival" z akompaniamentem dwóch akustyków i skrzypiec na cztery głosy. Gdy siedząc na dywanie kontemplowałem te śmietankowe harmonie w surowszej wersji, myślami wracałem do rozmowy sprzed kilkunastu minut. A oto jej możliwie najwierniejszy zapis.
Porcys: Kochamy wasz ostatni album, wybraliśmy go numerem jeden w rankingu za poprzedni rok, ale tak naprawdę niewiele wiemy o kulisach zespołu – powiedzcie nam kto go założył i tak dalej.
Gustav: Ja sobie coś sam nagrywałem, a następnie spotkałem świetnego perkusistę Fredrika. Studiowaliśmy inżynierię dźwięku w super studiu i zdecydowaliśmy coś stworzyć razem. Racja, ja wcześniej uczyłem się gry na różnych instrumentach – rockowych, ale także tradycyjnych – po to, żeby móc rejestrować muzykę samemu. Bo urodziłem się w miasteczku, gdzie nie miałem z kim jamować, więc musiałem radzić sobie sam. Owego roku poznaliśmy również Reinego i oczywiście jego wspaniałe opanowanie gitary też chciałem wykorzystać. Krótko mówiąc: jeden koleś grał lepiej na bębnach ode mnie, a drugi lepiej na gitarze. Pomyślałem: "muszę ich mieć, koniecznie". No i ukończyliśmy tę sesję, a rezultatem był pierwszy longplay sygnowany jako Dungen – postanowiłem tak to nazwać [po polsku "zagajnik" – przyp. bd], chociaż w rzeczywistości nie było żadnego "bandu". Byłem raczej ja i ludzie dookoła, pomagający w projekcie. Następnie poznałem Stefana, szefa wytwórni Subliminal Sounds...
Porcys: Zaraz, chwileczkę. Ten debiutancki krążek wydano w znikomej liczbie egzemplarzy, czyż nie?
Gustav: Dokładnie 500 kopii.
Porcys: I teraz nie można już go kupić?
Gustav: Nie.
Mattias: Mam go tu, możemy posłuchać.
Porcys: O, fajnie. Bylibyśmy zaszczyceni. Czyli poznałeś Stefana, i...?
Gustav: I on miał dziwnie optymistyczną nadzieję, że Dungen stanie się czymś wielkim. Podczas gdy ja chciałem sobie jedynie trochę pokomponować, pośpiewać... Stefan od 15 lat zajmował się prowadzeniem labela...
Porcys: Czekaj, a Dungen w ogóle pasował stylistycznie do profilu Subliminal Sounds? Jakie tam rzeczy wydawali?
Gustav: Absolutnie pasował i pasuje – w katalogu mają głównie stuff psychodeliczny, progresywny. Stefan to dla nas bratnia dusza – przykładowo, przez długi czas zajmował się kompaktowymi reedycjami zapomnianych perełek z tego gatunku.
Reine: Trochę dziwaczny, ale genialny facet.
Porcys: I zaczęliście z nim współpracę?
Gustav: Tak, przygotowaliśmy materiał na drugą płytę, daliśmy go Stefanowi, a on przedstawił go swojemu kumplowi, który jest jedną z największych szych w szwedzkim biznesie fonograficznym i reprezentuje firmę Virgin. I po negocjacjach w ich barwach wydaliśmy drugi krążek.
Porcys: Mówisz o tym [wyjmuję oryginał Stadsvandringar]?
Gustav: Dokładnie.
Porcys: Nie znam debiutu, ale czy Stadsvandringar różniło się od niego bardzo?
Gustav: W pewnym sensie są podobne, ale Virgin chciało z nas zrobić coś zjadliwego dla przeciętnego szwedzkiego odbiorcy i to mogło wpłynąć trochę na kształt artystyczny albumu. Podryfowaliśmy odrobinę w stronę popową, radio-przyjazną. I nie był to wtedy dla mnie żaden problem. Fajnie tak coś zmienić.
