EDYTA BARTOSIEWICZ
Holloee Polloy: The Big Beat (1990, progresywny pop) 6.6
Rzecz mega interesująca pod względem krzyżówek stylistycznych – zaskakująco spójna fuzja dream-popu z funkiem i modernistycznym rockiem The Police, co w Polsce wówczas mogło być odkrywcze. Same utwory nie dorastają do wyrazistości, szlachetnosci czy ujmującego liryzmu, które miała potem Edyta solo – to nie jest popis songwriterski, tylko frapujące spotkanie bardzo zdolnych i przytomnych instrumentalistów ze skłonnościami progresywnymi (klangowanie basisty etc.), co ewidentnie wynika z ich takiego etosu pod tytułem "jesteśmy muzykami" (wiecie, troszkę klimaty, jak to ujął Ott, "battle of the bands" czyli goście co jarają się efektami i chodzą często do sklepów muzycznych – ale tutaj akurat nie że wioska, tylko naprawdę się na tym znają i poszerzają w ten sposób sound, aranże, więc jest to autentycznie ciekawe). W pewnym sensie na szczeblu kompozycyjnym udoskonaloną wersją bardziej balladowych fragmentów The Big Beat jak "Could Die In Your Eyes" jest właśnie Love (gdzie zresztą grało jeszcze dwóch gości z HP). I jeszcze ciekawostka: ten schemat z lekko rozchwianą sekcją, gitarami na sporym pogłosie i charakterystycznymi nakładkami wokalnymi to praktycznie punkt wyjścia dla Varius Manx circa Emu w numerach typu "Tokio". ✂ "Cars", "True Love and Confusion", "Could Die In Your Eyes", "At Your Door"
Love (1992, pop/rock) 6.9
Recenzja na Porcys (dziś kompletnie nie zgadzam się z tamtą oceną, co za bzdura)
To jest pierwsza solowa płyta Edyty Bartosiewicz. Po przygodzie z zespołem Holloee Polloy, który pozostawił po sobie nawet jeden album, The Big Beat (1990), artystka zwróciła się ku nieco bardziej refleksyjnej stylistyce. Love jest dopiero zapowiedzią tej silnej ekspresji, jaka dominować będzie na Śnie, czy Szok 'N' Show. Znak firmowy Edyty, jaskrawy liryzm, tu otrzymujemy w bardzo wczesnej jeszcze mutacji. W ogóle wydaje się, że wszelkie przejawy emocji są na Love dozowane ostrożnie, bardziej wykoncypowane to, niż wypływające z chwilowego natchnienia.
Co wcale nie musiałoby oznaczać, że słabe. Już pierwszy, tytułowy utwór zaciekawia wykwintnym rozplanowaniem, podczas gdy wokalistka kreśli – po angielsku – historię pewnej kobiety – jej wahania uczuciowe, dylematy. Miłe. A do tego ten głos – to jeszcze nie jest wprawdzie ta Bartosiewicz na całego, jaką poznamy na późniejszych albumach, tu śpiewa z większego jakby dystansu. Ale mimo to, jej barwa i flow są łatwe do zapamiętania.
Szkoda tylko, że tak zajmujące nie jest całe Love. Bo zdecydowana większość piosenek jest bardzo podobna do siebie, żeby nie powiedzieć taka sama. Klimat pozostaje identyczny, i mimo częstych prób jego urozmaicenia, prawie w ogóle nie udaje się wyjść poza jeden schemat. Gdzieś pod koniec całości, ta domniemana świeżość pierwszego kawałka wydaje się czymś zajechanym, przeraźliwie nudnym i męczącym. Poza tym, w miarę upływu czasu, coraz wyraźniej rysują się przed naszymi oczyma inspiracje: a to pobrzmi U2, a to Sting (spod znaku balladowego The Police), innym razem coś z amerykańskiego rocka środka... No, ale wtedy nikt od Bartosiewicz niczego nie oczekiwał.
Wymieńmy może jaśniejsze momenty. O "Love", zdecydowanie odsadzającym pozostałą zawartość materiału, już powiedziałem. Wyróżnia się "Goodbye To The Roman Candles", a to dzięki interesującemu mostkowi w środku i jakiemuś tajemniczemu nastrojowi. Niestety, długo trzeba później czekać na coś, co przykułoby na dłużej uwagę. Dopiero pod sam koniec "Take My Soul With You" kopiuje zacięcia gitary a la The Edge, a w balladzie "Clouds...They Block My Way" elektryczna znowu daje tu o sobie znać, że żyje. Lecz ten schemat, o którym mowa wyżej, wcale nie został przełamany.
Teksty z Love mówią o rozterkach kobiety – raz codziennych, innym razem na skraju życiowych dróg. Oczywiście, trzeba jeszcze powiedzieć o tym, że Bartosiewicz świetnie, jak mało kto u nas, śpiewa w języku angielskim. I to już na Love dobrze słychać. Ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z płytą słabiutką, nudną i niewyraźną. No, przecież nie mogę oszukiwać czytelników.
