GORILLAZ

 

G Sides

Zbiór b-stron, remiksów i niepublikowanych wcześniej nagrań rysunkowej grupy.

Albarn i spółka przygotowali niespodziankę dla swoich fanów: płytę G Sides,  dopełniającą w pewnym sensie zeszłoroczny debiut zespołu, zatytułowany po prostu Gorillaz. I od razu należy uprzedzić, że nie wszystkie zamieszczone na krążku kawałki należą do udanych. Tyczy się to zwłaszcza nowych wersji znanych nam dobrze utworów. Bezbarwnie wypada Clint Eastwood w remiksie autorstwa Phi Life Cypher (choć broni się syntezatorowa wstawka w środku). Również 19-2000 (Soulchild Remix) jest o wiele słabszy od oryginału. A Rock The House (Radio Edit) nie różni się niczym, poza długością, od miksu, który zagościł na debiucie.

Nie zapominajmy jednak, że jest to wydawnictwo skierowane głównie do sympatyków Gorillaz. Tych zaś zainteresują przede wszystkim rarytasy w dorobku zespołu. Mamy więc hip-hopowy The Sounder, intrygujący kolaż elektroniczny Faust (urozmaicony tajemniczym wokalem), dubowy Dracula, transowy Ghost Train, czy dziwaczny Left Hand z partią skrzypiec. W ramach bonusu dostajemy zaś dwa clipy, do utworów Clint Eastwood i Rock The House.   

Wszystkim dobrze wiadomo, że do poczynań Gorillaz należy podchodzić z dystansem. Że sami członkowie grupy traktują swą twórczość jako zaproszenie do rozrywki. Skoro takie było ich zamierzenie, to chyba je zrealizowali. Bo po tych czterdziestu minutach muzyki wypełniającej G Sides trudno oprzeć się wrażeniu, że znajdujemy się w kolorowym świecie komiksu.
(Tylko Rock, 2002)

Demon Days (2005, electronic/pop) !4.9

Albarn ma dwa projekty, jakoś sumujące jego aktualną działalność muzyczną. W Blur przeżywa rozstania z wieloletnią dziewczyną-liderką znanej brit-popowej formacji lub przestrzega przed wojną nuklearną zaangażowanym, pokojowym przekazem. A w Gorillaz odstresowuje się od tych poważnych tematów i bawi się setnie, serwując animowaną rozrywkę. Z cartoonowych bitów i śmieciowo-kolażowych samplowanek uczynił już markę, traktując ją trochę na zasadzie poligonu doświadczalnego dla pomysłów poza-Blurowych. I jeśli uznać te numery za niezobowiązujące, swawolne szkice, to jest całkiem spoko. Jak zawsze da się z zestawu wykroić dwa porywające single: "Dare" z wokalem Shauna Rydera (ta, tego) i "Feel Good Inc." z rapem De La Soul (ta, tych). Chociaż już trzeci "Dirty Harry" błądzi i nudzi. A reszta kawałków też nie jest specjalnie potrzebna do szczęścia, komukolwiek. Niech zgadnę – Damon wyda teraz następną płytę o tęsknocie za starą miłością i zagrożeniach ekologicznych.
(Porcys, 2006)

Plastic Beach (2010, pop) !6.5

Dziwna sprawa, ale mi się to podejrzanie podoba. Eklektyczny popowy koncept album Albarna z masą świetnych gości (bezcenne luzackie nawijki Snoopa, Kano, De La Soul, Mos Defa), którzy udanie odgrywają swoje role (ze wskazaniem na Snoopa i De La). No, do połowy. Bo część druga przedstawienia jest mniej zwarta i rozmywa się jak farbki w wodzie. Ale taki "Stylo" to Damon w szczytowej formie i spokojnie mógłby wejść na Think Tank. Ostatecznie jak rzadko kiedy nie chodzi tu o analizę track-by-track, tylko klimat dream-teamu (Lou Reed, Mark E. Smith, Gruff Rhys) dyrygowanego przez jednego z ostatnich wybitnych wizjonerów autorskiej rozrywki w UK. I to mnie bierze.

The Fall (2011, electronic) !4.3

Z jednej strony szkice na iPadzie mogłyby wypaść znacznie gorzej niż urokliwe, beztroskie, same-sobie obrazki dźwiękowe typu "Aspen Forest". Z drugiej zaś, gdyby wydać to anonimowo, to nikt by nawet nie zreckował.

***

Gorillaz feat. Zbigniew Stonoga: "Feel Kukle"
Ktoś gdzieś ostatnio napisał, że Gorillaz to ważny, pionierski projekt, bo z kilkunastoletnim wyprzedzeniem przewidział multimedialny charakter bieżącej muzyki, jako fikcyjna grupa wizualno-komiksowo-wirtualna. Nie zmienia to faktu, że nikt poza może Brentem D (który zjadłby mielonkę dla psów podpisaną "Albarn" i to ze smakiem) nie wraca do nagrań Gorillaz, a nawet wydaje się to wręcz ewentualnością iście surrealistyczną. Po wielotygodniowym katowaniu kolejnego szlagieru stonogawave'u budzisz się nucąc riff przewodni "Feel Good Inc.", a takiej sztuki dokonują tylko najwięksi mashupowi czarodzieje. Nie bez kozery powiem, że nie umiem zapuścić "Sexual Healing" czy "Kobiety Są Gorące" bez skojarzenia z OH, a to o czymś świadczy. Ostatni raz tak swawolnej i zarazem diabelsko chwytliwej adaptacji podjął się niejaki Szeryf HH przy okazji sklejenia Pei z "You're The One That I Want". Wciąż "chodzą po wolności" rapowe mordy, które tego nie znają. Ostatnio wtajemniczyłem znajomego konesera i zamurowało go, jak to siedzi: Meller w punkt dosłownie.

Ah, "Feel Kukle". Podoba mi się, jak ktoś porzucił harmonizatory na rzecz wyzyskania giętkości frazy i dopasowania rytmizacji, jakby naturalnego flow monologu Zbyszka do wybranego bitu. Autor tego kolażu zdaje się mówić: melodyjna nawijka JUŻ TAM JEST, wystarczy ją odpowiednio zmontować, bez specjalnych manipulacji na samej tkance. Stąd wzięły się te ciarkogenne hooki w rodzaju przyśpieszanego i znów zwalnianego "Zniszczy was... Sumlińskie, Kanie, Rachonie..." albo "Robota kurwa w korporacji...". A przede wszystkim żaden inny hit Stonogi nie ma tak kozackiego intro, w którym nareszcie oddano to co cesarskie niedocenianej gdzie indziej linijce: "wyłącz ten telefon, bo ci go wyłączę na amen". Swaaaag. Reasumując, Ris Paul Ric na łamach "Washington Post" udowadnia, że w 2016 roku rap ma swoją nową złotą erę i stanowi epicentrum muzyki rozrywkowej, ale przed usłyszeniem "Feel Kukle" nie potrafiłbym przychylić się do tak odważnej tezy. Teraz to co innego.
(Porcys, 2016)