GRANDADDY
The Sophtware Slump (2000, art-rock) 8.1
Nieco przycichł aplauz w kierunku tego albumu. Z taką nazwą i takim brodatym, smutnawym, nieśmiałym misiem jak Jason Lytle w roli songwritera i wokalisty – kapela pewnie wydaje się aktualnym trendsetterom totalnie uncool. A ja mam sentyment i co mi pan zrobi. Kocham zdjęcia tych pozgniatanych klawiatur komputerowych przysypanych żwirem, bo wyrażają obrazem to, co każdego dnia chciałbym powiedzieć i nie potrafię. Oczywiście w dobie ekspansji Facebooka taki przekaz musi być zbiorowo uznany za marudzenie i grafomanię, ale zobaczycie jeszcze, że Lytle miał rację śpiewając w "Should never've left the crystal lake for areas where trees are fake" do melodii żywcem wyjętej ze środkowego Electric Light Orchestra. I "The Sophtware Slump" (swoją drogą gorzki humor tego tytułu...) zostanie kanonizowane ponownie. Kwestia czasu.
(T-Mobile Music, 2011)
Sumday (2003, pop/rock) 6.4
Elo. Przedstawić wam chciałem Greka. Grek jest jednym z kilku moich najbliższych kolegów, ziomali, kumpli, z którymi spędzam regularnie czas. Jest na tyle niepospolitą i osobliwą postacią, że sportretowanie go w jednym akapicie graniczy z niemożliwością. Ale spróbujmy. Nie ma już takich ludzi. Wiem to. Grek pójdzie do nieba. Ma idealistyczne podejście do świata. Irytują go imprezy, więc nie spotkacie go ani w Wektorze, ani na domówce. Woli przy zasłoniętych firankach posłuchać Low czy Built To Spill. Z niesmakiem odwraca głowę na widok "dresiar" (czytaj: hojnie umalowanych dziewcząt bez ogródek demonstrujących swą seksualność), którymi to zwyczajnie gardzi. Nie ma i nie będzie miał nigdy komórki (o, skąd ja to znam?), bo "nie ma komórek". To, jak gra w nogę, to poezja i nie życzę nigdy nikomu występu w przeciwnej drużynie. Last, but not least, jego poczucie humoru należy do najbardziej unikatowych i abstrakcyjnych, z jakimi się zetknąłem. I mimo wszelkich swoich wad, w pewnym sensie jest to jeden z "ostatnich mohikanów" ludzkości. Przebywając w jego towarzystwie doznaję uczucia wewnętrznego wzbogacenia, nie mylić ze wzbogaceniem duchowym, bo to zupełnie co innego.
Gość jest zatem wcieleniem emocjonalnej łagodności i surowej obyczajowości, zupełnie jak jeden z jego najukochańszych zespołów, Grandaddy. Na ile istotne są tutaj te dwie pierwsze literki trudno powiedzieć. Ale słuchając Grandaddy będziecie mieli najlepsze wyobrażenie o Greku, bo to niemal jego dźwiękowe odzwierciedlenie. (Zresztą, bawimy się w typowanie ulubionego utworu Greka na poszczególnych dyskach i zwykle trafiamy bez problemu. Ulubiony na You Forgot It In People: "Anthems For A Seventeen Year Old-Girl". Ulubiony na Bee Thousand: "The Goldheart Mountaintop Queen Directory". Najczęściej ulubiony jest najspokojniejszy, najdelikatniejszy. Choć na przekór uwielbia też Hot Hot Heat.) Będąc zatem świadomym faktu, że Grek jest prawdopodobnie największym fanatykiem Grandaddy w Polsce, wpadłem na pomysł jego kontrybuowania w tej recenzji. I zamiast strzępić sobie po raz setny jęzor w trosce o niedoinformowaną polską publiczność, poprosiłem go o kilka słów na temat trzech poprzednich płyt grupy. (A ja najwyżej malutki okrzyk podziwu dorzucę.) Oto co otrzymałem:
"Dobra, postaram się coś napisać, będzie trochę na wyczucie, nie mam zbyt dużo czasu i w ogóle to nie ma mojej ortografii. Mam chyba wszystkie wady świata, ha ha, bardzo śmieszne: dysgrafia, dyslekcja, dysortografia, dyscośtam, dyswszystko, wiec po prostu nie zwracaj uwagi i nie wymagaj ode mnie zbyt wiele, naprawdę".