(Porcys, 2001)
"Love"
Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą o tym numerze. Mówię, miejmy to za sobą – modulacja na 2:40 i to co się dzieje przez następną minutę to klimaty czystego 12 Rods, czyli coś bardzo pode mnie. Na co kolega odpowiada: "3:15!!! Fajna ta gitara, taka łyżka wsi w beczce wsi". A w ogóle co sądzisz, że ten numer niejako antycypuje i... zamyka w garści cały MOR dorobek VARIUSÓW w '92 roku? [EDIT: uzupełnijmy, że rok później EDYTA gościnnie użyczyła głosu na sofomorze Manxów.) "Bo ja wiem… Późniejszy Varius z Lipnicką i ten z tą jak jej tam, Stankiewicz czy Sienkiewicz… to owszem", ripostuje kolega. Ale przecież "Tokyo" też ma taki pęknięty, WACHNIĘTY gruw, co nie. "Na początku Janson z nieco większym smakiem aranżował i INSTRUMENTALIZOWAŁ", kontynuuje kolega, "choć oczywiście Varius również wyznaczał brzmieniowe standardy ujemne". Standardy ujemne, świetny tytuł płyty. Trochę zagubiony follow-up do Poniżeja. A reszta numeru? "Z czymś mnie się to kojarzy… Jakieś Pretenders? Edie Brickell? nieee…" - podpowiada kolega. A ja bym zaryzykował antycypację Drivealone, zarówno tego "jeszcze od początku lotnictwa" (przejrzysty liryzm w melodyce, arpeggiowe plecionki w podkładzie), jak i z debiutanckiego LP (rozchwiana prog-rytmika, wielowarstwowość aranżacji). Więc reasumując: ktoś tu zmieszał kobiece Varius Manx z Drivealone i wyszło mu 12 Rods ZANIM jakikolwiek z tych trzech projektów istniał. "Albo inaczej": ktoś tu wydestylował esencję kompozycyjnego uroku Holloee Poloy, pozbawiając ją zbędnego balastu "dżobowości z Bednarskiej". Win/win, czyli.
(Porcys, 2015)
Sen (1994, pop/rock) 7.6
Rzadko spotykamy się z taką metamorfozą. Owszem, z reguły na tym to polega, żeby kolejnymi dokonaniami wznosić się na wyższy poziom. Ba, czasem nawet ktoś, o kim nigdy byście nie pomyśleli, zaskakuje was bardzo pozytywnie swoją nową płytą. Ale tutaj chodzi o coś więcej. Więcej, gdyż Edyta Bartosiewicz nie podniosła wraz ze Snem swojego poziomu. Ona zmieniła wymiar. I jest to chyba największa progresja w tak krótkim czasie w całej naszej muzyce. Taka zmiana z płyty na płytę? Przykładając Sen do solowego debiutu Edyty, Love, można chwilami poczuć się nieźle zagubionym. Kto by się spodziewał? Przyjrzyjmy się z bliska tej ewolucji.
Przede wszystkim ekspresja wokalna. Na Śnie śpiew rozrywa na strzępy, rozpala do czerwoności. Niebagatelną rolę odegrały też teksty, w większości w języku polskim, co uwiarygodniło przekaz i nadało mu wyższą rangę. Słowa często są tu bowiem równie ważne, jak dźwięki – taki rozrachunek z samą sobą i swoimi problemami. Co do samych kompozycji: Love oferowało rozbudowane, zamglone i ciągnące się niemiłosiernie utwory, w których dało się wyczuć przerost formy nad treścią. Sen od samego początku eksploduje rockową energią, bazującą na zwięzłych riffach i piosenkowym konkrecie. Mówiono o wpływie grunge'u, ale jest to jakby grunge nieco czystszy brzmieniowo, za to liryzujący, uduchowiony. A zresztą, co to jest grunge? Wszystkie fragmenty Edyta napisała sama, na gitarze akustycznej. I to się czuje – emanują one jakąś surowością, ale i autentyzmem.
Ten album towarzyszy mi od małego. Zawsze się zastanawiałem, jaki to wulkan energii przepłynął przez koleżankę Edytę w okresie tworzenia i rejestracji tego materiału. Bo żeby napisać tyle mistrzowych piosenek za jednym zamachem, trzeba poczuć jakąś niezwykłą wenę. Żwawy, podnoszący na duchu wszystkie ofiary depresji "Zabij Swój Strach", potem cięty riff w "Urodzinach". A później "Tatuaż" – utwór skończony, zwieńczony luzacką solówką gitary – ciarki chodzą (kto pamięta ten teledysk, z Edytą skracającą sobie włosy na planie?). Nikt nie ma chyba wątpliwości co do zalet kawałka tytułowego? Wietrzno-deszczowy klimat mówi sam za siebie. "Walczyk" zawiera słynne wersy: "Miłość i seks / Zaborczy jak strach / Zazdrościł im Bóg / Też by tak chciał". Kręci neurotyczny "Koziorożec". Oj mało tu słabych momentów. Niby zbyt banalny motyw w "Wewnątrz", tudzież abstrakcyjny i muzycznie, i tekstowo "Żart W Zoo"? Ale czeka nas jeszcze drżący "Zanim Coś..". I już wiadomo – ta pani wznosi się tu na wyżyny.
Efektem równego poziomu tych utworów jest jedna z najfajowszych polskich płyt lat dziewięćdziesiątych, przez wielu postrzegana także jako szczytowe osiągnięcie wokalistki. Cóż, kwestia gustu. Na pewno dla tych, którzy kochają jej zadziorne oblicze, jest to właśnie Sen. No a gdyby uzależniać wartość płyty od poczynionych postępów w porównaniu do poprzednika, to Sen trzeba by było uznać za niezłą klasykę.
