EMINEM
Relapse (2009, hip-hop) !4.3
Czy ktoś naprawdę czekał na szóstą długogrającą płytę Eminema? Owszem, kiedy w 1999 roku blondwłosy żartowniś wkroczył z hukiem na listy przebojów singlem "My Name Is", zaczęła się nowa era w komercyjnej muzyce. Jego ekscytujący, zachwycający technicznie flow podziwiali (z zazdrością i bólem) nawet najwięksi oponenci. A kreatywne podkłady Dr. Dre znakomicie pasowały do zaskakująco wariackich tekstów, obnażających absurdy społeczne i komentujących sztuczność machiny showbiznesu w odświeżającej, meta-komediowej, złośliwej formule. Dziękujemy ci za to, Marshall ("Guilty Conscience", "Forgot About Dre", "Without Me", pamiętamy), ale minęło 10 lat. I już przy poprzednim wydawnictwie "Encore" recenzenci wytykali artyście słabszą formę oraz brak perspektyw dalszego rozwoju.
A tym razem nie jest lepiej. Nazwać "Relapse" kompaktem wypełnionym prawie po brzegi dłużącymi się w nieskończoność reminiscencjami z kariery Eminema to najniższy wymiar kary. Mamy do czynienia z drętwą autoparodią, lecz od razu śpieszę wyjaśnić, że chyba niezbyt zamierzoną (jeśli ktoś odbił piłeczkę, że śmianie się z samego siebie to ulubiona zabawa Mathersa). Kilka momentów o jakimkolwiek potencjale (na przykład niespodziewanie wciągający w warstwie muzycznej "Same Song And Dance") to raczej wyjątki nie zmieniające ogólnego obrazu. Najwyraźniej Em sądzi, że świat potrzebuje kolejnej dawki ponurych, pogrzebowych, zawiesistych bitów i prześmiewczych opowiastek podanych podniesionym, parodystycznym głosem. (Nawet szykuje już "Relapse 2" na drugą połowę roku.) Cóż, niby o to właśnie chodzi w postaci Eminema, ale nie bez powodu recenzenci sięgają czasem po określenie "odgrzewane kotlety". Gdyby nie skity, jak zawsze największa siła rapera (kolejna kontynuacja kultowych wątków "Steve Berman" i "Paul"), to pewnie nie zapamiętałbym z niej nic.
(Clubber.pl, 2009)
CO POETA MIAŁ NA MYŚLI
Sądzisz, że wiesz, o czym jest ten tekst? Tylko ci się tak wydaje!
Eminem, "My Name Is"
Cześć dzieciaki! Lubicie przemoc? Tak brzmi otwarcie przełomowego singla Marshalla Mathersa, od którego zaczęła się jego ogromna popularność oraz światowa kariera naznaczona licznymi skandalami i kontrowersjami. Tegoroczny album Ema pokazuje, że pozycja naczelnego enfant terrible showbiznesu nieco osłabła, a gąszcz pojazdów na celebrytów nikogo już dziś nie bulwersuje. Co innego dziesięć lat temu. Oj działo się! Cenzurowali!
Prześledźmy rozwój akcji. Żarcik z nazwy i gotyckiego wizerunku formacji Nine Inch Nails. Uchwycenie fenomenu Spice Girls dokładnie między odejściem Geri i urodzeniem dziecka przez Victorię. Obleśna fantazja o cyckach Pameli z niespodziewaną puentą o tym, jak nosili się Kriss Kross. Parodia Marylina Mansona w klipie. Po głowie (ale już z przymrużeniem oka - chociaż czyż tak nie jest zawsze?) dostaje też wiecznie Dr. Dre, kompan, producent i "druga druga" wesołego tandemu (tu - autor bitu). Bezpardonowa i (przyznajmy) śmieszna polewka z gwiazd i gwiazdeczek będzie później wielokrotnie powracać w przebojach Eminema. To jego znak rozpoznawczy do dziś.
W tekście odnajdziemy też kilka błyskotliwych komentarzy społecznych. Marshalla coś najwyraźniej gryzie - zdaje się być niepocieszony i w średnim humorze. Wspomnienie nauczyciela, który proponował uczniowi seks. Niespodziewane odkrycie, że matka artysty ćpa więcej, niż on. Aluzje do powszechnie tolerowanej jazdy pod wpływem alkoholu. I wreszcie sen o podcięciu gardła własnemu papciowi. Skojarzenia z "The End" Doorsów nie są na wyrost. Nazywanie Eminema "Jimem Morrisonem rapu" nie jest pozbawione podstaw. Aczkolwiek jego korzeni należy też szukać wśród anarchistycznych haseł wąchających klej punków bądź zdemoralizowanych, zdenegerowanych gangsta rapperów: "I don't give a fuck / God sent me to piss the world off!" - tak usprawiedliwa swoje słowa blondwłosy MC.
Byłoby to wszystko żałosne, gdyby nie cztery małe kwestie. Po pierwsze, jest to świetnie napisane. Po drugie - kapitalnie zarapowane. Po trzecie - w cudzysłowie (śmieszne, komediowe, przenikliwe, o wielu dnach, z dystansem, ironiczne i funkcjonujące niczym lustro dla wciąż zjadającego popkulturę debilizmu). I, last but not least, po czwarte - dostarcza mnóstwo, mnóstwo dobrej zabawy.
Och, przydałby się nam polski Em, tak dla odświeżenia i zdrowego balansu. Jeden blog NoMoreWork wiosny nie czyni, zwłaszcza, że dotyczył praktycznie tylko sceny "indie srindie" (or whatever, ziom).
(PULP, październik 2009)