Hahahaa. Genialne! A nie mówiłem?! Przejdźmy więc do rzeczy:
"A Pretty Mess By This One Band. 1995. Debiut Grandaddy i już wiadomo, że to wyjątkowa grupa. Być może kompozycje nie są jeszcze całkiem dopracowane i widać, że chłopaki dopiero szukają swojego stylu, ale już udało im się osiągnąć to wyjątkowe, oryginalne brzmienie, które czyni ich utwory rozpoznawalnymi. Produkcja nie jest idealna, ale przez to tworzy się dodatkowy klimat tak zwanego 'niezal-grania'".
Od siebie może dodam, że całkiem możliwe, iż Grek jako jedyny nad Wisłą posiada oryginalny egzemplarz tego niskonakładowego zdaje się mini-albumu (siedem kawałków, dwadzieścia trzy minuty). Materiał obejmuje sporą szerokość stylistyczną, od akustycznych para-ballad ("Geatle Spike Resort"), przez eksperymentujące impresje lo-fi ("Peeano"), po ostrzejsze quasi-rockerskie wymiatacze ("Kim You Bore Me To Death", "Pre-Merced"). Jak na takich gówniarzy to brzmi niczym zapowiedź wielkiej formacji, serio.
"Under The Western Freeway. 1997. To prawdziwe arcydzieło. Tak jak na A Pretty Mess poszczególne utwory sprawiały wrażenie nie do końca spójnych, tak tu wszystko jest dokładnie przemyślane i wyważone. Kompozycje bogate w różnego rodzaju smaczki brzmieniowe idealnie wypełniające przestrzeń, a melodie niepowtarzalne. Żadnego szpanerstwa czy zrzynki, Grandaddy są naturalni i szczerzy. A zresztą. Przecież nie to jest dla mnie najważniejsze gdy słucham tej płyty. Nie będzie żadnej analizy, tylko emocje. Dlatego "może jestem nienormalny, za krótko byłem w wojsku", ale po prostu wzruszam się, gdy koleś (Jason Lytle) śpiewa: 'I took your advice / Turned my cable off / You said you'd do it too / How come you never call'. Aha, pisałem coś o naturalności i szczerości: 'Join me in the sun / But not really though / 'Cause I ain't having fun / 'Cause summer here kids / Summer here totally lies'. Hehe, koleś przemyślał sprawę i zmienił zdanie. Jest to jedna z płyt które kocham i przy których nic, naprawdę nic oprócz muzyki mnie nie obchodzi".
Niewiele da się dodać, poza tym, że jeśli tkliwy głos a la Neil Young, eteryczny klimacik wieczornej plaży i alternatywna klawiszowo-gitarowa produkcja was mierżą, to nie podzielicie entuzjazmu Greka. Choć racja, Western Freeway to rewelacyjny album, w zasadzie pozbawiona wypełniaczy kolekcja piosenek tak intymnych i kameralnych w swej wymowie i zarazem tak nośnych w przekazie, że nie lubić ich jest grzechem. W roku, w którym Björk przełamywała stereotypy o hybrydzie "techno-poważki", a Radiohead wydali jedno z dwóch dzieł dekady, Grandaddy pozyskali sobie fanów Americany, zatopionych w żalu i miłosnych rozczarowaniach nastolatków. Stali się "jednym z najlepszych zespołów, których nikt nie słyszał".
"The Sophtware Slump. 2000. Potwierdzenie, że wielkość Grandaddy wynika przede wszystkim z talentu songwriterskiego. Weźmy taki opener, 'He's Simple, He's Dumb, He's The Pilot'. W mojej ocenie to jeden z najlepszych utworów, jakie kiedykolwiek nagrali. 'Jed The Humanoid' to utwór opowiadający o śmierci (mogę się tego tylko domyślać, ale wydaje mi się) jednego z bliskich znajomych zespołu. Zresztą wskazywałby na to 'Jed's Other Poem (Beautiful Ground)', z wierszem tajemniczego Jeda. Mam do Grandaddy sentyment. Być może wynika on z tego samego rodzaju wrażliwości, podobnego gustu muzycznego, nie wiem. Ale abstrahując od uczuć, to dobra płyta. I to powinno wystarczyć".
Cóż, ciekawa interpretacja. Mi bliższa jest wykładnia Jeda jako fikcyjnego bohatera płyty poświęconej technologii i zagrożeniom, jakie niesie za sobą postępująca komputeryzacja życia. Lytle przerażony prędkością tych zmian zadał w tekstach wstrząsające pytanie o to, jakie jest miejsce człowieka w świecie zautomatyzowanym. Przyprawiając adekwatnie dźwiękowo studium humanizmu u progu nowego wieku (te cyfrowe arpeggia imitujące pracę mechanicznego laboratorium w "The Crystal Lake", notabene świetnym numerze), zespół zbliżył się swym milczącym-jękiem-rozpaczy-z-lotu-ptaka do paranoi Ok Computer, choć później kwintet wielokrotnie zaprzeczał tej jakże widocznej inspiracji. Dla jednych zaledwie zestaw wspaniałych pieśni ("Hewlett's Daughter", "Underneath The Weeping Willow"), dla drugich futurystyczna przepowiednia zanurzona w tęsknocie za bezpowrotną, dziewiczą naturą ("Should never left / The crystal lake / For parties full / Of folks who flake"), Slump było trudniejsze w odbiorze niż Freeway, ale przy wnikliwszej percepcji jawiło się jako istotny aktualny komentarz, sprawiający wręcz ból precyzją i strzępkami nadziei. No i książeczka, pełna zdjęć zmiażdżonych, sponiewieranych klawiatur. Tego się nie gubi.
Tyle tytułem przypomnienia tej naprawdę ważnej kapelki. Po trzech latach Grandaddy wydali nowy krążek Sumday, otrzymałem egzemplarz i w trakcie przesłuchania jak zwykle zadawałem sobie pytanie: czy można go logicznie umiejscowić obok poprzednich? Akurat w tym przypadku odpowiedź jest podwójna i podwójnie niejasna. Inicjalnie Sumday jest rozczarowaniem, gdyż nie tylko dokumentuje stagnację stylistyczną formacji, ale i regres pisarski. Niby więc Lytle się wypalił, skończył jako autor, stać go co najwyżej na powielanie zużytych schematów. Ani jeden, literalnie, fragment albumu nie zaskakuje na żadnej płaszczyźnie, ani jedno plastikowe brzmienie rodem z popowych aranżacji środkowego Electric Light Orchestra nie wywołuje pląsów. Odnosząc matematycznie Sumday do Sophtware Slump, wygląda on jak krok wstecz. I już przy "Now It's On", inaugurującym czterema "click" tę nostalgiczną podróż w przeszłość, łatwo mimo przyzwoitej melodii stracić wszelką nadzieję.
Ale tajemnica Sumday, dla której odkrycia należałoby spędzić z albumem co najmniej przysłowiowych siedem przesłuchań, zawiera się w dość skutecznej ekstrakcji pierwiastków tego rozpoznawalnego, wspomnianego wyżej przez Greka stylu Grandaddy. Nacechowany literacko-formalnym eksperymentem Slump, czy wyraźnie zakorzeniony w tradycji lo-fi Freeway nie mogą spełniać tej jednej roli, która Sumday została przypisana na starcie: roli jednostkowego, materialnego ekwiwalentu tak abstrakcyjnego pojęcia, jak "styl". Jeśli ktoś zupełnie niewtajemniczony w meandry niezal-rockowej sceny poprosiłby mnie o prezentację "stylu Grandaddy", to z pełną odpowiedzialnością sięgnąłbym po z wierzchu nijakie i powielone, a w rzeczywistości zredukowane do minimum obejmującego swoisty "styl" kawałki z Sumday. Na dobrą sprawę nie ma tu nic więcej; ot granie Grandaddy, ale po głębszym zastanowieniu takiej rzeczy nie nagrałby dziś nikt inny, co mówię z pełną świadomością, żadne Sparklehorse, żadne Delgados. I z grubsza właśnie ten jeden fakt broni Sumday przed krytyką.
Bo to wcale nieoczywista umiejętność, nagrać płytę zasadniczo "swoją", bez słabszego momentu, równą, wypolerowaną, budzącą więcej skojarzeń z własnymi dokonaniami, niż osiągnięciami wielkich inspiratorów. Esencja Grandaddy jest tu, czy chwycimy za rurowe (brzęk rodem ze Slump) "The Group Who Could't Say", o wejściu wokalu ściągniętym z "She Loves You", czy za trójdzielną fortepianówkę "Saddest Vacant Lot In All The World", czy wreszcie za ślamazarny, miękki rock "I'm On The Standby". Progresja w środku "Yeah Is What We Had" kojarzy się z Marillion, jedną z najbardziej niedocenionych w niezal-środowisku kapelek (Misplaced Childhood, anyone?), pewnie z powodu swojej domniemanej artowości, jakby ludzie zapomnieli o popowych walorach. Słowa "good is what we understood" mógł zaśpiewać tylko Jason Lytle, facet kreujący w swoich tekstach całkowicie hermetyczny, a równocześnie odkrywczo uniwersalny układ odniesienia, posiłkując się pokrewieństwem z przyrodą, symbolem ucieczki. Błękitna oprawa dopełnia całości. Sumday to solidna i pełna na każdym froncie płyta, dowód na niezastąpione miejsce Grandaddy w kanonie niezal-bandów. I myślę sobie, że jutro zanoszę ją Grekowi. A, właśnie, jestem wam coś winien:
"Ok stary, po przeczytaniu widzę, ze tak sobie mi to wyszło, ale cóż, sam chciałeś. Lecę, nara".
(Porcys, 2003)
***
Wywiad z Grandaddy
Po trzyletnim milczeniu kalifornijski kwintet specjalizujący się w atmosferycznym, nastrojowym popie powrócił z nową płytą Sumday. Głównie wokół niej osnuta była nasza rozmowa z perkusistą formacji.
Rozmowa z Aaronem Burtchem.
Czy mógłbyś przybliżyć okoliczności powstania grupy Grandaddy?
Około 1991 roku, jeśli dobrze pamiętam, może 1992, pracowałem w parku skateboardowskim w małym miasteczku Modesto w Californii. Jason był jednym z najlepszych skateboarderów w okolicy. Tam się poznaliśmy, tam też trafiłem na Kevina. I właściwie tak się zaczęło.
Wasz nowy, trzeci pełnoprawny album, Sumday, wydaje się bliższy debiutowi, Under The Western Freeway, niż poprzedniej płycie, The Sophtware Slump. Utwory są zwarte i prościej skonstruowane. Taki wniosek nasunął mi się po kilkakrotnym przesłuchaniu. Czy zgadzasz się z tego rodzaju opinią?
Czy ja wiem? Jedno jest pewne: nowa płyta jest dla nas wyraźnym krokiem naprzód w porównaniu do tego, co stworzyliśmy wcześniej. Piosenki są krótsze, to prawda. Ale zdecydowanie są dowodem na naturalną progresję zespołu. Pokazują nas takimi, jakimi byliśmy w okresie nagrywania.
Pozwolisz, że zadam jedno pytanie odnośnie The Sophtware Slump. Wiele osób doszukiwało się w tej płycie wyraźnych wpływów Radiohead, nazywano ją nawet „amerykańskim Ok Computer”. Czy rzeczywiście inspirowaliście się tamtym albumem?
Cóż... Nie. Kochamy Radiohead, ale istnieliśmy na długo zanim poznaliśmy ich dokonania, zanim w ogóle wkręciliśmy się w ten rodzaj muzyki, który uprawiają. A The Sophtware Slump to dzieło całkowicie nasze. Ponadto, chciałbym zauważyć, że gdy Ok Computer ukazało się na rynku, my pieczętowaliśmy właśnie nagrania Under The Western Freeway, więc... Podkreślam raz jeszcze, że uwielbiamy Ok Computer, ale zupełnie nie wydaje mi się, by oddziaływanie było aż tak silne. Kroczyliśmy już wtedy własną, obraną na starcie ścieżką.
Wróćmy do Sumday. Czy przed wejściem do studia mieliście jakąś ogólną wizję, koncepcję tego, co miało powstać?
Zabraliśmy się do pracy nieco inaczej, niż bywało to w przeszłości. Po pierwsze trochę unowocześniliśmy sprzęt, poza tym zastosowaliśmy metodę rejestracji kolejnych kawałków na poczekaniu, bez dopieszczania każdego z osobna. A tego wcześniej nie praktykowaliśmy, raczej poświęcaliśmy się jednej kompozycji i muskaliśmy ją tak długo, aż rezultat nas zadowalał. Przy Sumday schemat działania był odwrotny – rozgrzebaliśmy tyle piosenek, ile się dało, przez co w połowie sesji mieliśmy pozaczynane wszystkie, ale żadnej ukończonej. Najważniejsze jednak, że to podejście się sprawdziło.
Ile zatem trwały sesje i czy były bardzo wyczerpujące?