Porcys: Właśnie, słuchając sofomora mam ciągle wrażenie, że to Dungen w czystej postaci – to są twoje piosenki Gustav, charakterystyczne zmiany akordów, klimacik. Więc w tym wątku rozchodzi się, nie owijając w bawełnę, o wypolerowane brzmienie?
Fredrik: Otóż to – nie sądzę, że ludzie z Virgin naciskali na kształt samych *piosenek*. Po prostu oczekiwali przejrzystości w sferze produkcyjnej. I dziś, gdy słucham sobie z rzadka tych nagrań, pamiętam doskonale każdy element, który wziął się z ich sugestii – sound miał być "jak przystało na major label artist".
Porcys: A ty Gustav, lubisz swoją drugą płytę?
Gustav: Ja to jej raczej nie słucham, bo generalnie do własnych rzeczy nie chce mi się wracać. Ona jest dokumentem z mojego życia na tamtym etapie, i tyle.
Porcys: A gdybyś mógł nagrać ją jeszcze raz, dziś, chciałbyś wiele przemontować?
Gustav: Wiesz, niby nie byle kto, bo nasz bliski przyjaciel produkował tę płytę, uwielbiamy go, i tak dalej, ale... Ja to wolę sam produkować muzykę. Tak jak na debiucie i na Ta Det Lugnt.
Porcys: Domyślam się, że gdyby tak było, to znaleźlibyśmy na Stadsvandringar więcej dźwiękowych eksperymentów, dziwacznych wstawek, i tym podobnych, mam rację?
Gustav: Tja. Znaczy, żebyśmy się dobrze zrozumieliśmy – jego produkcja wymiata, a ja nie jestem tak dobrze zorientowany w sprawach czysto technicznych podczas pracy w studio. Tylko że nagrywając tyle sam w przeszłości mam doświadczenie w niebanalnych sztuczkach, urozmaicających sesję. I chcę to realizować z Dungenem.
Fredrik: Wiadomo, a jeśli chce się coś zrobić dobrze, to jednak należy mieć nad tym pełną kontrolę. To proste. Czasem ciężko wyjaśnić osobie z zewnątrz co chce się osiągnąć w danym kawałku.
Reine: Akurat zaświtało mi, jak podczas nagrywania drugiej płyty, tej o której mówimy, miałem pomysł na sposób rejestracji gitary. Gdybyśmy decydowali o tym we dwóch z Gustavem, siedzielibyśmy nad tym całą noc i na pewno doszlibyśmy do fantastycznych rozwiązań. Ale atmosfera jest mało inspirująca, gdy kucharek jest sześć, a czas pogania – już nie wiedziałem sam, czy konsultować to z Gustavem, czy z kimś innym, czy może samemu nad tym siedzieć, ale w końcu straciłem na to ochotę. Zatem, gdy patrzę wstecz – z tego co mieliśmy można było zrobić coś o wiele lepszego. (Tak serio, to Gustav powinien się był wtedy tym zająć. Wyszłoby najlepiej.)
Gustav: Warto też nadmienić, że studio w którym pracowaliśmy rządziło, super się tam grało. Ale każdy medal ma dwie strony – za to było bardzo drogie.
Fredrik: Jeszcze jedna kwestia, która kojarzy mi się jakoś średnio z tym okresem – to cała promocja, granie koncertów dla ludzi mało wkręconych w muzykę... Kiepskie to było.
Gustav: Mogę mówić za siebie, ale wydaje mi się, że bardziej mam duszę "artysty", niż "gwiazdy". Nie no w ogóle Dungen to paczka przyjaciół, którzy sobie grają. Żadnych modnych ubrań, garniturów... I tu chyba nastąpił konflikt interesów między nami, a labelem. Oni nie bardzo potrafili objaśnić potencjalnemu odbiorcy jaki rodzaj muzyki gramy. Co gorsza, my sami tego nie umieliśmy.
