FIERY FURNACES

 

Gallowsbird's Bark (2003, modern blues) 8.3

Rodzeństwo Friedbergerów spadło trochę znikąd i wprawiło wielu słuchaczy w osłupienie swoją chwacką mozaiką późno-beatlesowskich chwytów ("Don't Dance Her Down", "Up In the North", "Inca Rag / Name Game", "Bow Wow"), post-beefheartowskich free-rocków ("I'm Gonna Run", "Asthma Attack") i para-townshendowskich riffów ("Worry Worry", "Crystal Clear"). Do tego wspomniana wyżej Eleanor dorzucała zawadiackie teksty typu "Don't you wish your little boy was cute like mine? / He's a married man, but he comes to see me sometimes" – niby liryczna antycypacja niegrzeczności Pussycat Dolls, ale podana tonem bystrej, oczytanej studentki literatury, a nie striptizerki z nocnego klubu. Retro w wykonaniu Fiery Furnaces nie było ani pozą, ani próbą podłączenia się pod trend, tylko wyrażeniem umiłowania konkretnej estetyki z przeszłości, pod prąd rynkowym regułom. Jeśli ktoś wychwala pod niebiosa White Stripes i nie słyszał tej płyty – niech sprawdzi.
(T-Mobile Music, 2011)

ten zuchwały debiut ukazał się dokładnie 15 lat temu i regularnie do niego wracam. mało kto potrafił tak błyskotliwie tchnąć świeże życie w rootsowe patenty. ich sekretem była celowo spontaniczna, "demówkowa" aura bałaganiarskich wykonów – zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i w sposobie śpiewania Eleanor.
(2018)

Blueberry Boat (2004, prog/indie-rock) 8.0

Kiedy niedawno narzekałem na irytującą manierę wokalistek i wokalistów "dżobowiczów" w "Voice of Poland", nie wskazałem żadnego antidotum na tę plagę, nie zdefiniowałem stylu śpiewania, który nadawałby się do talent shows i spełniał moje oczekiwania w stu procentach. Oto i ona – Eleanor Friedberger. Na debiucie śpiewa jeszcze celowo niedbale, nonszalancko i bardzo "indie". Ale na "Blueberry Boat" w kilku miejscach postanowiła dopieścić swoje wykony i wyszło jej coś prześlicznego. Wątpię, że przysłowiowa Ela Zapendowska (czy jakikolwiek inny juror ze wspomnianych telewizyjnych programów) postawiłaby dziewczynie choć jeden uczciwy zarzut po usłyszeniu "Quay Cur" czy "Mason City". Barwa piękna i słodka, ale z charakterkiem i zapamiętywalna. Interpretacje porywające, ale niewymuszone i odpowiednio zdystansowane – akcentujące muzykę, nie wykonawcę. Dykcja prawidłowa, z zadatkami na lektorkę wiadomości. Eleanor w formie z "Blueberry Boat" mogłaby zjeść na śniadanie wszystkim mądrali zasiadających w tych komisjach – dzięki charyzmie i urokowi osobistemu. I tak uniknąłem omawiania kompozycyjnej warstwy płyty – ale mimo upływu siedmiu lat nadal się nie podejmuję. Nie wszystko mnie rozcina na pół w tych wielopiętrowych i szkatułkowych konstrukcjach (stąd tylko miejsce 90.), ale Mattcie Friedbergerze – jesteś świrem i wiedz, że cię za to podziwiam. Albo nie wiedz, whatever.
(T-Mobile Music, 2011)

Najambitniejsza artystycznie rockowa płyta 2004.

Gdy duet Fiery Furnaces pojawił się na muzycznej scenie pod koniec ubiegłego roku, już wtedy zdawał się być zabójczo świeżym zjawiskiem, najświeższym z całego zastępu retro-garażowców, oferując bryzę rześkiego powietrza w zatęchłych lochach modnej przez chwilę stylistyki. Eleanor i Matt Friedbergerowie miażdżyli serią sensacyjnych popowych melodii, zdekonstruowanych swobodnym podejściem do formy i przyprawionych solidną dawką spontanicznego luzactwa. To ironia losu, ale ogrom recenzenckich pochwał i komplementów pod adresem innego rodzeństwa, White Stripes, należał się właśnie im, ponieważ płyta Gallowsbird's Bark w fascynujący sposób wybuchała chaotyczną kreatywnością, o jakiej Stripes mogli tylko pomarzyć. Lecz kilka miesięcy później okazuje się już, że porównanie straciło wszelką aktualność, a obu zespołom najwyraźniej przyświecają w działalności biegunowo odległe cele. Bo podczas, gdy Jack pokazywał Meg cewkę Tesli w nudnej nowelce z Kawy I Papierosów Jarmuscha, Fiery Furnaces nagrali swój drugi album, kompletne przeciwieństwo debiutu. Zamiast krótkich, szkicowych, riffowych, chwytliwych kawałków, przedstawili rozbudowane, pogmatwane, pokomplikowane suity, nijak mające się do jakiejkolwiek grupy z okładek brytyjskich pism kreujących w ekspresowym tempie gwiazdki jednego sezonu. I ten desperacki ruch, epatujący żądzą eksperymentacji i świadomością twórczą, wystarcza, by pokłonić się nisko odwadze Friedbergerów, właściwie niespotykanej dziś wśród stosunkowo popularnych formacji.