(Porcys, 2001)
Szok 'N Show (1995, pop/rock) 6.7
Recenzja na Porcys (ech, nierówność tej płyty, chociaż za nisko dałem wtedy)
Po roku od wydania przełomowej płyty Sen, Edyta Bartosiewicz powróciła albumem Szok 'N' Show. Pamiętam te oczekiwania: co teraz zaprezentuje. Nikt nie wątpił w jej talent, a jednak coś nie pozwalało ze spokojem czekać na tę nową propozycję. Bo pojawiała się obawa, że cała eksplozja tego talentu już nastąpiła i więcej nie zaowocuje on niczym nietuzinkowym. To było latem 1995 roku, chyba w czerwcu. Spędzałem sobie właśnie wakacje w Tatrach. I wtedy z głośników radiowych popłynęły dźwięki singla zapowiadającego ten album. Piosenka nazywała się "Szał". A ja pomyślałem: co to, u diabła ma być?
W sumie Bartosiewicz ledwo obroniła się tą płytą. Znów były pomysłowe kontrasty: z jednej strony stylowe ballady, z drugiej zaś ostre rockowe numery. I znów świadczyły one o klasie autorki. Widać, że przyłożyła się bardziej do warstwy harmonicznej – Sen posługiwał się raczej prostymi schematami w zakresie dur-moll, tu natomiast mamy więcej komplikacji, pojawiają się zabawy w kontrapunkty (choćby w debeściackim "The Eye"). I wiecie co, nawet ten nieszczęsny "Szał", który wpierw odrzucił mnie swą głupawą, zwrócił moją uwagę – a to za sprawą pachnącego jakąś alternatywą podkładu w zwrotce. O refrenie jednak trzeba milczeć.
Wciągają melodie w "Spóźnionym" i "Na Nic Gniew". Ale w pozostałych pieśniach zawsze czegoś brak. W "Suszy" i "Możesz" spoko wypadają refreny, lecz canta nie mają w sobie nic. Odwrotnie w pretensjonalnym "Zegarze", gdzie właśnie zwrotka jest do wytrzymania, natomiast refren załamuje komerchą. Bez pomysłu wypadają również balladowe "Ty Rozumiesz" i "Podwodne Miasta". Jest jeszcze zamykający całość "Ostatni". Niby ujmujący. Ale niestety, zajechali ten sympatyczny kawałek w radiu i telewizji. Zawsze, kiedy trafiałem na niego po raz kolejny, obiecywałem sobie, że słucham go po raz "ostatni". Taki jakiś. I dlatego nie mogę się do niego przekonać.
I taka właśnie jest ta płyta. Plusy, minusy. Plusy, minusy. I choć nie ma do czego się tu doczepić, to jednocześnie brak Szok 'N' Show charakteru. Jakiejś myśli przewodniej – dlaczego nie były nią teksty? – która tym, wcale interesującym piosenkom, pozwoliłaby dojść do siebie, zafunkcjonować jako całość.
(Porcys, 2001)
Dziecko (1997, pop/rock) 7.4
Jaka to jesienna płyta. Niby w "Mojej Ulubionej Porze Roku" słyszymy wyraźne opisy czasu zimowego. Ale ta okładka, te teksty, barwy tych dźwięków, ta melancholia. Lubicie przyporządkowywać albumy porom roku? No to umówmy się, że przykładem letniej płyty będzie Midnite Vultures Becka, zimowej – Felt Mountain Goldfrapp, a wiosennej, dajmy na to, The Colour Of Spring Talk Talk. A za doskonały przykład albumu o klimacie jesiennym uważam właśnie czwarty Edyty Bartosiewicz. Co nie znaczy, że tylko gdy z drzew opadają kolorowe liście można jej słuchać. Ale właśnie wtedy wypada najlepiej.
Otwiera się dość typowo dla naszej bohaterki, singlowym "Jenny". Nie wiem, może jestem uprzedzony do tego kawałka ze względu na jego cover, jakim uraczył mnie i moją klasę pewien kolega na szkole zimowej. W refrenie, zamiast tytułowego imienia dziewczęcia, wymieniał on podobnie brzmiący pseudonim (jaka mysz uciekała Tomowi ?) innego kolegi. Od następnego utworu – "Skłamałam" – zagłębiamy się w świat jesiennej refleksji. Bartosiewicz nieśpiesznie rozwijające się tematy ustawia w roli tła, na pierwszy plan wysuwając swoje myśli, podane, rzecz jasna werbalnie. I w ogóle, jest na tej płycie to, czego zabrakło mi na Szok 'N' Show, a więc wspólny nastrój tekstów. Jest w tym jakiś nieodparty urok – takie jakby spojrzenie wstecz, retrospekcja własnej osoby. W "Nie Znamy Się" wokalistka śpiewa: "teraz, kiedy przyszłam na twój świat". Brawo! Cóż za wyszukany środek stylu! Następuje wspomniana "Moja Ulubiona Pora Roku". Aż zimno się robi od tej smutnej aranżacji.
