HERBERT

 

100 lbs (1996, house) 8.5

O tym, że Around the House jest w moich rankingach poza zasięgiem innych pozycji z katalogu Matthew, wiedziałem od dawna. Ale szykując listę lat 90. zauważyłem, że o dziwo wolę nieco debiut Brytyjczyka od Bodily Functions. Miejsce Bodily... w panteonie oczywiście nie podlega dyskusji – to spójna fuzja kameralnej jazzowej ballady z bicikiem na 4/4, podręcznikowe osiągnięcie samo w sobie. Z tym, że mam odrobinę większą frajdę ze słuchania nominalnie mniej rewolucyjnego, trochę nierównego i pierwotnie wydanego tylko w formie osobnych winylowych epek 100 Lbs. Bo kiedy myślę o Herbercie jako o wynalazcy własnego, unikatowego języka, a nie wybornym kompozytorze, aranżerze i opiekunie większego składu, to moje myśli biegną do Around the House, a potem ku 100 Lbs właśnie, gdzie estetyka znana z Around... zaczynała nieśmiało rozkwitać. Czymże różni się styl wczesnego Herberta od metody innych producentów house'owych stawiających na tęsknotę, czułość i melancholię? Cóż, u Herberta natychmiast identyfikuję tę charakterystyczną, stłumioną uczuciowość, tę niewysłowioną magię bliskości dwóch milczących osób – i według mnie nikt podobnej sfery nie dotknął; ba, mało kto się w ogóle o nią otarł. Groove zapowiadający Todda Edwardsa i olśniewająca paleta współbrzmień w "Thinking of You" prowadzą do sensacyjnego rozwiązania w finale. Obserwowanie jak MH stopniowo rozbiera schematy chicagowskiego house'u i nadaje im własny sznyt w "Desire" – to dla mnie rozkosz. W niepozornym dialogu akordów piana z basem i hi-hatem "Friday They Dance" de facto rodzi się niepowtarzalne, przyczajone napięcie "Around the House". A kompaktowa reedycja zawiera bonusowy dysk z pysznymi rarytasami – w tym prześlicznym "I Hadn't Known (I Only Heard)" z jak zawsze aksamitnym głosem Dani Siciliano.
(T-Mobile Music, 2012)

Around the House (1998, microhouse) 9.7

Była wiosna 2004 roku, a ja mieszkałem pod Warszawą w domu położonym na skraju lasów i łąk. Godzinami jeździłem na rowerze rozmyślając o życiu i słuchając Around the House. Zgłębiałem kolejne warstwy emocjonalne skryte w jazz-house'owych miniaturach Matthew Herberta. Paradoksem Around the House jest niby to, że eksperymentalny koncept na poziomie brzmieniowym (faktury wysamplowane z odgłosów przedmiotów gospodarstwa domowego) urodził muzykę (pozornie) tak lekką, łatwą i przyjemną. Lecz dopiero gdy sięgnąć głębiej, to słychać, że sukces Brytyjczyka – najwybitniejszego kompozytora, jaki kiedykolwiek zasiadł do produkowania house'u – nie polegał tylko na opatrzeniu bitu 4/4 bukietem wytwornych frykasów aranżacyjnych (fenomenalnie giętkie linie basu, zaskakujące artefakty dźwiękowe w miksie, uroczysty śpiew Dani Siciliano). Poza osiągami warsztatowymi, Herbert nadał house'owi niespotykaną wcześniej skalę intymności. Wyczarował tę unikalną tajemnicę, której nie musnął żaden inny producent tak zwanej muzyki elektronicznej.
(T-Mobile Music, 2012)

Bodily Functions (2001, microhouse/jazz-pop) 8.2

Jedyny zarzut jaki mogę postawić tej super płytce jest taki, że właściwie pomysł na nią wykiełkował trzy lata wcześniej, przy okazji wydawnictwa Around the House. Wysamplowane po części z zarejestrowanych odgłosów ludzkiego ciała Bodily Functions przesuwa akcent z marzycielskich house'owych bitów na kameralno-jazzową łagodność. Najlepszym dowodem tej ewolucji utwór "The Last Beat", w nowej wersji pozbawiony szeleszczącego perkusyjnego drugiego planu. Poza tym nie mam pytań – przekładaniec z dwóch stylistyk jest organiczny, spójny i pełen klasy. Wielu słuchaczy zapewne tęskni do Herberta, którego teksturowe wybryki nie wykluczały pięknych ballad.
(T-Mobile Music, 2011)

