EL GUINCHO
Hiperasia (2016)
Trajektoria "kariery" (lol) tego ziomka przypomina, jak niesprawiedliwy (lol2) i do bólu przewidywalny mechanizm steruje jadącą na pstrym koniu łaską recenzenckiego (lol3) tłumu. Jego debiut Folías przeszedł raczej niezauważony międzynarodowo, ale już sofomor Alegranza popłynął na fali solidnego hajpu. Guincho połączył zapętlone skrawki iberyjskiego folku z soundami ewokującymi patenty exotiki lat 50. i okrasił tę mieszankę rytualnymi, chłopięcymi wokalami. Receptura broniła się dość ładnie, ale przede wszystkim Alegranza była bodaj pierwszą płytą tak wyraźnie (o ile nie nachalnie) zainspirowaną dokonaniami Pandy Beara (i Animal Collective), Gang Gang Dance czy High Places, a więc sampledelicznego outre-popu, który wówczas w świecie indie blogosfery pełnił rolę najgorętszego smaku sezonu. Na wysokości trzeciego albumu Pop Negro moim zdaniem Madrytczyk odnalazł własny głos w obranej formule, ale dotąd nobilitujące i torujące drogę porównania do w/w bandów zadziałały nieco jak miecz obosieczny. Gdy podjarka już opadła jak po wielkim hajpie kurz, Pop Negro straciło modny poblask i przepadło. Więc zgodnie z idiotyczną logiką właśnie teraz, gdy jak na moje ucho Pablo Díaz-Reixa nagrał swój najbardziej autorski i oryginalny zestaw, nie tracąc nic na pękniętej, kubistycznej chwytliwości – niewidzialna ręka dziennikarskiego rynku go zignorowała.
Przypięta kiedyś łatka naśladowcy AnCo i Pandy sprawia, że mało komu chce się wnikliwie pochylić nad Hiperasią. I przyznaję, skojarzenie z Lennoxem pozostanie przy Guincho pewnie już zawsze, tak jak wokal Kevina Parkera raczej nigdy nie przestanie brzmieć jak głos Lennona. Ale to są leniwe banały, wejdźmy na jakiś poziom uszczegółowienia. Mnie unikalny vibe Hiperasii kojarzy się z trzema wykonawcami. Trochę z M.I.A. circa Piracy – bo podobnie stara się okiełznać śpiewem mnóstwo sampli i nie patrzy przy tym wstecz, nie roztkliwia się nad ich rezonansem i bagażem, tylko bezceremonialnie mknie przed siebie. Trochę z Solex – bo to zbliżona klimatem karuzela niespodziewanych, surrealistycznych, dziewiczo naiwnych odkryć muzycznych na bazie kolażowej wycinanki. Wreszcie z Sicko Mobb – bo to eksperymentalny, zeitgeistowy BOP, który rozkwita w równie futurystycznych, co przystępnych piosenkach. Z tym że najważniejsza jest lekkość i brak spinki, z jaką Pablo w osobisty sposób wyraża swoje zmagania z przeładowaniem informacyjnym i multitaskingiem. Urywane (ach te czkające start/stopy, zresztą całość też kończy się nagle – taki "brudnopis a nie dzieło") autotune'owe hooki płyną krętym strumykiem, lekko paździerzowato, kanciasto, nieporadnie, ale właśnie dzięki temu jest w tej metodzie "człowiek".
(2016)