Nic to jeszcze. Prawdziwy smutek mamy w utworze tytułowym. Cichuteńki wstęp, a potem te słowa i ta przeszywająca partia gitary. A na plecach mrówki. Dlaczego ona nie mogłaby zawsze tak grać? Tyle, że w numerze następnym, "Boogie, Czyli Zemsta Słodka Jest", czar pryska. Ale to jest cała ona – uwielbia się droczyć. "Boogie" to taka jesień, kiedy zza chmur wyszło, dość wyraźnie, słońce. Ale wyjrzało tylko na chwilę i zaraz zaszło – wraz z utworami następnymi wracamy do deszczowej melancholii. I sporo tu się jeszcze dzieje – odjazdy pod koniec "Na Krawędzi", zawirowania we "Wśród Pachnących Magnolii", przesadnie aż szczere wyznania w "Nie Jak Przyjaciel". Finałowy "Słyszę Jak Mnie Wzywasz" to niemal epik, chociaż wcale nie taki długi, niecałe pięć minut.
Taak. To jest po prostu najdojrzalsza płyta Edyty. Teksty – jeszcze nigdy nie otworzyła się tak przed słuchaczami. Warstwa muzyczna – kontroluje tu ona każdy dźwięk i dozuje go w odpowiedniej ilości. Jest coś w tym jesiennym dziele, mimo kilku słabszych chwil, co nie zamyka się tylko w wartości samego materiału. Jest jakby wrażenie, że przemawia do nas osoba zupełnie dorosła. I generalnie polecałbym Dziecko osobom refleksyjnym, często rozmyślającym, nie koniecznie wszak o najprzyjemniejszych sprawach. Do słuchania jesienią.
(Porcys, 2001)
Wodospady (1999, pop/rock) 6.5
Recenzja na Porcys (nie doceniłem, a raczej nie umiałem wówczas docenić tego krążka)
Przerwa od Dziecka upłynęła Edycie na szukaniu nowych inspiracji. Odkryła nowe brzmienia, wymieniała w wywiadach długą listę wykonawców, którzy ponoć poszerzyli jej horyzonty. A efektem tego poszerzenia miały być właśnie Wodospady – może nie w dosłownym sensie, ale zawsze – inspiracja to inspiracja. Z tym, że głupio mi trochę, ponieważ wśród owych wykonawców było kilku moich ulubionych (nie mówię akurat o Madonnie, choć i ona się w tym spisie znalazła). Tymczasem nie tylko nie doszukałem się ich wpływu na płycie, ale w ogóle mnie ona rozczarowała.
Ktoś powie: no co, dziewczyna cały czas gra w swoim stylu. Właśnie: cały czas. Tutaj zaczyna bardzo niebezpiecznie trącić to najzwyklejszym na świecie powtarzaniem się. I wcale nie o wokalnej manierze Edyty mówię. Ja nawet lubię tę manierę, nie ona mnie denerwuje. Denerwuje mnie natomiast to, że płyta jest nowa, a mimo to większość patentów już dawno zostało użytych. I to przez naszą artystkę. A w dodatku z lepszymi melodiami. Weźmy taki, pierwszy z brzegu, kawałek "(Między Nami) Deszcz". Albo następny, "Warto Wybaczać". Gdybym nie słyszał Szok 'N' Show, ani Dziecka, wybaczyłbym. Ale skoro słyszałem, automatycznie nasuwa mi się myśl: czy my tego skądś nie znamy? Ano, znamy. Z poprzednich dokonań Bartosiewicz.
Nie mówię, że takie reminiscencje wypełniają całe Wodospady. Na szczęście jest kilka nowych elementów. Bo już na przykład w utworze "Cały Ten Czas" przyjemnie prezentują się kameralne smaczki aranżacyjne - płytę produkował człowiek z Zachodu – Rafe McKenna i, wbrew pozorom, to słychać. W ogóle facet sporo pomógł Wodospadom – nie wiem dokładnie, które dźwięki są jego zasługą, ale gdyby nie subtelności produkcyjne, to byłoby już naprawdę fatalnie. Niby nic specjalnego, ale tu trochę dyskretnej elektroniki ("One Day You Will Find Me Gone" – jedyny angielski numer), tam jakieś klawisze i w sumie ciekawiej się robi.
Ciekawiej, bo generalnie to ten album nas nie rozpieszcza. Jak już pojawi się kawałek miłej, jazzującej melodii, to artystka nie potrafi jej rozprowadzić, no i cały numer schrzaniony, że się tak wyrażę ("Mandarynka"). Albo całkiem ludzki temacik otwierający "Dlaczego Nie Mówisz Nic?", rodem niczym ze Snu, zaprzepaszczony jakąś melodeklamacją w stylu "Portfelu Ojca" Homo Twist. Co jest, przecież Edyta to nie Maleńczuk! Sporo kawałków zwykłych, nijakich, zupełnie bez wyrazu ("Ciekawe...", singlowa "Miłość Jak Ogień", "Buntowniczka"). Nie wspomnę już o kompozycyjnym banale, jaki emanuje, zwłaszcza w zwrotce, z "Sam Na Sam". No nie wiem, pomysłów brakowało, czy co. Gdyby nie ta impresyjna manterka "Siedem Mórz, Siedem Lądów", to chyba w ogóle bym nie pamiętał o piątym długogrającym Edyty! A jednak.
