FRIENDLY FIRES
Friendly Fires (2008)
Myślałem, że dance-punk się skończył i... dobrze myślałem. Nie wiem też skąd tu i ówdzie etykietka "shoegaze". Jaki shoegaze, naprawdę... Chyba już w Cut Copy jest więcej shoegaze'u. Ten kolejny zespół na dwa "F" (po Franz Ferdinand, Fiery Furnaces, Furii Futrzaków etc.) gra post-hipsterską odmianę disco-rocka ery last.fm dla sieciowych małolatów, coś jak Tom Vek (też świadomie cytują Remain In Light i wysoko miksują bas) z ambicją pozyskania większej ilości groupies. (Tak jakby w ogóle miał jakieś.)
Pala (2011)
Przyzwyczailiśmy się już do rozliczania bieżącej muzyki w trybie końcoworocznym. Wiadomo – w styczniu publikujemy ostatnie zestawienia ulubionych płyt za rok miniony i czym prędzej nurkujemy w wir nowości. Nikt jednak nie jest doskonały i czasem zdarza się coś pominąć. Czasem coś, jak to mawiają, przecieknie nam przez palce. A przeciekania przez palce są generalnie dwa rodzaje. Najczęstszy przypadek to po prostu jakieś niszowe zjawisko, którego nie byliśmy świadomi, bo akurat nie mieliśmy okazji dowiedzieć się o jego istnieniu. I jest to sytuacja mniej bolesna, bo nie ponosimy za nią odpowiedzialności. Gorzej, gdy przecieka nam przez palce rzecz, którą znamy ze słyszenia, ale podejmujemy decyzję o jej zignorowaniu – na podstawie informacji, jakimi dysponujemy. Wtedy odkryciu tej rzeczy na nowo, po wielu miesiącach, a nawet latach, towarzyszą wyrzuty sumienia. Zaczynamy wątpić w swój zmysł selekcji. Doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, więc w natłoku premier trzeba starannie wybrać te albumy, których posłuchamy w całości i damy im szansę na serio. I kiedy zupełnie przypadkowo odkrywamy nagle, że gdzieś w maju ubiegłego roku dokonaliśmy złego wyboru, możemy mieć do siebie zasłużone pretensje.
Dokładnie tak miałem w ostatnim tygodniu z drugą płytą brytyjskiego tria Friendly Fires. Grupę kojarzyłem z sympatycznego debiutu (rok 2008), który wydał mi się solidną aktualizacją dance-punkowych patentów wytwórni DFA do standardów wyspiarskiego, nasączonego taneczną elektroniką indie-popu. Płyty wysłuchałem ze trzy razy i choć doceniłem jej sprawność warsztatową, to nigdy potem nie miałem ochoty do niej wrócić. Zapamiętałem tylko jeden kawałek pod tytułem "Paris", ale to głównie dzięki remiksowi włosko-belgijskiego producenta skrytego za pseudonimem Aeroplane. "Paris" w wersji Friendly Fires był przyzwoity, a w interpretacji Aeroplane mistrzowski i stał się w pewnych środowiskach wręcz stałym punktem imprez z tak zwaną muzyką klawiszową. Ale uważałem, że – przy całym szacunku dla Friendly Fires – są to jednak raczej przystojni chłopcy zorientowani na karierę wizerunkową, na modne sesje foto do kolorowych magazynów, na nieco fikcyjny mechanizm promocyjny spod znaku "NME" (zapomniana już nieco kategoria medialnej "wydmuszki") i zwłaszcza na hedonistyczną kulturę całonocnych imprez w "hipsterskich" klubach. Tacy tam urokliwi bożkowie parkietu, na widok których nastoletnie dziewczęta sikają po nogach – a nie wielcy songwriterzy czy alchemicy brzmienia. Przepraszam za operowanie schematem, ale tak zaszufladkowałem sobie w głowie Friendly Fires po ich pierwszym albumie.
W sumie więc nie dziwię się sobie aż tak bardzo, że kiedy w maju 2011 paru znajomych zaalarmowało mnie w kwestii drugiego długogrającego wydawnictwa Friendly Fires zatytułowanego "Pala", to sprawę zbagatelizowałem. Mówili "koniecznie sprawdź chociaż singla – wymiata", mówili "zobaczysz, niesamowita produkcja", mówili "znam cię, spodobają ci się te numery". A ja odruchowo przytakiwałem i gdzieś z tyłu głowy planowałem kiedyś to zweryfikować, ale... W końcu tego nie uczyniłem. Być może górę wzięło uprzedzenie do samej nazwy. Być może podświadomie uniosłem się w nagannej, elitystycznej manierze, na zasadzie "oj dobra, co ty mi będziesz polecał megagwiazdy z UK – ja tu słucham Yasutaki Nakaty i El Guincho". Być może zwyczajnie Friendly Fires nie mieli w dorobku utworu tak mi bliskiego, jak "Saturdays" Cut Copy, z powodu którego już zawsze widok nowej płyty Cut Copy będzie u mnie powodował jakiśtam ślinotok. Tak czy siak widocznie uznałem, że "Pala" nie wniesie nic ciekawego do mojego życia. O tym, jak bardzo błądziłem, przekonałem się raptem kilka dni temu. Kolega wysłał mi po raz któryś z rzędu linka do przebojowego "Live Those Days Tonight". Po minucie odsłuchu w zachwycie wiedziałem już, że muszę poznać całą płytę. I okazało się, że takich perełek było tam więcej.
Przede wszystkim "Pala" prowokuje do rzucania takimi hasłami jak "masakra produkcyjna". To jedyny realny rywal "Femme Fatale" Britney Spears w wyścigu po miano najlepiej, najbardziej wizjonersko wyprodukowanej mainstreamowej płyty 2011. Z tą różnicą, że o ile wkład "Femme Fatale" polegał na zgrabnej inkrustacji hiper-komercyjnego, dance'owego formatu pierwiastkami o korzeniu podziemno-elektronicznym, to "Pala" (mimo dwustu czterdziestu tysięcy fanów na facebookowym profilu zespołu) już nominalnie przynależy do kręgu muzyki alternatywnej i jest stargetowana na odbiorcę o szerszych horyzontach, przez co może sobie pozwolić na więcej odważnych zagrywek. Stąd zamiast pędzącej na oślep, naszprycowanej, naspeedowanej klubowej imprezy z milionem dźwiękowym wątków pobocznych, mamy tu wycieniowanie nastrojów, bogatą paletę emocji i wielopiętrowe miksy. To taki typ płyty, która u każdej osoby choć odrobinę zaznajomionej z samym procesem studyjnej realizacji nagrań – musi spowodować opadnięcie szczęki z wrażenia. Chciałoby się przypisać te zasługi Paulowi Epsworthowi i Chrisowi Zane'owi, rozchwytywanym panom producentom, którzy wzięli udział w sesjach. Ale uwaga – sprawowali oni pieczę tylko nad połową piosenek. Resztę na własną rękę ogarnął obdarzony niezwykle plastyczną barwą głosu wokalista (świetny falset!) i klawiszowiec formacji, Ed Macfarlane. Zdolniacha. Poza wiedzą czysto techniczną i umiejętnością posługiwania się studiem jak instrumentem, istotne znaczenie ma też chyba fakt rozległych inspiracji muzyków. Zaczynali jako kapela emo/post-hardcore'owa, by obecnie, jak sami twierdzą, czerpać głównie z dorobku Prince'a oraz niemieckiego labela Kompakt. Trudno wyobrazić sobie piękniejszą ewolucję gustu.
Jednak "masakra produkcyjna" to tylko połowa historii. Nie byłyby te fajerwerki brzmieniowe tak skuteczne, gdyby nie zestaw barwnych, niebanalnie skomponowanych, chwilami szalenie inteligentnych melodycznie piosenek, które przywołują mnóstwo miłych skojarzeń, choć nieraz w niespodziewanych sekwencjach. Już sam pomysł na muzykę intryguje – to napędzany egzotycznymi rytmami, marzycielski (!) dance-pop, równie wiele zawdzięczający sophisti-popowej słodyczy i shoegaze'owej melancholii, co hedonizmowi disco. Wspomniany singel "Live Those Days Tonight" nie odstawałby na słynnym "Rio" Duran Duran. Zapętlony fragment na początku "Blue Cassette" przypomina montażowe tricki Daft Punk z "Discovery" (konkretnie pobrzmiewa tu intro "One More Time"), ale głębia czai się w mostku po drugiej minucie. "Running Away" reanimuje groove znany z hitów duetu Wham! Polirytmiczny pęd "Hawaiian Air" czerpie z entuzjazmu Passion Pit czy mniej znanych zuchwalców z niemieckiego Panda People. Sensacyjne zdarzenia mają miejsce w "Hurting", ewidentnie nawiązującym do korzennego (!) chillwave Chaza Bundicka z "Causers of This" (jakby optymistyczna hybryda przestrzenności "Thanks Vision" i chwytliwej plądrofonii utworu tytułowego). Moja ulubiona w zestawie tytułowa "Pala" odczarowuje zarezerwowany wcześniej dla Disco Inferno odgłos aparatu fotograficznego w funkcji rytmicznej i pięknie koresponduje z quasi-ejtisowymi balladami Diogenes Club (ach ten rozkosznie rozmyty refren). Z kolei finałowe "Helpless" niejako odpowiada na pytanie jak będzie brzmieć długo wyczekiwany longplay tajemniczego projektu Jensen Sportag. Zabawy z harmonią takie jak w drugim obiegu refrenu (1:20) – lubię to. Naprawdę mają dwieście czterdzieści tysięcy fanów na Fejsie? Coś mi tu nie pasuje.
Wczoraj, przedwczoraj i przed-przedwczoraj nie słuchałem praktycznie niczego innego. Dziś chyba nie będzie inaczej. Pewnie w końcu mi przejdzie, ale "Pala" jest teraz dla mnie jak świeża bryza wiosennego powietrza, którym się z przyjemnością zachłysnąłem. To nic, że z rocznym opóźnieniem.
(T-Mobile Music, 2012)