GOLDFRAPP

 

Felt Mountain (2000)

Spędzanie wolnego czasu w górach należy do największych przyjemności. Ale przebywanie w górach zimą to już prawdziwa rozkosz. I na dobrą sprawę jest to fenomen nieodgadniony. Co sprawia, że tak bardzo to lubimy? Srebrzyste szczyty pokryte gęstym śniegiem? Niepowtarzalne, górskie powietrze? Niezliczone trasy pieszych wycieczek? Na pewno tak. Ale jest chyba jeszcze coś poza tym. Coś, co trudno opisać słowami, ale co wydaje się być najważniejsze. Mówię o swoistym poczuciu spokoju, o wyciszeniu, o wszechobecnym nastroju zadumy towarzyszącym nam podczas odpoczynku na wysokościach. Prawdziwe góry to prawdziwa magia. Każdy się chyba z tym zgodzi.

Ubiegły rok stanowił dla mnie pasmo stresów i ogromnej pracy w pogoni za upragnionym efektem tych wyrzeczeń: uniwersyteckim indeksem. Nadeszła zima. Mimo, że w perspektywie było jeszcze kilka miesięcy nieustannego zakuwania, trzeba było sobie zrobić dwutygodniową przerwę. Inaczej nie dał bym rady. Potrzebowałem chwili wytchnienia, oddechu i zastanowienia nad tym ciągłym pośpiechem, który zdominował moje życie. Musiałem przemyśleć kilka spraw. Podsumować dotychczasowe wysiłki i przygotować się drugie tyle. Pojechałem więc w góry. A muszę wam powiedzieć, że były to góry najprawdziwsze. Najwyższe partie Tatr, widok na cudowne, dumnie strzeliste szczyty, śnieg po kolana, najbliższy sklep w odległości kilku kilometrów. Idealne miejsce do "zadumy nad własnym losem". A w obitym pachnącym drewnem pokoju mały odtwarzacz płytowy; obok niego, wśród całej masy innych płyt, ta jedna.

Słuchałem jej już wcześniej, przed wyjazdem, w Warszawie. Ale to najwspanialsze i najpełniejsze przesłuchanie przyszło właśnie w górach. Owinąłem się ciepłym kocem, wcisnąłem "play". Alison zaczęła śpiewać. "It starts in my belly, then up to my heart". Popatrzyłem na okładkę. W środku, na jednej z wewnętrznych stron, było zdjęcie tyłu jej głowy. Siedziała odwrócona do drewnianej ściany, ze słuchawkami na uszach. Zupełnie jak ja. Dalsza, rozkładana część ślicznej oprawy graficznej tego wydawnictwa ukazała moim oczom dwa niezapomniane pejzaże: mocno ośnieżony las, sprawiający wrażenie opuszczonego, oraz przestrzenny obraz skromnego domku ma tle zamglonych gór. Zupełnie jak te za moim małym okienkiem. Na koniec zaś zdjęcie zamyślonej pani Goldfrapp, małej dziewczynki o wielkim głosie, siedzącej w nausznikach, czarnej kurtce i pobrudzonych kaloszach na pociętych drwach. Wtedy zrozumiałem. Taka właśnie jest ta płyta.

Felt Mountain zaczyna się od stoicko urzekającej kompozycji "Lovely Head" z refleksyjną partią wokalną Alison i skargą analogowego syntezatora w środku. Jest w tej muzyce jakaś elegancka dostojność, klimat wyjątkowej powagi. Dominują brzmienia akustyczne: smyczki, sekcje dęte i instrumenty klawiszowe, ale starszej generacji. Elektroniki w dosłownym znaczeniu jest tu bardzo mało. Jeśli się pojawia, to raczej w postaci przetworzonego głosu, czy kosmicznych, dawkowanych z wielką ostrożnością efektów, które owijają tę dźwiękową podróż. Wszystkich dziewięć fragmentów albumu realizuje tę formułę i układa się w górską i jak najbardziej zimową opowieść. Ale nawet w tak jednorodnej, płynnej całości, kilka utworów się wybija: "Paper Bag", "Pilots" lub "Deer Stop" zaskakują dramaturgią zbudowaną z tak oszczędnych elementów na bazie cichych, pasywnych wręcz melodii.

Porównywanie przez krytyków Felt Mountain do dokonań Portishead trzeba by chyba zrzucić na karb chęci koniecznego zaszufladkowania każdego wykonawcy, jaki się tylko pojawi. Owszem, Alison Goldfrapp i Will Gregory, którzy ten album napisali i zaaranżowali są również pod wpływem filmowej muzyki lat sześćdziesiątych i tak jak grupa Geoffa Barrowa lubują się w smaczkach z tamtej epoki. Ale na tym podobieństwa się właściwie kończą. Podczas, gdy Beth Gibbons oferuje ciągłe drgawki i neurotyczne niepokoje, Alison wyśpiewuje impresje przeważnie nieco chłodnym głosem, odsłaniając intymną i hermetyczną wyobraźnię. "Say my name, whisper it". "Nobody's here, no one but me, so cool".

Żadne następne przesłuchanie tej płyty nie przyniosło mi tylu wrażeń. W Warszawie, w atmosferze zgiełku i pośpiechu, smakowanie takiej muzyki wydaje się mijać z celem. Dobrze wiem, że potrzebna jest do tego niepowtarzalna sceneria z wkładki do tego albumu. Trzeba będzie poczekać do następnej zimy... Ale przecież, w ostateczności, można pojechać w góry tylko po to, by posłuchać Felt Mountain, prawda?
(Porcys, 2001)

Najlepsza płyta na całodniowe spacery po górach w towarzystwie niepozornej, nieco zahukanej białogłowy, która w trakcie wycieczki odkrywa w sobie wewnętrzną Marlenę Dietrich. Alison próbowała później, z pobudek ewidentnie komercyjnych, ostrzej akcentować swoją niegrzeczną seksualność, ale poległa, bo nic w jej portfolio nie dorównuje stoickiemu noir-popowi linijek takich jak "No time to fuck / But you like the rush" z "Paper Bag".
(T-Mobile Music, 2011)

Influenced by x 5:
📀 Marlene Dietrich: Wiedersehen mit Marlene
📀 John Barry: Goldfinger
📀 The Creatures: Boomerang
📀 Björk: Homogenic
📀 Portishead: Roseland NYC Live
(2020)

Black Cherry (2003)

Electroclash? ✂ "Hairy Toes", "Train", "Strict Machine"

Seventh Tree (2008)

Nieśmiały powrót do miększego soundu z przeszłości, zaskakująco dobrze wyegzekwowany, choć kilka melodii pobrzmiewa znajomo (gwarantuję, że usłyszycie tu ślady "Pilots").

Head First (2010)

A właśnie, że dupa, koledzy. Bo świetną płytę nagrała Alison z Willem. Rasowy, hooczasty synth-pop. I z tym brakiem wyrazistej osobowości to też bym nie ściemniał. Alison (czterdziestoczteroletnia, mind you!) ma sporo metafor na seks, ale to są "metafory", i stąd pewnie konsternacja.