Ogólnie jest mimo to raczej cieniutko. Po prostu, słabe i wtórne kompozycje. Niespecjalne teksty – jakby nie mogła się nam wokalistka zdecydować, w co jej ciepło: trochę buntu, trochę ponadczasowej mądrości, trochę pourywanych zapisków z rzeczywistości. Niby kobieta zmienną jest, ale niespójne to wszystko. Obniżka formy. Miejmy nadzieję, że nie potrwa długo.
(Porcys, 2001)
Renovatio (2013, pop/rock) 6.0
Zabłąkany anioł
Kiedy trzynaście lat temu redaktor Niedźwiecki z rozbrajającą szczerością oznajmiał w sobotniej trójkowej audycji "Markomania", że poznał już nowy album Radiohead ("Kid A") i... w sumie to nie wie, co o nim sądzić, jego wahanie wynikało oczywiście z dezorientacji. Nie on jeden miał kłopoty ze sklasyfikowaniem radykalnej wolty, jaką zaserwowała światu grupa z Oxfordu. Każde dziecko wie, że po trzech (coraz bogatszych aranżacyjnie, ale jednak) gitarowych płytach Yorke z kolegami zaproponowali materiał tylko szczątkowo inspirowany piosenkowym rockiem, a w znaczniej większej mierze wyrastający z ambientu, IDM i jazzu. I co było począć, panie, jak nie czuć się skonfundowanym.
Niniejszy artykuł pierwotnie chciałem rozpocząć od podobnej deklaracji – właśnie o tym, że po kilku spotkaniach z długo wyczekanym, nowym dziełem Edyty Bartosiewicz nadal nie wiem, co o nim sądzić. Z tym, że moje powody byłyby tu diametralnie inne, od powodów, dla których pan Marek zmagał się z "Kid A". Nie do końca wiedziałem, co sądzić o "Renovatio" dlatego, bo zabrakło mi w tym krążku jakiegoś jednoznacznego szoku, ciosu, wyrazistej tezy, z którą byłbym zmuszony się zmierzyć i wobec niej się określić, choćby i negatywnie. "To nie ma w sobie żadnego charakteru", myślałem. I zaintrygowany tym nieoczekiwanym brakiem intrygi słuchałem dalej.
Nie będę rozwodził się nad skomplikowaną historią wieloletniego opóźnienia premiery "Renovatio". Część z Państwa na pewno ją zna. W skrócie: to pieśni napisane dawno temu, do których podkłady też zarejestrowano dawno temu i do których artystka zaśpiewała równie dawno temu; sęk w tym, że nie była zadowolona z tych wokali, bo podobno "straciła głos". Mijały więc lata, przybywało fanów, utrwalała się kultowa pozycja Bartosiewicz w mitologii rodzimego rocka, a wokalistka próbowała ponownie rejestrować swoje partie. Ale wewnętrzna kontrola jakości wciąż nie pozwalała jej uznać sesji za zamkniętą. Płyta miała się ukazać w 2010, potem w 2011 i 2012 roku. Był entuzjastycznie przyjęty występ na znanym festiwalu, gdzieś padł roboczy tytuł "Tam dokąd zmierzasz"...
Aż w końcu ruszyła promocja płyty z brzydką okładką. W nieznośnie egzaltowanych wywiadach (może ktoś widział przesadnie wręcz osobisty występ w programie Grzegorza Miecugowa w TVN) Bartosiewicz opowiadała o swojej depresji, wizytach u psychoanalityka i innych problemach pierwszego świata. Tylko tym najzdolniejszym według mnie songwriterom jestem w stanie wybaczyć równie obłą, medialną kaszkę, wcale nieodległą od kuriozalnego cierpienia Marii Peszek w Bangkoku – i Bartosiewicz należy właśnie do tej wąskiej grupy. Lecz pośród steku komunałów udało się solistce przemycić celną ideę-klucz do odbioru "Renovatio". Powiedziała ona mianowicie, że to album niewymuszenie staroświecki, który nijak nie ma się do obecnego muzycznego krajobrazu, bo pochodzi z innej epoki.
Rzut ucha wystarczy, by się natychmiast zgodzić – muzyka mówi sama za siebie. Od singlowej "Niewinności" z 2002 roku nie zmieniło się prawie nic. Ba, trip-hopowe bębny, błyszczące flażolety i dęte wstawki w "Cieniu" estetycznie przynależą do (raczej drugiej) połowy lat 90. Dalej, delikatne akustyczne tła "Żołnierzyka" są jak wieczorne niebo dla gwieździstych rozbłysków gitar i klawiszy. A to przecież okropnie spóźniony dialog z "new acoustic movement", nurtem post-radioheadowskim (samo intro utworu cytuje "How to Disappear Completely") i rozsławionym przez kapele w rodzaju Coldplaya. Z kolei jamajskiemu akcentowaniu i akordeonowym przygrywkom "Orkiestry Tamtych Dni" niedaleko do niesławnego przeboju "Trudno tak" Krzysztofa Krawczyka. Przeboju z 2004 roku.
Nie jest to żadna poza – jako się rzekło, ten materiał "fizycznie" powstał dekadę temu. Jego tradycjonalizm nie jest zatem obwarowany żadną kategorią "revivalu", "powracającej mody" czy sprawnej "stylizacji". Co więcej, ukazuje się gdzieś "w pół cyklu" trendów, bo za wcześnie jeszcze chyba na nostalgię za późnymi balladami Edyty (abstrahując od tego, że w dobie "zaawansowanego Facebooka" zrecyklowano już chyba wszystko, co się da). W jego konserwatywnym uroku i nienagannie, starannie, choć asekuracyjnie dopieszczonej produkcji tkwi jednak spora siła. Pozbawiony nowoczesnych aspiracji album ukazuje kim naprawdę była i jest na polskiej scenie Bartosiewicz. Elegancką klasycystką i bodaj najbardziej muzykalną, muzykalnie wrażliwą postacią w krajowym mainstreamie, która niezależnie od aktualnej formy zawsze dużo potrafi.
