FIRE SHOW
Saint The Fire Show (2002) 8.3
Kto w ogóle jest w stanie objąć swoją wiedzą wszystkie interesujące rzeczy dziejące się w muzyce na całym świecie? Jest tego tak dużo, że zadanie to cokolwiek niewykonalne. A jeszcze gorsza jest świadomość tego, iż gdzieś w zatęchłych piwnicach budynków stojących na przedmieściach amerykańskich miast rodzą się wielkie kapele, których kreatywność pozwala im tworzyć prawdziwie odkrywcze fragmenty współczesnego rocka. Czyż nie jest denerwująca ignorancja "ekspertów" polegających na mainstreamowych wydawnictwach, bagatelizujących osiągnięcia szeroko pojętego podziemia (hehehe)? Przegląd najciekawszych płyt roku powinien mieć charakter regularnego objazdu kolejnych stanów USA, przeszukiwania każdego klubiku, każdej sali prób, każdego sklepu. Idę o zakład, że efekt przerósłby wszelkie oczekiwania związane z taką akcją. Niestety, nikt, kto ma kasę i wolny czas nie poświęci się dla ludzkości i ta wciąż będzie tkwiła w zamglonym obrazie.
Ja przynajmniej widzę rozmiary naszej ułomności wobec istnienia domniemanego ogromu młodych geniuszy rozsianych po ziemskiej kuli. Weźmy takich Fire Show. Kiedy wydawali swój self-titled debiut, mało kto wiedział o ich istnieniu. Inne zespoły z Chicago przyciągały uwagę dziennikarzy, zresztą też często była to spóźniona reakcja. Zeszłoroczny mini-album Above The Volcano Of Flowers doczekał się przynajmniej kilku laurek podkreślających twórcze przeniesienie post-punku w świat nowoczesnej elektroniki, typu warpowskiego, powiedzmy. Teraz, gdy do półek sklepowych uderzyły egzemplarze drugiej płyty tria, Saint The Fire Show, co bardziej rozgarnięci zaczęli notorycznie wychwalać nietypowe, zaskakujące ujęcie rockowego formatu tu obecne. Ale już za późno. Bo Saint The Fire Show to ostatnie dzieło grupy. Nie zobaczymy nigdy ich koncertu, nie usłyszymy nowego materiału. Kolejni artyści przepadli w czeluściach wieczności.
Saint The Fire Show ma w sobie coś nie pozwalającego na spokojne przesłuchanie dysku, wyjęcie go z odtwarzacza, przełożenie do okładki i umieszczenie na półce. Tak rzadko słyszy się dziś oryginalne podejście do rockowej materii. Większość płyt, również tych wybitnych, przyprawia o uczucie "deja vu". Z tym krążkiem jest inaczej. I samo to powinno wystarczyć za komentarz. Fire Show grają coś, co nazwałbym rockiem dwudziestego pierwszego wieku, bez zbytniej egzaltacji wcale. Albo może "rock awangardowy", choć z "dokonaniami awangardy" nie ma to na szczęście punktów stycznych. W skrócie: panowie zabrali się do współczesnej interpretacji amerykańskiej nowej fali, uzupełniając jej braki dźwiękowymi eksperymentami, digitalnymi wstawkami i odrobiną trudno definiowalnego szaleństwa. Forma utworów ma postać luźnych wariacji, wielowątkowych i wielowarstwowych poszukiwań.
Członków Fire Show liczyło sobie, jako się rzekło, trzech: M. Resplendent, Olias Nil i Pyx Klos. Nie było wśród nich perkusisty. Ścieżki bębnów zostały dograne przez sesyjnych, różnych w różnych kawałkach. Zwracam uwagę na ten fakt, gdyż sądzę, że ma on spore znaczenie dla rytmiki Saint The Fire Show. Drumy, nieraz zapętlane i przetwarzane, nie stanowią zwykłej podstawy, są raczej następnym elementem kolażowej układanki. Zresztą zagadnienie aranżacji jest tu tematem na osobną dyskusję: wszelkiego rodzaju gitary, sekcja, wybór klawiszy, dęciaki, skrzypce i nagrania konkretne: posamplowane i powykręcane na wszystkie strony. Nie ma tu żadnego standardu, dzięki czemu słucha się z przyjemnością. Zadziwiające zaś, że z takiego materiału dźwiękowego powstała rzecz w sumie hipnotyczna, mroczna i monotonna. To już tajemnica muzyków.
Tytuły? Może napiszę o trzech moich faworytach. "Deviator Feel Like Crook" do pewnego momentu trwa sobie niczym robota pijanego Thurstona Moore'a, który uparł się nagrać coś solo. Wkrótce przejmujący ton głębokiego smutku pojawia się znienacka, by jednak zaraz się wyciszyć. Stara prawda o niedosycie: jak ja to uwielbiam. "The Godforsaken Angels Of Epistemology" rozpoczyna zapętlony beat niczym od Shadowa, by poprowadzić gęstą, intrygującą narrację. Wokale Resplendenta są niby-mówione, ale często układają się w dziwaczne linie. Wreszcie trzeci wypas: "Magellan Was A Felon". Samymi tytułami ci ludzie są w stanie poruszyć wyobraźnię, a tu jeszcze epicka, wielowątkowa opowieść czai się pod cyfrą dziewięć. Chwilami ta muzyka perfekcyjnie oddaje mentalne rozedrganie między niepokojem a olśnieniem.
Chociaż sam otwierający "The Making Of Dead Hollow" też może przyprawić o nieźle kwaśną minę. Naprawdę, tak pojebanego openera nie słyszałem już dawno.
Nie, wcale nie jest to rzecz doskonała, nie będę jej chwalił w nieskończoność. Miałbym parę zarzutów. Główny tyczy się zamykającego całość opracowania klasycznej ballady "You Are My Sunshine" Jimmy Davisa i Charlesa Mitchella. Pewien klasyczny album też kończył się coverem tej pieśni (dobrze: chodzi o I Could Live In Hope Low). Wersja Fire Show także miała być przygnębiająca, ale wyszło muzykom coś relatywnie nudnego, przeładowanego i zupełnie odstającego od reszty. Po prostu nie podoba mi się niemrawe, denerwujące zakończenie dla tak porywającej płyty. Nie pasuje mi ta statyczność do wcześniejszej dynamiki. Oczywiście to jest moje zdanie, innym pewnie nie przypadną do gustu poszczególne numery, lub krótkie instrumentalne przerywniki. Ogólnie: można by się poprzyczepiać, lecz końcowa wartość Saint The Fire Show jest niepodważalna. Obyśmy mieli szczęście regularnie poznawać takie zjawiska. Wierzę, że gdzieś są, trzeba tylko być cierpliwym w szukaniu.
(Porcys, 2002)