Ogromnie szanując opinię mojego przedmówcy, pozwolę sobie, w myśl może nieco przedszkolnej, ale jednak sensownej zasady "najważniejsze to pięknie się różnić", przedstawić nieco inne stanowisko w danej kwestii. Mnie Bodily kręci dokładnie tak "jak powinno" (zakładając, że chodzi tu o zgodność z tak zwanym "konsensusem"). Płytę uznałbym właśnie za rodzaj pomnika wieńczącego wszelkie eksploracje z pogranicza house'owej rytmiki i jazzowej ornamentyki. Określenie "ciekawe" w odniesieniu do wariackich faktur, które Matthew wygenerował tu z ludzkiego ciała, wydaje się lekko deprecjonujące. Co do artystycznego ryzyka – pomijając odważną fuzję wspomnianych genres, sądzę, że ono tu występuje, ale na drugim planie, pod postacią elementów musujących w brzmieniu, jak rozpuszczalna tabletka w gorącej wodzie – te wszystkie kliki w skali mikro... Emocji doszukałem się aż nadto – głos Siciliano emanuje rzadko spotykanym liryzmem, by przywołać "Suddenly", "Leave Me Now" czy niesamowicie narastający closer "The Audience". "Ładne" dźwięki, jeśli do tego rozplanowane inteligentnie – to dla mnie spora wartość, więc nie wiem jak definiujemy "Sztukę", ale... Herbert to moim zdaniem jeden z niewielu elektronicznych post-modernistów, którzy nie tylko opanowali posługiwanie się wieloma muzycznymi językami, ale i swoim wypowiedziom nadali rys indywidualności i naładowali je uczuciowością przesłaniającą cały akademizm tego eksperymentu. Mogę mu tylko zarzucić dwie rzeczy: a) że poza kameralną balladerką właściwie Bodily to Around The House bis i b) że później, poza kilkoma pojedynczymi trackami, gościu nie wzniósł się już na taki poziom – nagrywając co najwyżej angażujące, "udane" próby – i myślę sobie, że jeśli czegoś mi w nich brakowało, to właśnie "dżeziku". Z uszanowaniami.
(Porcys, 2010)

Secondhand Sounds (2002, microhouse) 7.4

Gdyby Matthew był pupilkiem redakcji Trójki, zapewne prezenterzy stacji nazywaliby ten wyborny zbiorek pieszczotliwie – DŹWIĘKI Z DRUGIEJ RĘKI 😐 Wirtuoz reinterpretacji, arcymistrz nastroju, iluminator wyobraźni, architekt mikroskali robi z remiksami to, co Stina z coverami: pisze je od nowa, i to pięknie (przy okazji koincydentalnie wynajdując solową Roisin z Ruby Blue) ✂ "Highlife", "Future Luv", "Want Me Like Water", "Sing It Back", "Fantasy", "The Flipside"

Matthew Herbert Big Band: Goodbye Swingtime (2003, nu jazz) 6.6

Perwersyjne ćwiczenie stylistyczne, czysta pomoderna, z powodzeniem ✂ "Turning Pages", "Everything's Changed", "The Many and the Few"

Matthew Herbert: Plat du Jour (2005, elektronika) 5.9

"To jest wszystko o dźwięki", chwilami najbliższe co popełnił do techno ✂ "Celebrity", "The Final Meal Of Stacey Lawton"

Scale (2006, microhouse/pop) 6.8

"Harmonise"
Ascetyczny house-pop, kameralne jazzowe impresje, big-bandowy pastisz i wybryki spod znaku concrete music (czyli cztery podstawowe nurty w drążeniach Matthew) znajdują tu idealne spotkanie, swoisty geometryczny środek. Chcecie poznać gościa po jednym tracku – nie ma lepszej opcji.

Matthew Herbert Big Band: There's Me and There's You (2008, post-jazz) 6.7

O tym, że Matthew Herbert jest postacią nietuzinkową w skali całej sceny muzycznej, niezależnie od stylistyki, wie chyba każdy. Ale zwykle przypisuje mu się zasługę następującą: że tworzy on muzykę w oparciu o przedziwne, najbardziej wyszukane i teoretycznie "niemuzyczne" źródła dźwięku, które potem sampluje. A ja bym to odrobinę uzupełnił. Nie dość, że Herbert istotnie potrafi wykorzystywać niespotykane brzmienia wzięte z życia (nie)codziennego, to jeszcze rezultat jego pracy jest "słuchalny". Ba, nawet chwytliwy i czasem stricte popowy! Z prostego powodu: w przeciwieństwie do wielu ambitnych producentów, Matthew nie tylko posiadł dar owocnego eksperymentowania z fakturą, ale i umiejętność łatwego komponowania zabójczo melodyjnych, olśniewających nieraz przebojowością utworów. A więc proszę się nie zdziwić jeśli kawałek Herberta, do którego z lubością kiwamy główką i kręcimy bioderkiem, w rzeczywistości składa się z zapętlonych odgłosów bulgotania w zlewie, szczotkowania zębów czy zatrzaskiwania drzwi. U niego to normalka.