Co potrafi na "Renovatio"? Przełamać dyskretny romantyzm "Pętli" mostkiem z dość nietypowym zabiegiem wyłączenia basu poza nawias harmonicznego przebiegu. Wymyślić prosty gitarowy ornament, który, jak się okazuje, "pasuje" i do zwrotek, i do refrenów całego utworu tytułowego (lewy kanał, polecam), po czym użądlić znienacka słuchacza dwoma akordami od 3:55 do 4:00... Fascynująco inkrustować tkankę brzmieniową podejrzanie plastikowego (zauważmy autotune w bridge'u) rocksteady "Italiano" dźwiękami o bliżej nieokreślonym pochodzeniu (od 3:45). Wreszcie zafundować dramatyczny, acz rozpisany precyzyjnie niczym u post-rockowców typu Mogwai finał "Ryszarda" – najbardziej porywającej piosenki, jaką Bartosiewicz ułożyła od premiery "Wodospadów".
Z takich ledwo zauważalnych drobiazgów, które spaja niepodrabialny, tkliwie zbolały timbre przy mikrofonie, składa się wartość tej równej i wciągającej klimatem, acz cierpiącej na deficyt ewidentnych fajerwerków płyta. Nawet konsekwentnie akcentowana przez autorkę rola tekstów wydaje się mało istotna literacko. Natomiast być może udanie puentuje wieloletnie zmagania z tym, co ostatecznie słyszymy. "Jest jeszcze coś, co się we mnie tli / Co sprawia, że wciąż tę wiarę mam" śpiewa Edyta w najbardziej mdłym, najbardziej bezbarwnym i wtórnym fragmencie tracklisty. Mimo trywialności melodii jej głos brzmi pięknie, czysto, dostojnie. Oto i główny paradoks "Renovatio" – jak w nagraniach Yo La Tengo z etapu "And Then Nothing Turned Itself Inside-Out" (cóż za adekwatna metafora), emocjonalny rezonans tych songów czyha w najmniej spodziewanych momentach. Życiowy marazm to kawał narkotyku, mówię wam.
(T-Mobile Music, 2013)
Ten moment (2020)
Wydana we własnej oficynie EBA, bez medialnych fanfar i przy zachowaniu stosunkowo "niskiego profilu" marketingowego, nowa płyta Bartosiewicz może być tak "dobra" albo tak "zła", jak tylko jej na to pozwolicie. Z początku uwstecznione aranże spod znaku industrialnego rocka, przewidywalne cure'owskie zmiany akordów czy coelhowskie mądrości w tekstach mogą budzić poczucie kapsuły czasu, odklejenia od rzeczywistości. Ale po paru przesłuchaniach dochodzę do wniosku, że ostatecznie "widzimy się i tak", bo to po prostu klasyczna Edyta w późnej odsłonie. A skoro ostatni premierowy materiał Renovatio pokazała 7 lat temu, to nie mam wrażenia nadmiaru. Ten moment może być żenujący albo refleksyjny. Może być banalny albo dobroduszny. Może być jak Machina/The Machines of God albo jak Adore. Wszystko to zależy od kilku stopni różnicy w waszym pokrętle tolerancji na najntisową naiwność estetyczną.
(2020)
* * *
In praise of: Edyta Bartosiewicz
Dobiega końca 2010. Jesienią mijającego roku miała ukazać się szósta (pierwsza po dwunastoletniej przerwie) regularna płyta Edyty Bartosiewicz. Do niczego takiego nie doszło. W sierpniu artystka wystąpiła wprawdzie na Orange Warsaw Festival, prezentując ponoć fragmenty nowego materiału, ale premiera wydawnictwa, mimo rozkręconej machiny promocyjnej, rozeszła się po kościach. Na polskie SMiLE (ach te legendy o wieloletnich, wciąż przeciągających się sesjach i obsesyjnym perfekcjonizmie autorki) będziemy musieli poczekać jeszcze parę miesięcy.
W międzyczasie chciałbym zachęcić rodzime "indie" do zainteresowania się kapitalnym dorobkiem Bartosiewicz, jednej z najwybitniejszych polskich songwriterek (i songwriterów w ogóle, bez podziału na płeć). Łatwo nie będzie, bo w rzeczonym środowisku Edyta ma status zbliżony do przebrzmiałych dziś gigantów grunge'u, ze wszystkimi grzechami głównymi nurtu: przesadnie egzaltowaną ekspresją, naiwnością przekazu (chociaż wielu jej tekstów broniłbym do upadłego) i "umoczeniem" w establishmencie (nie przystoi zwolennikom punka i nowej fali docenić komercyjnej ikony, która zaśpiewała z Krawczykiem "Trudno tak"). I ja przyznaję: w kwestii wizerunkowo-medialnej to trochę "defend the indefensible", a wywiady prasowe z lat 90-tych ("Brum", "TR") mogą dziś budzić politowanie.
