GRAFFITI
#45
STEVE BENDEROTH
Orpheus są na maksa niedocenieni, ale ktoś wydał im wspominkowego boxa z wszystkimi czterema longplayami (ślicznie zaprojektowany, polecam). Chrysalis mogą ewentualnie kojarzyć fanatycy Zappy. Na tym tle Graffiti wyglądają jak pożółkła książka w bibliotece, do której nikt nie zaglądał od półwiecza. A szkoda. Jedyna płyta, jaką ten krótko istniejący, nowojorski kolektyw pozostawił po sobie, to rzecz iście zdumiewająca – chimeryczna i niepowtarzalna. Wychodząc od psychodelicznego folku z elementami "sunshine", te quasi-piosenki posklejane w efemeryczne, pourywane mini-suity, nieustannie potykają się o własne nogi, gubią się w meandrach metrycznych, harmonicznych i konstrukcyjnych. Wściekle melodyjne, śpiewne labirynty przetykane są nagle wieśniackimi solówkami gitar, bluesującymi jamami czy zbędnymi interludiami – tylko po to, by znów nas zaskoczyć i znienacka wrócić z bocznych uliczek na główną trasę rajdową. Benderoth był basistą tej kapelki i skomponował lwią część omawianego materiału. Dzięki jego dżezawej wrażliwości i tendencji do wykoślawiania piękniutkich motywików, do znęcania się nad nimi, do wywracania ich "na lewą stronę", album Graffiti antycypuje bogactwo jazz-rocka z 70s i na przestrzeni pojedynczego krążka legitymizuje absurdalny post-styl, który sumienie każe mi nazwać... sophisti-psych-rockiem. Dodajmy – post-styl jakiego nie spotkacie już nigdzie indziej.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)