FRANZ FERDINAND
Franz Ferdinand (2004) 6.0
Niedawno przeglądałem moje listy końcoworoczne ostatnich kilku lat i spostrzegłem, że coraz klarowniej krystalizuje mi się obraz stopniowego procesu dewaluacji średniego poziomu wydawniczego. Być może to tylko prywatny kłopot niżej podpisanego. Wszak wraz z szerszym rozeznaniem w mnogości muzyki zalewającej od dekad przeróżne rynki człowiek buduje w sobie rodzaj wybredności, podejrzliwości, tudzież dystansu do pochłanianych masowo nowości. Wciąż, trudno zaprzeczyć, iż z każdym miesiącem coraz ciężej o rasowe, całkowicie wymiatające rockowe bandy. Osobliwe eksperymenty i dekonstrukcyjne dziwolągi dominują zamiast. Istotnie, skrobnięcie standardu to dziś cokolwiek awykonalne zadanie. Tylko, czy w związku z tym musimy upatrywać rewelacji tam, gdzie jej nie ma? Czy istnieje konieczność? Czy naprawdę wystarczy nam zajebista nazwa, gustowne liternictwo okładki, parę śmiesznych zdanek w tekstach i zestaw dziarsko wykonanych, kwadratowo przyciętych kawałków? Śmiem zaprotestować. W muzyce może być sto razy więcej. Czasem trzeba tylko wychylić głowę poza propagandę kolorowych magazynów, aktywny podmiot manipulacji i uwolnić nadwerężony aparat recepcyjny ku świadomym wyborom.
Serdecznie zaintrygowało mnie, gdy w jednym z marcowych numerów poczytnego i wpływowego tygodnika najsłynniejszy i najbardziej poważany (we wszystkich środowiskach bez wyjątku) polski krytyk muzyki niezależnej, dysponujący autorytetem równym instytucji legendarny Jerzy Rzewuski określił płytę Franza Ferdinanda "debiutem na miarę debiutu Talking Heads". To efektowna sentencja, ale nie potrafię do końca przejść nad nią ze spokojem. Mimowolnie nasuwa się bowiem grymas rozpaczliwego niezrozumienia. Wystarczy przeanalizować na sucho. Czym było dla rocka w momencie ukazania '77 i czym jest dziś dla niego self-titled Franza. Jaki wkład w muzykę popularną stanowił wtedy "Psycho Killer" i co wnosi doń obecnie "Take Me Out". Na czym mogli się wzorować Talking Heads nagrywając pierwszy dysk i z palety jakich dokonań pozwalają sobie korzystać kolesie z Franza. Rozpacz o tyle donioślejsza, że zdanie Rzewuskiego to chyba ledwie figura retoryczna. Tak, wiadomo, ci przedstawiciele renesansu new wave również studiowali na kierunkach plastycznych i też od podstaw uczyli się gry na instrumentach. Niestety, tłum gotów uwierzyć w podobną wykładnię wprost. Ciekawe kiedy ludzie zrozumieją, że słuchanie niepublikowanych nagrań Byrne'a jest bardziej wartościowe, niż jakiś Franz Ferdinand.
Owszem, zahaczam o samo-zaprzeczenie, gdyż przez ostatnie dwa tygodnie ochoczo penetrowałem zasoby pełnowymiarowego debiutu grupy. W ogóle dostałem go w prezencie od matki, więc mam z miejsca sentyment. Podoba mi się cholernie artwork i idea zaczerpnięcia nazwy. Lecz liczy się zawartość. I ta płytka mnie wkurza, bo ja do niej z czułością i zrozumieniem, a ona mi na to "spierdalaj" (Krzysiek, tantiemy do odbioru w kasie na drugim piętrze). Wyjaśnijmy. Ja lubię Franza Ferdinanda. W Porcys krążą potocznie zirytowane "Sranz Srerdinand" albo "Farts Of Pleasure", ale mi katowanie tych hiciarskich numerków nakręca dobry humor. Ludzie zastanawiają się jak mogę "lubić" Strokes i jednocześnie "nie lubić". Chodzi o to, że potrafię mieć fazy na Room On Fire, męczyć kilka razy pod rząd. Precyzja artykulacji, formalna równoległość, architektura opracowań zapierają dech w piersiach. Gdy wszakże przychodzi do wartościowania, uświadamiam sobie tę przeźroczystość. Podobnie jest z Franzem. Ta muzyka jest dla mnie wyjałowiona. Nic nie zostaje. Matka spytała mnie nawet, czy nie jestem zbyt surowy w podejściu. Ale raz jeszcze, hello! Mamy rok 2004! Szkocki kwartet przypuszczalnie dokonał znacznego postępu od pół-amatorskiej jakościowo, zasłużenie zjechanej przez Tomka EP-ki Darts Of Pleasure. Ich full-length jest napakowany solidnymi ćwiczeniami stylu new wave. Ale niczym ponadto! Na miłość boską, pomyślcie o dzieciach!
Na gruncie materii muzycznej Franz Ferdinand poruszają się między zaczepnym popem o punkowym duchu, a nowofalowym wyrachowaniem. Oszczędność wyrazu i absorbcja podrygujących podstaw rytmicznych pozwalałaby zestawić grupę z różniastymi nurtami tanecznych odmian rocka dominujących teraz w Stanach. Jednak ta skoczność sprawdza się na papierze. W praktyce groove który uskuteczniają Hardy i Thomson stąpa ociężale, pozbawiony lekkości, ściągając domniemane elementy funku do ziemi jak ołów. Następujące po żałośnie nudnym, strokesowym wstępie przełamanie w "Take Me Out" powinno porwać biodra, ale mimo zawodowego rozplanowania ścieżek twardy feel obciąża zbytnio. Nie ściemniaj mała, bo tego nie lubię. Chcesz funku bejbe, weź "Back And Forth". To jest funk. Axelson urodził się z funkiem w dłoni. Franz męczą się nad funkiem. "Darts Of Pleasure", teoretycznie ich hymn, ich "PDA", ich "Bang!", to króciutka, zasraniutka, wtórna, kanciasta rzecz, zanim dopiero nie wkroczy śmieszne galopujące outro, gdzie na tle fortepianowych brzdęków rozlega się komicznie bossowskie "Ich heisse superfantastiche / Ich trinke champers mit lachsfisch". Potrzeba typowo bezczelnej deklaracji "ho ho, szapman z łososiem!", by uratować bytność sztandarowego kawałka zespołu.
Choć momentami siła uderzenia rzeczywiście miecie. Rozpoczynający "Jacqueline" po zapominalnej balladowej uwerturce przyśpiesza z kopyta. Sekcja zostawia McCarthy'emu sporo miejsca na napięte riffowanie. "It's always better on holiday / So much better on holiday / That's why we only work when / We need money" obwieszcza ekscytująco Kapranos i ma rację. Jazda rozkręca się na maksa. Po błyskawicznym ucięciu następuje perła zestawu. "Tell Her Tonight" rusza na modłę starej, archaicznej nowej fali. Jedyny fragment EP-ki zasługujący na skwitowanie "udany", i tak drażnił blisko-mikrofonową produkcją chórków w refrenie, bezczelnie imitującą Fab Four ze środkowego okresu. Tu track chyba najdobitniej dokumentuje proces dojrzewania w "obsłudze" własnych kompozycji. Mocniejszy, pozbawiony wahnięć, bounce'uje zdrowo przy pierwotnie zaraźliwym, zwolnionym basie i drapiących gitarkach, a wokaliza z chorusa wtapia się swobodnie w resztę, prowokując nawet wyładowanie mostka. Cool. "I only watched her walk / But she saw it" dość wdzięcznie podrabia paranoiczną trzęsiawkę Byrne'a, lokując się bliżej hołdu niż tandetnej kopii.
Wbrew pozorom, niezależnie od sugerowanych powinowactw ze scenami około-art-punkowymi ("This Fire" lub kompromitujący "Michael" tkwią jako bezbarwny wyciąg z każdego aspektu ruchu), pominiętym medialnie składnikiem estetyki Franza są korzenie brytyjskiego popu. Będąc Wyspiarzem, grając w tradycyjnie sformatowanej, czteroosobowej kapeli, marzysz o naśladowaniu speców od hookerii. Kopiący "Cheating On You" z rzężącymi gitarami i *zwłaszcza* wielogłosowymi, maniackimi spontan-zaśpiewami kłania się w pas Supergrass. Z kolei przegryzione syntezatory i pianino na tle jamesowskiego basu "Auf Achse" przywołują taneczny Blur, wybuchając wreszcie dance-rockowym bridgem. Do tej kategorii zgarnąłbym też "Come On Home", choć sięgając głębiej właściwie odtworzono tu bit "Heart Of Glass" Blondie. Kończący "40'" nawet alternuje między ostrzejszymi, coxonowymi zgrzytami wioseł, a łagodniejszą, albarnową częścią z kabaretowanym podkładem i wstawkami dmuchanej melodiki.
W "The Dark Of The Matinée" Kapranos nuci cynicznie bardowskim głosem "So I'm on BBC 2 now / Telling Terry Wogan how made it / What I made is unclear now / My words and smile are so easy now / Find me and follow me". Zabawne, bo puentuje jakoś tym samym cały bezsens wrzawy wokół frontowanej formacji. Dopóki ważną rolę odgrywać będzie medialna kreacja, fryzury, ciuchy, moda, sesje foto, uśmiechy, humor i okoliczności pozamerytoryczne, dopóty przyjdzie nam się regularnie mierzyć oko w oko z rozdmuchaną sztucznie podjarką. Dla mnie serio podjarać to się można piosenkami Wrens i doznawać przy drugich liniach wokalnych wymyślanych w jakimś boskim natchnieniu, bo czuję, że nigdy nie da się zrobić nic "bardziej". Franz Ferdinand, identycznie jak Strokes, nie piszą piosenek z natchnienia. Układają kolejne takty mechanicznie, w milimetrowym brulionie. Zatem po latach przetrwa świetna nazwa, "Tell Her Tonight", trafiona grafika, hype w prasie i kilka błędnie prorokujących przepowiedni. Lubię Franza Ferdinanda! Ech. Skończcie, już!
(Porcys, 2004)
Najbardziej przereklamowana medialna podjarka rocka od czasu Strokes. Franz Ferdinand to nie ukrywający się pod takim pseudonimem jeden artysta, a kwartet o tradycyjnym rozkładzie instrumentów: dwie gitary, bas, perkusja. Grupa gra stosunkowo proste, melodyjne nowofalowe piosenki. Trudno dociec skąd wziął się cały szum wokół Szkotów. Kolesie dysponują kapitalną nazwą, świetnie przygotowaną oprawą graficzną i gustownymi sesjami zdjęciowymi, lecz żaden z tych elementów nie wpływa dodatnio na jakość ich materiału. Która przedstawia się cokolwiek przeciętnie. Teoretycznie grunt pod euforię z okazji wydania pełnowymiarowego debiutu przygotowały dwa single, Darts Of Pleasure i Take Me Out. Niestety, oba jawią się ledwie mdłymi ćwiczeniami stylistycznymi bez odrobiny polotu. Co gorsza, tak samo można skwitować lwią część zawartości dużego albumu.
