ELLA FITZGERALD & LOUIS ARMSTRONG
Ella and Louis (1956)
Ona: chorobliwie nieśmiała, z początku preferująca raczej taniec, niż śpiew. Pierwsza Dama. Słuch absolutny - ponoć muzycy stroili instrumenty według jej głosu. Mało ornamentów, za to sam konkret czyli zwinność i trademarkowo lekki, dziewczęcy swing. On: ikona niedoskonałego głosu i "według krytyków" (lol) bodaj pierwszy trębacz, który wyniósł sztukę solówek do rangi wiodącego środka wyrazu. Satchmo. Zrobił tyle dla popularyzacji czarnej muzyki, co nikt inny, choć czepialskie pismaki zarzucały mu nadmierne wobec talentu - jakby to ujął Robert Leszczyński - "fikanie nóżkami". Oboje uosabiający ciepło i duszę w jazzie. Wspólny mianownik. Przy mikrofonie spotykali się już dawniej, ale dopiero inicjatywa i idea Normana Granza (IMPRESARIO, producenta, animatora, A&R-owca i założyciela m.in. wytwórni Verve) zaowocowały magią między tymi dwoma. Gość dążył do odświeżenia wizerunku Armstronga, więc wyselekcjonował przy akcepcie Louisa repertuar wprost nieskazitelny - wystarczy rzut oka na KREDYTY i już same TRZY BERLINY + DWA GERSHWINY ucinają dyskusję.
Co więcej, na studyjne spotkanie Elli i Louisa zaprosił też wyśmienity kwartet Oscara Petersona, w którym np. na garach pomykał Buddy Rich. W rezultacie powstała surowa aranżacyjnie, weekendowa kolekcja, okraszona adekwatną do warstwy muzycznej, szlachetnie prostą obwolutą (klasyczna fotografia pary obdartej z jakichkolwiek pozorów sztucznie pompowanego gwiazdorstwa). I pełna rozmaitych konfiguracji wyrazowych jakże kontrastowych barw - stłumiony Louis za plecami Elli, nucąca Ella pod wyraźną trąbką Louisa, wreszcie śpiewający razem, uzupełniający się wokalnie niczym rasowy duet. Duży szacun, biorąc pod uwagę, że krzyżowanie legend w średnim wieku potrafi skończyć się groteskowo. I jeszcze na koniec ciekawostka: już w 1957 (ledwie rok po amerykańskiej premierze) "Przekrój" entuzjastycznie zrecenzował (piórem ówczesnego rednacza Mariana Eile) tę podobno przywiezioną z Paryża płytę. Słabo?
highlight
(2016)