Zawsze są wyczerpujące, ponieważ ich przedmiot jest dla nas niezwykle istotny. Bardzo się przejmujemy i troszczymy o jakość naszej muzyki. Chcemy mieć pewność, że to, co robimy, spełnia nasze oczekiwania. A proces nagrywania zajął nam naprawdę sporo czasu. Nad samym przygotowaniem studia trzeba się było porządnie nagłowić – podłączyć każdy drobiazg, sprawdzić, czy kontaktuje. Co jeszcze? Ach tak, w środku sesji była mała, kilkutygodniowa przerwa. Byliśmy zmęczeni, zwłaszcza dla Jasona były to trudne chwile. Wiesz, siedzieć tak na miejscu i doglądać każdego detalu, jednocześnie głęboko przeżywając każdą z piosenek, to dość stresujące zadanie.
Czy często rozmawiacie – na próbach, lub poza nimi – o tekstach Jasona? Czy jesteście z nich zadowoleni?
W zupełności tak. Upłynęło dużo czasu, zanim w ogóle poczułem potrzebę jakiegokolwiek komentowania słów pisanych przez Jasona. Byłem z nich po prostu tak bardzo dumny.
Czy sądzisz, że tematy podejmowane przez Jasona odnoszą się w jakiś sposób do pozostałych członków Grandaddy?
Myślę, że przebiega to dwutorowo. Nieraz wiemy zbyt wiele o danej historii, którą Jason opisał, podczas, gdy pierwszy lepszy słuchacz nie miałby o niej zielonego pojęcia. Z drugiej strony niejednokrotnie sami nie potrafimy rozszyfrować o co chodzi w tekście. Ale nie chcemy dopytywać się Jasona o prawidłową interpretację, bo zwykle są to bardzo osobiste wyznania.
Jason powiedział kiedyś, że muzyka jest dla niego doświadczeniem magii. A czym jest ona dla ciebie – pracą, hobby, czy może właśnie magią?
Powinna być magią przez cały czas, lecz dochodzą koncerty, promocja, cała ta otoczka, która zabija czystość muzyki. Zdajemy sobie sprawę, że na tym polega rockandrollowy biznes – musisz sprzedać jak najwięcej płyt. Ale staramy się funkcjonować w tych mechanizmach z jak największą swobodą i wolnością. Staramy się być niezależni od rynkowych nacisków, na tyle, na ile to tylko możliwe.
Czy pasje muzyczne członków Grandaddy różnią się od siebie znacznie?
To zwykle jest reakcja wymiany. Jason pokazał mi Talk Talk, ja wprowadziłem go w Pavement... Kevin był młody gdy zakładaliśmy kapelę, miał zaledwie piętnaście lat. I większość klasycznych albumów poznawał po raz pierwszy właśnie od nas. Ale dziś tłem dla naszej znajomości są dość podobne fascynacje. Co absolutnie uważam za pozytyw. Bo kiedy jesteśmy w trasie i chcemy zapodać sobie w busie muzyczkę, prawie nigdy nie kłócimy się o to, który dysk odpalić.
Czy mógłbyś wymienić tych najważniejszych dla ciebie wykonawców, tych, którzy ukształtowali cię jako artystę?
Przede wszystkim zbiór moich inspiracji wkracza znacznie poza samą muzykę. Bo przecież jest Gregory Peck. Oglądanie filmów z nim w roli głównej jest dla mnie równie istotne, co słuchanie wspomnianego Ok Computer. I mnóstwo innych: ulubiony skateboarder, malarz, rysownik. A także otoczenie, przyroda, drzewa, trawy, deszcz. Wszystko to składa się na kompletny obraz, z którego dopiero czerpiemy natchnienie. A co do konkretnych twórców? Dużo słuchamy muzyki poważnej, ale również klasycznego rocka lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – The Beatles, The Band, Electric Light Orchestra, The Bee Gees, Nicka Drake’a, Pink Floyd... Obecnie też dzieje się wiele dobrego. Żeby jeszcze człowiek miał na to czas... Ludzie powinni czym prędzej wyłączyć telewizory [śmiech].
Mam w zwyczaju pytać muzyków o ich jedną, jedyną płytę wszechczasów. Co ty byś wybrał?
O, to łatwe. Prawdopodobnie zdecydowałbym się na Harvest. To genialna rzecz.
W waszych utworach dość klarownie słychać Neila Younga.
Lubię wiele płyt Neila Younga: Zuma, Tonight’s The Night, pierwsza też była całkiem niezła... Ale na szczycie mojej listy rezyduje Harvest, bo dzieje się na niej tak wiele, a zespół brzmi doskonale, wręcz niesamowicie.
Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że przyjedziecie kiedyś do Polski.
Powiem ci coś. Marzę o tym, by zagrać w Warszawie, w Pradze i w Sarajewie. Dokładnie tak. Oby się spełniło.
(Tylko Rock, 2003)