Porcys: Ale patrzcie, odnośnie samego songwritingu, to z kolei widać wyraźną, logiczną progresję od Stadsvandringar do Ta Det Lugnt, nie? Ta sama kapela, ale rozwinęła się niesamowicie na przestrzeni 2 lat. Jaka jest dla was rola produkcji, a jaka samych nut które gracie?
Gustav: Dobra piosenka zawsze jest dobrą piosenką. Możesz ją zagrać na jakimkolwiek instrumencie, i nią pozostanie. Zatem jeśli szkic na gitarze czy pianinie wypada świetnie, to praca nad nim w zakresie produkcji jest znacznie bardziej ekscytująca, niż jeśli jest marny, to chyba oczywiste nie?
Porcys: O, o, i tu dochodzimy do sedna. Mianowicie większość publikacji na temat Ta Det Lugnt koncentrowała się na produkcji – pisano o tym, jak to Dungen wskrzesił ducha prog-rocka z przełomu lat 60-tych i 70-tych, nazywając was "kalką" z artystów tej epoki. My reprezentujemy troszkę odmienne i odosobnione stanowisko: postulujemy zajebistość Lugnt w każdej oprawie – można by te kawałki odegrać w przysłowiowych aranżach electro-popowych i wciąż uzyskać zadziwiająco fenomenalne rezultaty!
Gustav: Zgoda, aczkolwiek muszę być szczery i przyznać, iż osobiście ogromną funkcję spełnia dla mnie w muzyce "brzmienie", choć w innym aspekcie, niż dotąd poruszyliśmy. Mianowicie, mam poważne problemy z polubieniem współczesnych wykonawców z powodu marnej jakości brzmienia ich utworów. One po prostu brzmią... tak słabo [śmiech]. Piosenki są znakomite, ale nie mogę ich słuchać [śmiech]. Z powodu brzmienia. Spoko, mogę ostatecznie iść na jakieś ustępstwa, ale bębny muszą być dobre [śmiech wszystkich].
Fredrik: Podzielam. Dla mnie z kolei fatalnie brzmiąca ścieżka wokalna potrafi zabić mi całą przyjemność ze słuchania. A zresztą, wszystko – perkusja, gitara.
Gustav: Ustalmy konsensus: masz rację w analogii z electro-popem, że kawałki wciąż robiłyby mocarne wrażenie, lecz to byłby już zupełnie inny świat. Dungen byłby już zupełnie innym zespołem. Natomiast myślę, że to ważne by podkreślić jak mało znaczy dla nas "styl" w znaczeniu pewnej szufladki – długie włosy, szerokie kolorowe ciuchy, styl życia – nie ma co nas z tym wiązać, liczy się tylko i wyłącznie muzyka. A ona przychodzi nam naturalnie.
Porcys: A gdyby zapytać tak – teoretycznie Lugnt odsyła aurą do starego prog-rocka, ale coś w warstwie kompozycyjnej wydaje się bardzo świeże, zdekonstruowane do stopnia, przy którym nie mogłoby powstać przed 35-ma laty. I rewelacyjnie, bo tylko wtedy wydawanie bieżących płyt ma sens. Więc Gustav – czy uważasz swój styl sonwgriterski za "współczesny"?
Gustav: Jasne, że tak, jest współczesny, bo ja żyję teraz [śmiech]. Oczywiście, moje ulubione kapele z dawnych silnie mnie inspirują. Ale gdy siadam z gitarą i gram swoje numery, to podświadomie wypływa na wierzch wszystko co obiło mi się o uszy. Wiesz, minęło kilka dekad.
Fredrik: Poza tym nie moglibyśmy brzmieć jak zespoły z lat 60-tych. Chodzi o okoliczności zewnętrzne. Tamte grupy dorastały w latach 50-tych; my – w latach 80-tych. Inne rzeczy się działy na świecie. To wszystko jest wbrew pozorom widoczne. Nikogo nie zamierzamy kopiować, a co więcej – nie dałoby się.
