FLYING LOTUS

 

1983 (2006, IDM/hip hop) 6.4

✂ "Bad Actors", "Orbit Brazil", "Hello" 

Los Angeles (2008, IDM/hip-hop) 7.2

Idea nie jest nowa – instrumentalne hip-hopowe pejzaże, oparte o pocięte pętle bitów i hipnotyczne, tajemnicze pady klawiszowe, funkcjonują w świecie muzyki od dobrych kilku, a może i kilkunastu lat. Na pograniczu hip-hopu i IDM narodził się osobny styl, który ma już na koncie parę niekwestionowanych osiągnięć. Drugi album ukrywającego się pod pseudonimem Flying Lotus pana Stevena Ellisona realizuje dobrze znane założenia tego nurtu – lekko rozchwiany puls perkusyjny, drobne fragmenty wokalne i masa świstów, trzasków, szelestów – odwołując się wprost do takich wykonawców jak Prefuse 73 czy Machine Drum. Padają też porównania do producenckich tricków Madliba. Ale chociaż Ellison świadomie wpisuje się w pewien kontekst, to jego propozycja na pewno wyróżnia się własną tożsamością. Bije od niej bowiem nostalgia, którą podano wedle doskonałych proporcji między liryką, a eksperymentem. W uprawianej przez Flying Lotus estetyce dźwiękowego kolażu diabeł tkwi w starannie wykończonych szczegółach i właśnie one są największym atutem Los Angeles, co gwarantuje głębokie doznania nawet po kilkudziesięciu przesłuchaniach. 
(Clubber.pl, 2008) 

Cosmogramma (2010, experimental) 6.8

O, widzę, że to dla mnie będzie takie Saint Dymphna a.d. 2010. "Moi ludzie" doznają (dziejowości nawet?), a ja owszem cenię, bo jest w tej płycie coś nieuchwytnego, ale jakoś nie umiem się nią zajawić po maksie, skoro "Freak Love" czy "Fax Shadow" byłyby tu najlepsze z ogrooomnym zapasem (i pamiętajmy, że Chaz to hobbysta, bardziej songwriter skory do zabaw z samplerem, a nie profeska zawodnik pod Warpem). Ellison osiągnął sporo, bo uciekł łatwej klasyfikacji. Eklektyzm i wyobraźnia to jego kluczowe atuty. Już nie gra stricte "instrumentalnego hh", tylko pływa po bliżej nieokreślonej, jazzowo-filmowej krainie. No ale po prostu za geniusza go nie uważam. Inna sprawa, że miło patrzeć jak powszechnie hajpuje się płytę z tej przegródki. Zawsze krok do przodu dla recenzentów "alternatywy", zawsze jakieś poszerzenie horyzontów (patrz też casus słabszego nieco, tegorocznego Pantha Du Prince). PS: skąd ta podjarka numerem z Yorke'iem? Niedopieczony szkic przecież, poziom Eraser max. 

Until the Quiet Comes (2012, elektroniczny jazz) 7.4

Jego najładniejsza rzecz, gdzie prawie doprowadził do perfekcji płynne przenikanie się porozlewanych niedbale, delikatnych, miejcami obezwładniająco błogich szkiców. W tym jednym aspekcie przeskoczył swojego mistrza Dillę. Aż żal wskazywać highlighty, i o to właśnie chodziło. 

You're Dead (2014, elektroniczny jazz) 5.9

Łojezu, dajcie spokój, naprawdę... Ten album powinien fruwać, a nie zamulać; powinien zaczarować mnie takimi soundami i melodyjkami, że nie mógłbym po nich zasnąć, a nie zaledwie "snuć motywicznie". W kontekście rangi gości, stylistycznego manifestu i sierioznego konceptu mam prawo mówić o jakimś żarcie. Trip-hopowe załogi grały podobnie 15 lat temu (wiem, bo ich słuchałem) i dziś nikt im nawet nie przyzna racji. "Obligatory Cadence", czym to się różni od post-portisheadowych naśladowców? Koleś podpina się pod legendy, bierze Hancocka na klawisze, ale ma problem: jego własne kawałki brzmią jak remiksy, a nie oryginalne kompozycje. Remiksy w złym znaczeniu tego pojęcia. Numery z z Kendrickiem i Snoopem też rozczarowują, miast mieść. "Alienated masterpiece nothing - it's dinner music".