Wyjaśnijmy natomiast jedno. Na intelektualnym, analitycznym orgazmie wobec awangardowości Blueberry Boat radość się kończy. Bowiem prawie osiemdziesięciominutowa zawartość dysku używa każdej możliwej metody do zniechęcenia słuchacza. W otwierający tę katorgę utworze Quay Cur na tle IDM-owego beatu (rodem niczym z mrocznych numerów Boards Of Canada) i galaktycznych, bliżej nieokreślonych świstów, Eleanor nuci krystalicznym głosikiem wampiryczną linię, przypominającą dziecięce wyliczanki i zaklęcia ("raz dwa trzy, kryjesz ty"), opowiadając o medalionie, który kiedyś dostała by chronił ją przed cierpieniem, a teraz go zgubiła. Następuje genialnie wstrząsająca fraza "And now I'll never, never, never feel like I am safe again". To, co później dzieje się do końca krążka, ciężko w ogóle streścić w sensownych słowach. Potworne, siedmio-ośmiominutowe konstrukcje ewokują to progresywne granie spod znaku starego Genesis, to anarchię Captaina Beefhearta, to post-anarchię Royal Trux, to epickie opery The Who, to wreszcie dwudziestowieczną poważkę. W systematycznych zmianach tempa, harmonii i zwłaszcza tekstach długości regularnych poematów dygresyjnych słuchacz gubi się natychmiast. Matt i Eleanor chorują chyba na nadkreatywność. Stąd ocenianie Blueberry Boat to zadanie trudne do zrealizowania. Zakończmy więc frazesem, który w tym akurat przypadku jest w stu procentach prawdziwy: w życiu nie słyszeliście wcześniej czegoś podobnego.
(Clubber.pl, 2004)

Rehearsing My Choir (2005, indie-rock/experimental) 

Zaobserwowałem ciekawą prawidłowość jeśli chodzi o mój stosunek do dzieł Ognistych Pieców (brzmi jak polandowa rockerka, nie?). Otóż przy każdym ich kolejnym wydawnictwie mam mniejszą przyjemność ze słuchania. Debiut Gallowsbird's Bark dostarczał popowej frajdy muzycznym intelektualistom, którzy zjedli zęby na avant-rocku typu Beefheart, choć nie pogardzą też Białym Albumem. Nieporadnością krytyków jawiły się próby kwalifikowania tych wyrafinowanych, post-bluesowych anty-songów do armii garage-revivalowców. Katowałem płytkę strasznie, i choć dziś parę tracków bym skipnął, to wciąż doznaję na lekkości. Blueberry Boat więcej zawdzięcza legendarnej formie, niż właściwościom materiałowym, aczkolwiek ten pomnik porządkowania chaosu w czasie rzeczywistym wpisał się do annałów na własnych prawach, jako rzecz cokolwiek bezprecedensowa i wywołująca rzadki dziś grymas przerażenia na buźkach znawców, którzy słyszeli już wszystko. (A może nawet – drobna nadinterpretacja? – wiarygodnie oddająca stan "nieogarniania", charakteryzujący naszą netową epokę.) Zaiste inicjalne zetknięcie z ogromem wątków tam zawartych okupuje czołówkę moich przeżyć tej dekady, choć im dalej w las, tym mniej chciało mi się do nich wracać. Wreszcie kolekcja singli – z definicji powinna stanowić najatrakcyjniejszy punkt programu Fierysów. Racja, na papierze któżby nie docenił krótkich numerów zespołu, lecz w praktyce paradoksalnie nużyły manieryzmem bardziej, niż Boat. 

Co przywodzi nas ku Rehearsing My Choir. Pamiętam, jak w liceum kolega buntował się kiedyś publicznie przeciwko hajpowi odnośnie "God Is A DJ" Faithless, argumentując: "Nie kumam, o co wam chodzi – gada ktoś na tle jakichś brzęczeń, i co w tym niby jest". Otóż to. Ja doceniam, że wolność artystyczna, że familijne spotkanie, że babcia, że retrospektywa, że stąd huśtawka narracyjna etc. Tylko – obawiam się – nie bardzo coś z tego sensownego wynika, milusie. Dla kogoś ten ambitny projekt mógłby być oczywiście wielopiętrowym interpretacyjnie labiryntem znaczeń, osnutą wokół Chicago nostalgiczną podróżą wstecz tudzież prekursorską pracą na temat wykraczania poza stereotypy w muzyce rozrywkowej. Dla mnie: jacyś ludzie gadają na tle jakichś brzęczeń. Sorawa, no. Jestem za eksperymentem w każdej ze sztuk poniekąd, ale "strumień świadomości" nie zawsze oznacza monolog Molly, a z nieskrępowanego podejścia do materii grania nie musi od razu wyrastać Trout Mask Replica. Za wyjątkiem kilku chwil w 7 kawałku, gdzie Eleanor czaruje swoim głębokim głosem, z trudem da się tu znaleźć muzyczny moment zaczepienia. Poczekajcie, przecież oni mieli być Carpentersami na miarę XXI wieku (nawet wyglądają podobnie), a nie trudnym do przebrnięcia, słuchowiskowym misz-maszem! Miło wiedzieć, że po tym skrajnym wybryku E. i M. wrócą teraz ponoć do piosenkowych spraw, bo jeśli wspomniany w pierwszym zdaniu trend miałby się utrzymać, to nadchodzące Bitter Tea wyłączę pewnie w połowie.
(Porcys, 2006)

I'm Going Away (2009, indie-rock) !5.1

Robiłbym konkursy z nagrodami pytając komu zajumali riff w "Staring at the Steeple", ale nie mam co rozdawać, więc napiszę: Black Sabbath. Notabene fajny numer. W ogóle znajdą się ze dwa-trzy przyzwoite, co (pamiętając ich kryzys w połowie dekady) zaliczam na plus. I przy całej nudności w jaką podryfował ten band, przyznaję, że nadal lubię wokal Eleanor.