Porcys: Ok, to ostatnie pytanie z tego zestawu – jako dzieciak przez pewien czas byłem fanem prog-rocka, zanim odkryłem takie przegródki, jak post-punk czy niezal-rock. Rzućcie nazwami ulubionych artystów z rzeczonej ery, może się coś pokryje.
Mattias: Wiesz, "z rzeczonej ery"... Tam było mnóstwo różnych opcji do wyboru. Weźmy takich Beatlesów [śmiech wszystkich]...
Porcys: Tja, też ich lubię nawet...
Mattias: ...ale na przykład był ogromny osobny dział soul&funk, który niegdyś katowałem potwornie przez kilka lat z rzędu. I potem, co zabawne, miałem fazę na niezal i punk, lecz szybko wróciłem do soulu [śmiech], to było tak silne. A w ogóle to odesłałbym cię do Stefana, wspomnianego tu wcześniej. Ten pan posiada każdą muzykę wydaną gdziekolwiek, i zwykle rekomenduje ci same brylanty. Od niego przejęliśmy mnóstwo fascynacji.
Gustav: Człowieniu za dużo by wymieniać... Prywatnie lubiłem trochę cięższego stuffu – wczesny hard-rock to było coś, co miało na mnie spory wpływ podczas powstawania Ta Det Lugnt. Hendrix, ale też każdy kraj miał swojego Hendrixa – Polska pewnie też, co? [Obawiam się, że nie – przyp. bd] Ja na przykład mam hopla na punkcie "tureckiego Hendrixa", jak go nazywano, czyli Erkina Koraya. Ale również rzeczy z Brazylii, Peru, Islandii.
Porcys: Mam zwyczaj pytania artystów o ich płyty wszechczasów, a właściwie o tę jedną jedyną, którą musieliby wskazać gdyby ktoś przystawił im spluwę do skroni. Po kolei, panowie?
Gustav: Muszę wymienić dwie [śmiech]. Pierwsza to dzieło szwedzkiego geniusza o nazwisku Bo Hansson, jego druga płyta Magician's Hat, która coveruje teren od jazzu przez psychodelię po jazgoczące gitary.
Porcys: A jakieś fajne piosenki tam są [śmiech]?
Gustav: To w całości rzecz instrumentalna. Musisz to kupić no, mówię ci. A druga to Are You Experienced.
Porcys: I co, komentarz zbędny? Spotkałem się z opinią, że Jimi był wybitnym tekściarzem, co ty na to [śmiech]?
Gustav: Akurat nigdy się nie wsłuchiwałem w teksty [śmiech].
Mattias: Chyba S.F. Sorrow Pretty Things. Nagrane w Abbey Road w 67 roku, kiedy Floydzi męczyli się nad debiutem, a Beatlesi przygotowywali Sierżanta Pieprza. Ciągle to tego wracam. Zwłaszcza bonusy na CD, single. Jakie to był dobre piosenki, o jaaa.
Reine: Tylko jedna płyta...? Ciężko, oj ciężko, ale jest taka płyta która nigdy mi się nie nudzi, mogę jej słuchać tysiąc razy. Duńska grupa Alrune Rød, ich opera rockowa z roku 69, poruszająca najważniejsze pytania związane z istnieniem. A odpowiedzią jest zawsze miłość. Niezła jazda ta płyta.
Porcys: [Fredrik gdzieś zniknął na moment, kontynuujemy wątek Dungen] A więc, jak sprawy potoczyły się na wysokości sesji Lugnt?
Gustav: W pewnym momencie po akcji promocyjnej Stadsvandringar wpadłem w mentalną depresję i postanowiłem, że nigdy już nie będę grał rocka. Opuściłem rodzinę i zaszyłem się w jakiejś dziurze, samotnie.
