GANG OF FOUR
Entertainment!
"Rebelia, jestem przeciw, mogę zginąć w walce" (Afro Kolektyw)
"Walczymy o coś" (Popek)
"Wjeżdżam na skwer jakbym robił insurekcję" (Młody G)
Nie ufam prawie nikomu z wywrotowym "przekazem", bo jak to ujął znajomy: "wszyscy koniec końców i tak podlegamy tym samym mechanizmom rynkowym". Ale w kategorii muzyki buntu i protestu debiut popularnych GOFRÓW nie tylko się broni – więcej: wciąż ROZPALA DO BIAŁOŚCI. Dlaczego? Tak z grubsza to z dwóch powodów. Po pierwsze goście ani przez sekundę nie egzaltowali się swoją misją i zachowali pewien intelektualny dystans (to punkt przecięcia z Wire). Zwykle liderzy rewolucji – choć na sztandarach niosą nawet i słuszne hasła – zdrowo się przy tym lansują i ta autopromocja potrafi potem ukazać twarz restauracji dawnego porządku. Kingowi za mikrofonem nie brakowało charyzmy, ale nie upajał się on swoim frontmeństwem, nie chciał być "równiejszym wśród równych" i omijał tanie, rokendrolowe chwyty. Zresztą podobnie i Gill w hypemańskich podbitkach. Ta powściągliwość pozwala uniknąć autoparodii i na dłuższą metę ratuje wiarygodność ich wersji "teorii konfliktu".
Po drugie zaś tak radykalna dialektyka potrzebowała zupełnie nowego języka – odkrywczego rytmu, świeżych aranżacji, bezprecedensowych hooków. I na tym polu kwartet odniósł sukces epokowy – równoległość i adekwatność warstwy muzycznej sprawiają, że można poczuć ten cały "FUNKcjonalny marksizm" CIAŁEM. Kompletna dekonstrukcja punkowej dynamiki polega tu na sprytnym wykorzystaniu pauz. Redukcja materiału dźwiękowego do szczebla "spartańskiej musztry" sprawia, że każdy kolor nabiera wagi i odnajduje własny głos. Chłopaki tną instrumentami jak bronią, wymieniając ciosy i przekazując sobie groove – od ognistych wybuchów gitary, przez konfrontacyjnie taneczny bas, aż po militarne w wyrazie bębny i piszczącą gdzieniegdzie surową MELODICĘ. Może dlatego wokal nie musi popadać w jakieś teatralne gesty. I co najciekawsze udawało się jeszcze wtedy wypreparować z tego układu czysty pop, bo czymże bez kontekstu są "Damaged Goods", "At Home He's a Tourist", "Not Great Men", "Return the Gift", "I Found That Essence Rare"…
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=ElhAysq3O6c (evocative moment: "down on the disco floor... they make their profits" – zawsze ciary)
(2018)
Songs of the Free (1982)
Przy okazji 40-lecia wydania RADZIŁBYM Wam nie zapominać o trzecim longplayu tych legendarnych post-punkowców z Leeds. To niedorzecznie równy, intrygująco wyprodukowany materiał, gdzie zawsze odkrywam zaskakujące drobiazgi, ilekroć sobie wrócę. Wzmocniony nową członkinią Sarą Lee (która dała bas i chórki), gang poszedł w kilku kierunkach jednocześnie. Mamy tu bowiem zarówno przystępne konstrukcyjnie piosenki ("We Live as We Dream, Alone"), zbliżające się chwilami wręcz do popu ("Muscle for Brains") i hymniczne r&b ("I Love a Man in the Uniform") oraz ekstatyczny proto-dance-punk ("It Is Not Enough"), jak i eksperymentalne utwory stanowiące swoistą odpowiedź na co bardziej hipnotyczne fragmenty Remain In Light ("I Will Be a Good Boy") lub nawet My Life In the Bush of Ghosts ("Life, It's a Shame"). Zespoły tak różne i odległe sobie jak Klaus Mitffoch, Les Savy Fav, Hot Hot Heat czy Life Without Buildings zawdzięczają temu albumowi wiele, ale nikt jakoś nigdy nie utrafił w dokładnie ten rodzaj ekscytującego, nieprzewidywalnego, inteligentnie politycznego funk-rocka, co sprawia, że po czterech dekadach słuchanie Songs of the Free to nadal unikalne doświadczenie.
(2022)
* * *
już za chwileczkę w stołecznej Proximie wystąpi "Gang of Four". cudzysłów na podobnej zasadzie co np. "Public Image Ltd." - bo z kanonicznych składów ostał się już ledwie jeden muzyk (...przynajmniej kluczowy). TOTEŻ zebrałem ulubione strzały (słowo pasujące do tej MUZYKI SPRZECIWU) z pierwszej inkarnacji bandu, która pozostawiła 4 longplaye (prawdę mówiąc inne wcielenia Go4 nigdy mnie nie zaciekawiły).
o ile wszystko powiedziano o doniosłości debiutu, a i Solid Gold ma zabezpieczony status klasyki post-punka (choć osobiście częściej sięgam po Songs of the Free), to chciałbym z tego miejsca wyrazić skonfundowanie częstą tendencją do deptania po Hard. owszem - inny bębniarz, stępione ostrze agitki, plastikowy sound bliższy komercyjnym standardom - może i faktycznie "sell out".
...so what? rezultat to wciąż rodzaj pulsującego "militarnym" funkiem Art-New-Popu na miarę tamtych czasów, ciekawie reagującego na dokonania chociażby Japan, Duran Duran, Spandau Ballet, Heaven 17 czy nawet Chic. nie żeby ten materiał jakoś szczególnie zachwycał i rzucał na kolana, ale traktuję go po prostu jako logiczną kontynuację Songs of the Free i godnego "czwartego do brydża" na odcinku 1978-1983.
tradycyjnie moje top 10:
1. Damaged Goods
2. At Home He's a Tourist
3. I Love a Man in a Uniform
4. Natural's Not In It
5. 5.45
6. Is It Love
7. What We All Want
8. Ether
9. If I Could Keep It For Myself
10. We Live As We Dream, Alone
(2016)
R.I.P. Andy Gill – święty patron wszystkich rockowych gitarzystów, którzy stawiają na atak, rytm i noise, a nie podręcznikową "pentatonikę bluesową". Jego "offbeatowy" styl to ostateczny argument za samoukami w odwiecznej dyskusji pt. "kto najlepiej gra na wieśle". Wpływ tych start/stopowych cięć i pękniętych riffów sięga tak daleko, że trudno nawet wskazać kluczowych następców... U2, R.E.M., Mission of Burma, Minutemen, Fugazi, Jawbox, D-Plan, Les Savy Fav, Rapture, !!! – ot, kilka nazw które akurat zadzwoniły we łbie. Mój osobisty związek to głównie okolice czerwonego debiutu TCIOF. Rzeczy typu "Miniskirt", "Scarlett", "Sell Sell Sell", "Expect Some Hatred" – wszystko z młodzieńczego zarzynania Entertainment! Dziękuję, Andy.
(2020)