Innymi słowy w oczach obecnego, cynicznego, post-Internetowego odbiorcy popkultury Bartosiewicz jest "nie-cool". Na szczęście w świecie tak abstrakcyjnej dziedziny jak muzyka, bycie "cool" i pisanie dobrej muzyki to dwie odmienne sprawy. Jednak zdając sobie sprawę z pewnych uprzedzeń i rytuałów wspomnianego community postanowiłem zebrać "dowody w sprawie" nie tyle korespondowania, co wręcz uczestniczenia Edyty w globalnej spuściźnie muzyki "niezależnej ". A mam w tym też prywatny interes: w moich napisanych prawie dekadę temu recenzjach dyskografii E.B. padło tyle opinii, z którymi już się nie zgadzam, że wypada mi chociaż w znikomym stopniu to zatuszować.
Aha, poniższy ranking to wcale nie moje "ulubione" numery wokalistki (ominąłem "Tatuaż", "Walczyk", "Suszę", "Skłamałam", "Siedem Mórz..." i inne łakocie), ale takie, w których słuchacze dumnie zamknięci w swoim "indie gettcie" zauważą elementy jakiegoś "credibility". Zresztą, talentu Bartosiewicz nie ma co uwiarygadniać przez kanon "indie", bo często jej rozwiązania zdradzają znacznie większą świadomość muzyczną i kreatywność, niż niejednej gwiazdy spod znaku "college". But you gotta start somewhere... right? So let's start.
* * *
10 "Dobrze nam" (Dziecko, 1997)
Fani ascezy chłodnego slo-core, coś pod was. Jak I Could Live In Hope, tylko że (za wyjątkiem "Slide") lepsze.
09 "Na nic gniew" (Szok'n'Show, 1995)
Szkoda, że z YouTube usunięto studyjną wersję. Wykonanie live przywodzi na myśl Nirvanowskie Unplugged, ale ta prześliczna piosenka ma w sobie coś z ponadczasowej "alternatywnej" balladerki z USA w rodzaju R.E.M. z Automatic.
08 "Ty rozumiesz" (Szok'n'Show, 1995)
Jeśli ktoś zajawia się nieregularnymi podziałami rytmicznymi, to ma tu nie lada gratkę. Dlaczego ona to zrobiła? Nie wiem, może po prostu miała szersze horyzonty muzyczne niż lwia część polskiego mainstreamu?
07 "Możesz" (Szok'n'Show, 1995)
Od 1:36 echo przetworzonego, jękliwego wiosła dość wyraźnie nawiązuje do słynnego "tremolo" Kevina Shieldsa (sound kopiowany potem setki razy, chyba najdoskonalnej na Dreams Top Rock Pluramona), jest tylko cicho zmiksowane.
06 "Mandarynka" (Wodospady, 1999)
W takim top10 musiało znaleźć się coś dla miłośników "dżezawych" modulacji, które może i (niestety) niewiele mają wspólnego z tradycją muzyki "indie" (ewentualnie leniwa liryka wczesnego Cardigans się wkrada), ale z czysto kompozycyjnego punktu widzenia to najbardziej wyrafinowana pozycja w niniejszym zestawieniu, estetycznie wykraczająca daleko poza popularno-rozrywkowe schematy. Myślę, że ekspert w temacie, użytkownik Glebogryzarka, potwierdzi. Kiedyś mi się nie podobało, teraz nie ogarniam.
05 "Zanim coś..." (Sen, 1994)
I'mma let you finish, Thom Yorke, ale Edyta pierwsza wymyśliła twoje pęknięte emocjonalnie lamenty na akustyk i głos. Antycypacja "True Love Waits" czy czegokolwiek wolnego z Bends + Lennonowska zmiana metrum w refrenie.
04 "Nie znamy się" (Dziecko, 1997)
Jedna z pereł w dorobku solistki, gdzie samo śledzenie przebiegu harmonicznego dostarcza niebywałych wrażeń (na przykład modyfikacja w drugim obiegu refrenu, od 1:15 przy słowach "słyszę twój... przyśpieszony oddech"). Ale przy uważnym oglądzie ten melancholijny lejtmotyw, szczególnie od 2:41 (z dodatkową warstwą klawisza) kojarzy się z Diogenes Club: to podobnie marzycielski, zwiewny trans w którym podskórnie wyczuwam "francuskie pompowanie" bitem.
03 "Dziecko" (Dziecko, 1997)
Utwór pomnikowy, pełen niewysłowionej mądrości i wnikliwa analiza tylko popsuje efekt, lecz nieśmiało zwracam uwagę na Cocteau Twins circa Heaven od 2:39. Poezja.
02 "Jenny" (Dziecko, 1997)
To w ogóle przepiękny, epicki singiel (ech, gdzie się podziały czasy, kiedy takie pieśni były przebojami "ogólnonarodowymi"...), natomiast szalikowcom MBV polecam zwrócić uwagę na chyba najlepszy tu segment: najpierw breakdown od 3:12, potem niesamowicie inteligentne wyciszenie aranżacji na 3:28 (moment iście magiczny) i wreszcie powrót do refrenu, gdzie toporne, mocarne gary lepią się z "bilindowym" chórkiem "uuu uuu" (chwilę potem "aaa aaa") wchodzącym na 3:37 i plumkającym z oddali pianinkiem. Za kolejnym obiegiem (od 4:10) na maksa syczą talerze. Nie chcę profanować Loveless, ale ten stąpający ciężko groove mógłby się co najmniej odnaleźć na Dead Cities M83 albo, jeśli nadal czujecie się oburzeni, w tytułowym kawałku z No Mood CNC (lol).