Porcys: Nie mów, że to, co miałeś napisać na trzecią płytę, odbijało jak w zwierciadle twoje problemy wewnętrzne?
Gustav: Wyobraź sobie, że tak. To rodzaj pamiętnika. Na szczęście nikt poza moimi rodakami nie rozumie tych tekstów [śmiech].
Porcys: Anglojęzyczni fani Dungen rzucają żartami typu "stary, ten kawałek mógłby być o kanapce z tuńczykiem, a i tak byś nie wiedział". Sam uczyłem się szwedzkiego jak byłem w podstawówce, ale dziś nie pamiętam ani słowa i też nie rozumiem nic kompletnie. A one ważne są, te teksty?
Gustav: Pojęcia nie mam, ale myślę, że to wspaniale, jeśli ludzie na świecie nie kumają o czym śpiewam. Bo wtedy jeszcze bardziej skupiają się na samej muzyce.
Reine: Dla mnie Lugnt w ogóle bardziej przypomina "field recording" z tymi wszystkimi hałasami, a dopiero pod nimi dokopujesz się do "piosenek", a teksty to ho ho...
Porcys: Ej ale weźcie mnie uświadomcie o czym są konkretne numery, tak z ciekawości was pomęczę. Dajmy na to opener, te trzy wyrazy pierwsze. Mistrzowska melodia. O czym to?
Gustav: Spoko, krótki kurs tłumaczenia ze szwedzkiego na angielski, yy... Tę pierwszą linijkę można przełożyć jako... "The road is long"... Hm...
Fredrik: "The road is far and it's long"?
Reine: "The long and winding road"! [wybuch śmiechu wszystkich].
Porcys: No nieźle, to by w sumie pasowało do angielskiej wersji, sylaby się zgadzają. A "Festival" o czym jest?
Gustav: O tym, że ja i moja narzeczona mamy festiwal na okrągło w domu, każdego dnia [śmiech]. Jesteśmy strasznymi obibokami i leniami.
Porcys: Chwila, to "valjador" będzie oznaczać "everyday", tak?
Gustav: Dokładnie.
Porcys: I mamy kolejnego kandydata na angielską przeróbkę, bo też pasuje! A tytułowy?
Gustav: Ta sama kobieta poradziła mi kiedyś (siedzieliśmy zresztą w tym pokoju) – obserwując moje rozterki i stresy na tle egzystencjalnym, moje zmagania z muzyką, próby zgłębienia jej nieprzekraczalności – żebym trochę wyluzował. To dziewczyna, która jest bardzo bezpośrednia, i powiedziała mi, że świat miałby się o wiele lepiej, gdyby ludzie zwyczajnie wyluzowali. Ja tu trzęsę się w nerwach, rozmyślam, kim jestem jako istota, zaszywam się w metafizykę, szukam swojego miejsca, rozpatruję dlaczego muzyka mnie tak pochłania, że traktuję ją niemal jak czynność życiową – taki tam kryzys dorastającego mężczyzny. A ona mi na to – "Ta det lugnt". "Take it easy", rzekła.
Porcys: Więc teksty jakoś się do siebie odnoszą, tworzą koncept?
Gustav: Łączy je osoba autora, punkt widzenia, ale ukazują różne nastroje tej osoby, różne odcienie jego osobowości.
W tym miejscu skończyła się kaseta w dyktafonie, ale dla idealnej szczerości należy dodać, iż wywiad trwał jeszcze około kwadransa i był rejestrowany, tak jak od początku zresztą, przez naszego technicznego, Butcha, na kamerze video. Niefortunnie, taśma w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęła i nigdy jej już nie zobaczyłem. Jeśli się kiedyś w cudowny sposób odnajdzie, to opublikujemy ten fragment jako "Dungen interview: suplement".
* * *
moje top 5:
1. Ta det lugnt
2. Akt Dit
3. Det tar tid
4. Stadsvandringar
5. Familj