Zespół czerpie garściami z nowej fali lat siedemdziesiątych (nieraz składając wręcz hołd wczesnym Talking Heads). Stąd pewne pokrewieństwo ze wskrzeszającymi podobną estetykę Interpolem czy Strokes. Osobne źródło inspiracji dla tych skocznych, energetycznych kawałków stanowi luzacki brit-pop spod znaku Blur czy Supergrass. Momentami formacja potrafi nawet sprostać oczekiwaniom rozbudzonym intensywną promocją: Tell Her Tonight uwodzi lekkością, Jacqueline napędza ciętym riffem, wariacki pop Cheating On You trzęsie efektownie, a końcowe niemieckie wersy Darts Of Pleasure istotnie rozśmieszają. Reszta utworów to wszakże kanciaste, precyzyjnie zbudowane konstrukcje "jednorazowego użytku". Punkty należy przyznać za staranne aranżacje i humorystyczne teksty. Czego Szkotom brakuje, to oryginalność, własna twarz i zwłaszcza świeże motywy. Mimo wielu zalet, zbyt to monotonne i wyświechtane, by mogło szczerze porwać. Do wymiataczy w rodzaju kanadyjskiego Hot Hot Heat jeszcze im bardzo daleko. Zanim kupicie, pamiętajcie, że bardziej chodzi tu o wizerunek i modę, niż rzeczywiste wartości muzyczne.
(Clubber.pl, 2004)
Tonight (2009)
Gdy debiutowali na przełomie 2003 i 2004 roku, byłem jedną z niewielu osób hamujących powszechny zachwyt nad Szkotami. Racja, pokazali zgrabne, przebojowe piosenki w sam raz na taneczne imprezy alternatywne, ale zupełnie przestrzelone wydawało się porównywanie ich do takich legend nowej fali, jak chociażby Talking Heads. Intuicyjnie przeczuwałem, że Franz będą zespołem o wiele mniejszego kalibru i to się właśnie wkrótce okazało – drugi album był słabszy od pierwszego, a najnowszy trzeci rozczarowuje jeszcze mocniej. To zresztą tyczy się praktycznie każdej z "next big things", jakie promowały duże media w ramach "new rock revolution" – kolejne krążki Strokes, Interpol, Futureheads i wielu innych wykonawców były coraz gorsze, zapewniając im status niekwestionowanych "wydmuszek", grup bez potencjału i chęci jakiegokolwiek rozwoju czy ewolucji stylu. Jakże biegunowo odległe są ich losy od błyskotliwego progresu Talking Heads, których triumfalny marsz między pierwszą a czwartą płytą to wręcz wzorowy przykład zwycięstwa kreatywności, pędu ku nowatorstwu i eksperymentalnego zacięcia nad konformistycznym odcinaniem kuponów od popularności.
Ale nie o formacji Byrne'a mieliśmy tu mówić. Zapowiadane szumnie przed Tonight odważne kroki ku świeżym rozwiązaniom panowie zrobili chyba głównie w marzeniach. Rzekoma inspiracja dubem i elektroniką to też raczej definicja projektująca, niż sprawozdawcza, posiłkując się terminologią zaczerpniętą z logiki. Tu i ówdzie znajdziemy wprawdzie odważniejsze zalążki klawiszowych, elektronicznych aranżacji rodem z lat osiemdziesiątych (produkcją zajął się popowy spec Dan Carey), ale ogólnie dostajemy dość zachowawczą i mdłą powtórkę z Franzowej rozrywki. Szczególnie zaś smutny wydaje się przypadek Alexa Kapranosa, człowieka któremu zostały trzy lata do czterdziestki (to fakt szokujący, lecz Alex jest młodszy niż Liam Gallagher z Oasis, kapeli święcącej komercyjne sukcesy ponad dekadę temu!). Jego dramatyczne próby utrzymania kontaktu z fankami zahaczają o groteskę – te przysłowiowe "gorące nastolatki" są pewnie średnio dwa razy młodsze od swojego idola. Kapranos według metryki mógłby z kolei pełnić rolę surowego ojca, który nie pozwala głodnym ekscesów dziewczętom chadzać na imprezy. Coś tu się ostro nie zgadza... Natomiast, o ironio, młodzi słuchacze z radością kupią tę całą paradę twórczej indolencji, bo dla nich "grunt to dobra zabawa" – a przecież gdy słyszą głos Kapranosa, to od razu przypomina im się szlagier indie dyskotek, Take Me Out. To nic, że melodie bezpłciowe, a groove jakby stracił na nośności...
(Clubber.pl, 2009)