01 "The Eye" (Szok'n'Show, 1995)
Orzeźwiająca sekwencja akordów w zwrotce (0:32) to jedno (Nirvana?), ale co tu się k... stało w refrenie (od 0:58)? Ucinany, matematyczny riff rodem z waszyngtońskiego post-hc D-Planu (wtedy jeszcze bez płyty) i Burning Airlines (wówczas projekt jeszcze nie istniał, bo Robbins łoił ostrzej i mniej przyswajalnie w Jawbox), a może z nutką Afghan Whigs w tle? I jeszcze to "podprowadzenie" na koniec taktu, dość "frippowskie". O wyobraźni przestrzennej (te orientalne wtręty, pomysłowość ich zastosowania!) nie wspomnę. Szok, istotnie.
* * *
Edyta Bartosiewicz twierdzi, że Tam, dokąd zmierzasz to jej najlepszy album. Wprawdzie Bono i Noel Gallagher mówią tak o swoim każdym nowym krążku, ale biorąc pod uwagę jej dotychczasowe osiągnięcia na pewno w noc poprzedzającą premierę rozkładam się pod Empikiem "z termosem i kanapkami" (pozdro Józek). Do zobaczenia.
(Musicspot, 2010)
* * *
czasem coś znika ze Spoti, by mogło tam pojawić się coś. od niedawna cały katalog Edyty Bartosiewicz gości w "digitalu". jej płyty były jednymi z pierwszych jakie "opisałem", bo trochę się na nich wychowałem. potem jeszcze kilka razy zabierałem publicznie głos na temat dokonań ikony polskiego alt-rocka, więc dziś daruję sobie epickie wywody i złote myśli. ale każdy powrót do tych nagrań przypomina – ależ to była zdolna bestia w latach 90. mimo kiepsko starzejącego się zamiłowania do "rockerki" (a la Pearl Jam i okolice), jednak mało kto w lokalnym mainstreamie tak kombinował z akordowymi następstwami; urzeka też naturalny dar artystki do tyleż szlachetnych, co chwytliwych skoków interwałowych w liniach melodycznych, no i last but not least pamiętajmy o sporadycznych wersach trafionych "w punkt", których zrazu nieco niezręczna i nachalna liryka potrafi rezonować latami. utworów jest 47 – naiwnie liczę, że kiedyś w streamingu wypłynie też album Holloee Poloy i wtedy po "dokooptowaniu" zostanie okrągłe top 50.
a to dwudziestka moich ulubionych (i luźne spostrzeżenia w nawiasie):
1. Love
2. Zanim Coś... (lennonowska zmiana metrum w refrenie i dysonanse wokalne w zwrotce – a wszystko w konwencji harcerskiego Thoma Yorke'a z PALANTÓWĄ :| )
3. The Eye (wściekle melodyjny i posrany w "czkających" akcentacjach post-math-hardcore)
4. Dziecko (nieśmiało zwracam uwagę na Cocteau Twins circa Heaven... od 2:39 – poezja)
5. Mandarynka (chyba jej stricte kompozycyjny peak, ocierający się o kunszt jazzowych mistrzów)
6. Zegar (refren zbyt populistyczny, ale zwrotka... co gra bas w tej zwrotce, przysłuchajcie się, zwłaszcza po pierwszym refrenie od 1:43)
7. Na Nic Gniew (ma w sobie coś z ponadczasowej "alternatywnej" balladerki z USA w rodzaju R.E.M. z Automatic...)
8. Żart W Zoo (na papierze żenujący, "komediowy", "dżobowy" funk rock – w praktyce... well, you've heard this song)
9. Miłość Jak Ogień (skoki po skali na słowach "i tak za-czy-na się! ta niewiarygodna historia!" – jak ona to wymyśliła?)
10. Koziorożec (klasyk neurotycznej psycho-martyrologii, nie próbujcie tego sami w domu)
11. Walczyk (wiecie, jakby dawno nie słuchałem Undertow Toola...)
12. Nie Znamy Się ("sounds kinda like 12 Rods", too)
13. Siedem Mórz, Siedem Lądów (sprytnie rozegrane, że ledwo słyszalne z daleka jedno podejście w górę basu tak naprawdę nadaje tu sens zwrotce)
14. Angel (błyskotliwa reminiscencja i rekapitulacja estetyki Love w pigułce)
15. Ryszard (najzacniejszy fragment Renovatio, zwieńczony post-rockową kulminacją w finale)
16. Sen (czasy w których wszystkie dzieciaki w tym kraju znały tak wyrafinowane songi... ech...)
17. Jenny (shoegaze'owcom polecam obadać breakdown od 3:12 do 3:37)
18. Tatuaż (bezczelna, ale kapitalna reharmonizacja i "remelodyzacja" frazowania hooka z "Ordinary World" Duran Duran)
19. All That Lost Time (cóż za "rozsypane" pośpiesznie nutki w refrenie)
20. Witaj W Moim Świecie ("Kubuś... włazi bez trudu" :| )
(2018)