ELVIS PRESLEY

 

Elvis Presley (1956)

Jeśli przy Armstrongu nieśmiało wspomniałem o "fikaniu nóżkami", to co dopiero mam powiedzieć tutaj? Twarz, fryzura, ciuszki, taniec, filmy (- ...), narkotyki, hamburgery, karate, ikoniczne okładki... I pytanie powracające jak bumerang: co to wszystko miało wspólnego z muzyką? Jasne, w kategoriach popkulturowych to bezapelacyjne podium tego podsumowania - prototyp nieskazitelnej kombinacji głosu z urodą, jaką kupił potem wszystkich choćby Bowie. Ale muzycznie? Osobiście wychowałem się w potrzasku dwóch odmiennych spojrzeń. Z jednej strony na forsowanej w domu teorii spiskowej, wedle której Steve Sholes kupił od Sama Philipsa po atrakcyjnej cenie nie "białego co śpiewa jak czarny", ale... "białego co ukradł czarnym ich muzykę". Murzyni (niezależnie od tego czy macie na myśli Ike'a Turnera, Chucka Berry'ego, Bo Diddleya czy może Screamin' Jay Hawkinsa) wynaleźli rokendrola i z rynkowego punktu widzenia wytwórniom potrzebny był białas na tyle bezczelny, żeby wykonywał piosenki w tym stylu tak pewnie, jakby to była JEGO muzyka. Jednak z drugiej strony w podstawówce bardzo kumplowałem się z koleżką, którego nie wahałbym się określić mianem "wyznawcy" The Kinga, więc chcąc nie chcąc dość wcześnie przesiąkłem jego muzyką, nie mając do niej krytycznego dystansu. I chociaż do obsesji na punkcie Elvisa przyznawali się nie tylko Lennon i Dylan, ale i czarnoskóry James Brown, to zajęło mi wiele lat zrozumienie, na czym polegało artystyczne znaczenie tego wiekopomnego debiutu. W końcu wszyscy wyżej wymienieni sami układali swoje kawałki, podczas gdy "Tutti Frutti" to numer Little Richarda, "Blue Suede Shoes" Carla Perkinsa, "I Got a Woman" Raya Charlesa etc.

Gdybym dziś miał streścić powab self-titled jednym słowem, postawiłbym na "wszechstronność". Bo oto w połowie lat 50. pojawił się pieśniarz warsztatowo z powodzeniem spadający na cztery łapy praktycznie w repertuarze każdego rodzaju. Aktualne przeboje, standardy rhythm and bluesa, klasyki country, musicalowe evergreeny, obskurne deep cuts lubiane przez solistę i specjalne napisane na tę sesję oryginalne kompozycje mieszają się tu ze sobą smacznie, uspójnione imponującym wokalnym performensem, lawirującym między rockabilly, folkiem i dopiero powstającym rokendrolem. Mimo nierównego materiału nie było wcześniej tak eklektycznego albumu z piosenkami i może dlatego czasem uważa się go za "południk zero", nieoficjalny początek muzyki popularnej doby rocka. Ten bałaganiarski urok rozległego spektrum inspiracji logicznie uzasadnia kontrowersyjną decyzję o pominięciu w trackliście takich ówczesnych strzałów Elvisa, jak "Mystery Train", "Heartbreak Hotel", "That's All Right" lub "Shake, Rattle & Roll". W ich miejsce pojawiły się niemal lo-fi'owe szkice nagrane jeszcze dla Sun pod producenckim okiem Philipsa, ujmujące minimalizmem i nowatorskim użyciem taśmowego delaya (echo w "Blue Moon" ma wręcz posmak elektroniczny!). Zamiast więc rozpatrywać Króla w kategoriach narodzin wielkiego showbizowego szwindla i "złodzieja" iskrzących od emocji murzyńskich hitów który rozcieńczył je na mdłą papkę dla masowej, białej publiki, pomyślcie o nim jak o 20 lat młodszym Franku Sinatrze w za ciasnych portkach z gitarą przewieszoną przez ramię, któremu akompaniował kozacki ansambl na czele z niepowtarzalnym wieślarzem Scotty Moore'em. Lepiej? Lepiej.
highlight
(2016)