HEATWAVE
#60
ROD TEMPERTON
Brytyjski "parapecista" wpierw błysnął jako autor paru szlagierów grupy Heatwave, które brzmiały jak najzwięźlejsze disco-funk-popy Earth, Wind & Fire. Potem zaś postanowił zostać "królem ZAIKS-u" i zanurkował w KREDYTOWANIE ("ja bym go skhedytował") młodszych/sławniejszych. Jako członek czarodziejskiej ekipy studyjnej Quincy Jonesa w przeciągu mniej więcej trzech lat zawistował serię takich wymiataczy dla wokalisty znanego we Francji jako MISZEL ŻAKSĄ, że "mój kumpel płacze do dziś". Przy Jacko wspomniałem o pewnym zapętleniu dwóch, trzech funkcji i oplataniu ich "wzdłuż i wszerz" całą kanonadą wokalnych delicji (skubany Mozarcik wszystko słyszał w głowie, bez instrumentu w łapie – tak twierdzą naoczni świadkowie [a może to legenda równie wiarygodna jak ta o Biggiem, który ponoć nigdy nie zapisywał swoich rymów – nie wiem]). Na tym tle kompozycje Tempertona jawiły się niemal jazzowymi standardami – pełnymi harmonicznych zawijasów i niewysłowionej słodyczy muzycznymi OPOWIEŚCIAMI, które gdzieś na końcu kończyły się happy endem. Jak chociażby ta. Uwaga: jedna z pierwszych KASET, jakich posłuchałem świadomie w całości, w wieku bodaj pięciu lat. "Tak się kończy ta płyta. Strona druga, utwór... piąty".
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *