GANG GANG DANCE

 

Eye Contact (2011)

Widziałem tych ancymonów na Primaverze 2009 i nie powalili mnie, bo ich domeną jest obróbka studyjna. Praktycznie nie są w stanie oddać na żywo barwnego wachlarza tekstur. Tradycyjnie mieszają tu z łatwością Prince'a wszystko z wszystkim i wychodzi im obrzędowy psych-synth-rock. Ale sound to tylko sławetne "filmowe efekty specjalne w XXI wieku" (MZ). W ich składzie obok speca od brzmień musi też być gamoń od generowania absurdalnie nośnych motywów klawiszowych i basowych, przez co całość przypomina pop, choć wcale nie operuje popowymi strukturami. W przeciwieństwie do poprzedniczek, Eye Contact nie zawiera wypełniaczy i właściwie każdy track wciąga, czy będzie to "Chinese High" (surrealistyczne, przestrzenne Kombi zmierzające do mojego ulubionego ciążenia w finale), "Romance Layers" (halucynogenny smooth-trans a la Midtown 120 Blues), "Sacer" (Marillion z FYSZEM ale bez FYSZA grają w japońskiej kreskówce) czy "Thru and Thru" (Cure circa Wish coverujący "Alife" Wyatta) czy którykolwiek inny, wliczając interludia. Więc jak w bajce o kopciuszku: załoga przenosi się z małego labela do indie-potentata i nagrywa swoje chwilami Remain In Light, do głośnego słuchania na złotych końcówkach, w którym "brakuje mi chyba tylko szczerości" (by Wojtek). Warning: włącza się "hipster2.0-alert", lecz to akurat nonsensownie dobry szit, "brak napinki, luz", "spontan normalnie, nam coś głowa dyktuje". Poprzeczka zawisła wysoko.

* * *

Argument, że nowe GGD może zachwycać tylko ludzi, którzy nie byli na bieżąco przy God's Money i Saint Dymphna pachnie mi właśnie byciem nie na bieżąco z (czytaj: nieuważnym przesłuchaniem) Eye Contact. Takie hasła efektownie wyglądają na papierze, ale imho nie mają pokrycia w materiale muzycznym. Ja akurat śledzę poczynania tej kapelki od prawie siedmiu lat, czyli od nieudanego self-titled. Podobały mi się odważne pomysły na Money i Dymphna, ale nie demonizowałbym jakości tych płyt - to były raczej eksperymenty fakturowe, kompozycyjnie tu i ówdzie niedopieczone. Nigdy nie podzielałem zbiorowej (polskiej) ekstazy na punkcie Dymphny - strona B tego albumu w znacznej części mnie nużyła i raczej ją skipowałem. Tym razem każdy utwór miażdży mnie nawarstwionymi kosmicznymi hookami, które zazębiają się wręcz idealnie i choć istotnie nie ma nic "nowego" stylistycznie na Contact, to całość jest, jak pisze Radek na Porcys, dopieszczona do perfekcji. Uprzedzając ripostę: to odwrotna sytuacja, niż u Ariela, który (przynajmniej według mnie) po prostu układał lepsze, ciekawsze kawałki na etapie lo-fi, a później na Before dopracował wykonawczo i brzmieniowo swoje nieco mniej zjawiskowe kawałki. 

Oczywiście wszystko zależy od indywidualnych preferencji, ale odnoszę wrażenie, że poklepywanie Contact po plecach to rezultat takiego słuchania jednym uchem w trakcie oglądania serialu, jedzenia pizzy i gadania przez komórkę. Na zasadzie: "no i co, typowe GGD - dzieciaki, których nie było przy premierze Dymphny na pewno się podjarają". No właśnie nie - ktoś kto wymyśla im te motywy klawiszowe i basowe (kimkolwiek jest) osiągnął na Contact swoje (dotychczasowe) apogeum. Warto się wsłuchać tak na serio, bez cynicznego dystansu, że "teraz GGD to już całe gówniarstwo słucha na last.fm". Bo na przykład w moich uszach to dość wyraźnie najlepsza płyta tego kolektywu, a takie przereklamowane "House Jam" byłoby dla mnie na Contact najsłabsze. Chyba, że ktoś z góry wie, co sądzi o płycie z powodu jej backgroundu kulturowego, to spoko, "z Bogiem". Ja naprawdę chciałem, żeby Merri i Before Today były moimi ulubionymi dziełami AnCo i Ariela - elityzm mam w dupie, gdy rozchodzi się o songwriting. Ale ten songwriting mnie tam miejscami zawiódł, a na nowym GGD odwrotnie - wszędzie zaskoczył in plus. CHYBA, że dla kogoś NAPRAWDĘ tematy muzyczne na poprzednich albumach GGD są LEPSZE od Contact, to wtedy wprawdzie nie rozumiem, ale przyjąłem do wiadomości i debata się urywa.
(2011)

* * *

Jedyny zarzut, jaki mam, to do samego siebie – że przez tę misterną strategię nie zdążyłem na "Vacuum", spornie najlepszy numer, jaki formacja dotąd wypuściła. Poza tym było okej – ale obawiam się, że bardziej na zasadzie powiewu świeżości w zatęchłym, przesterowano-gitarowym krajobrazie dźwiękowym, niż z powodu rewelacyjnej jakości tego gigu. Właśnie oryginalnym (w kontekście reszty indie-kapel z line-upu Prima, to jest) podejściem do instrumentacji Dance wygrali przychylność widzów – zamiast łojących wioseł były syntezatory i plemienne bębny, na których popylała na przykład wokalistka. Obrzędowość, wymiar międzykulturowy – gdzieś się ulotniły. Ale został mocny, regularny, równy secik, ciekawe urozmaicenie oferty. Na plus.
(Porcys, 2009)

* * *

"Too Much, Too Soon"

Od 10 lat nowojorski ANSAMBL na każdym albumie wyrywa jakąś DYCHĘ ("idziesz do Maxima na dziwki?"). Była kreatywna sci-fi adaptacja pasmowego otumanienia Loveless czyli "Vacuum", potem był synth-exotica-wszech-jam "Glass Jar". Teraz intro podpatrzone w "Ananas Symphonie" spotyka uzależniającą, pseudo-balearyczną lirykę po linii Izabeli Powagi z Camino del Sol. Hey, not bad. Zwłaszcza, że w każdym z tych wcieleń ekipa brzmi "po swojemu". Tak dalej pójdzie, to jakieś "best of" trzeba będzie wydać, ja nie wiem.
(2018)