ELLIOTT SMITH
#30
ELLIOTT SMITH
Po wieloletnim namyśle rzekłbym: "songwriting E.S. > albumy E.S.". Mój drobny (naprawdę, drobniutki) problem z dorobkiem tego świętej pamięci indie barda ma związek po trosze z jego ekspresją, po trosze z atmosferą jego nagrań, a po trosze z popkulturowym kontekstem, w którym je wykorzystywano. Reaguję bowiem alergicznie na taką konwencję a la film Juno (choć tam akurat obyło się bez piosenek Smitha, ale tak mi się to intuicyjnie kojarzy) – chodzi mi o pielęgnowanie społecznego dziwactwa, usilne eksponowanie tego, jak "urocza" jest nie-mainstreamowa wrażliwość, z efektem niestety odwrotnym do zamierzonego, przywołującym na myśl słowa w rodzaju "bej" i "lamus". Upajanie się namacalnym życiowym rozciapcianiem to rzecz która w tej estetyce odrzuca mnie najbardziej, ale na szczęście to tylko powłoka. A pod nią czają się skarby.
Elliott tym się różnił od tabunów jakże "czułych", "poruszających" i ostatecznie trywialnych muzycznie folkowych misiów z gitarą, że pod przykrywką "fajnego akustycznego klimaciku" znajdziemy u niego, lekką ręką licząc, TYSIĄC AKORDÓW. Wiecznie nienasycone pragnienie znalezienia w kompozycji "czegoś więcej" (czyżby podpatrzone u późnych Beatlesów?) to wspólny mianownik niemal każdej z jego pieśni. Jak sam o sobie mówił – nie układał riffów, tylko operował sekwencjami chwytów gitarowych, prawie zawsze wymyślnymi i intrygującymi. Talent to jedno, a wewnętrzna potrzeba drążenia w przebiegu harmonicznym to drugie. Historycznie ma to swoje dobre strony – pomyślcie o tych wszystkich niezal dzieciakach, które próbowały nauczyć się tych numerów siedząc przy ognisku.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
XO (1998)
Podobnie jak ojciec i syn Buckleyowie, Gram Parsons czy Nick Drake, Elliott Smith należy do wąskiego grona artystów, których tragiczna śmierć na zawsze utrwaliła w formie nietykalnego, zamrożonego mitu. Słodkie to, ale pamiętam, że przed 2003 rokiem można było o tym znakomitym singer/songwriterze rozmawiać, spierać się o jego wady i zalety, dyskutować o wartości jego pieśni... Obecnie ś.p. E.S. stał się emblematycznym chłopcem z gitarą środowiska indie-faszystów i z nimi nie pogadasz – jak podchodzisz, to tylko na kolanach. Ja Smitha cenię nie za głos czy klimat, tylko za to, że mozolnie drążył akordy i kombinował z instrumentacją, o czym zresztą sam wspominał, że to dla niego są ważne sprawy. Heatmiser to był fajny band, ale z całej dyskografii Elliotta najchętniej wracam do "XO".
(T-Mobile Music, 2012)