Tę niezwykłą zdolność osiągnięcia idealnego balansu między koncepcyjnym eksperymentem, a przyswajalnością materiału muzycznego uczynił Brytyjczyk lejtmotywem swojej twórczości – zarówno w odsłonie micro-house'owej, jak i nowoczesno-jazzowej. There's Me And There's You, jego drugi krążek sygnowany nazwą "big band", odnosi się do swojego poprzednika Goodbye Swingtime z 2003 roku. Nad całą wspomnianą artylerią kompletnie absurdalnych sampli rozpięte są potężne aranżacje dużego swingującego zespołu, który w momentach kulminacyjnych atakuje kaskadami nawarstwionych partii instrumentów dętych, czyszcząc pole w miksie dla pochodzącej z Zimbabwe śpiewaczki imieniem Eska. Do radia Eska by się jednak Eska nie załapała, bo jej krzykliwe wokalizy ekspresją przynależą bardziej do świata awangardy, niż komercji. I chociaż poszczególnym utworom często brak wyraźnej osi, wszystkie są do siebie dość podobne, a chwilami ciężko się zorientować czy nie staliśmy się przypadkiem ofiarami pastiszu, to nie waham się nazwać Herberta kandydatem na "George'a Gershwina muzyki elektronicznej", ponieważ skala jego dorobku staje się coraz bardziej imponująca.

Oczywiście pan Matthew Herbert to również osoba aktywnie zaangażowana politycznie, na każdym kroku deklarująca swoje anty-globalistyczne poglądy, ale to już temat na osobny artykuł...
(Clubber.pl, 2008)

Matthew Herbert: One One (2010, elektronika) 6.0

Przy okazji poprzedniego albumu Herberta, There's Me And There's You, wspominałem na tych stronach o imponującej zdolności artysty do idealnego zrównoważenia elementów "eksperymentalnych" i "chwytliwych" w jego twórczości. Wygląda na to, że w tym roku górę w dyskografii brytyjskiego intelektualisty weźmie koncept. Człowiek, który zdążył praktycznie wyczerpać tematy takie jak fuzja house'u z kameralnym jazzem (Around The House), hybryda jazz-house'u z dźwiękami konkretnymi (Bodily Functions) czy groteskowa (choć pełna autentycznej pasji) transkrypcja estetyki big bandu na język postmodernistycznej żonglerki konwencją (Goodbye Swingtime) postanowił wydać w 2010 trzy płyty. One Club (który ma być zarejestrowany 30 września we Frankfurcie i zawierać odgłosy gości klubu "Robert Johnson", jacy przyjdą tego wieczoru) i One Pig (w założeniu oparty o dźwięki wydawane przez świnię od narodzin po śmierć – swoją drogą, warto na blogu The Herbert Pig śledzić losy tego kontrowersyjnego projektu) dopiero przed nami; One One już jest.

W pierwszym odcinku trylogii koncepcyjnych wydawnictw zaplanowanych na 2010, nasz wirtuoz samplera (o czym polscy widzowie mogli się przekonać podczas jego zeszłorocznego warszawskiego występu) spróbował swoich sił na polu refleksyjnej, introwertycznej, wyciszonej ballady. Sam artysta osobiście zaśpiewał w każdym z utworów, które zatytułował na cześć wybranych miast tego świata, od Manchesteru przez Porto aż po Walencję. Materiał wydaje się spójny w klimacie, choć poszczególne fragmenty różnią się nieraz oprawą aranżacyjną (uwagę zwracają uroczo folkowy "Dublin", subtelnie transowy "Tonbridge" czy łagodnie medytacyjny "Berlin"). Za mało taneczne żeby trafić do repertuaru Hot Chip, ale zbyt mechanicznie rytmiczne, by przypiąć im łatkę "singer/songwriter", te (de facto) "piosenki" to muzyka usypiająca w (jak rzadko kiedy) dobrym tego słowa znaczeniu. Te nuty koją, tulą i prowokują do leniwych rozmyślań. Ale fani wybryków z pogranicza politycznego zaangażowania, brzmieniowej awangardy i "totalnego" podejścia do materii twórczej znajdą dla siebie więcej na One Club i zwłaszcza One Pig. Cóż, dla każdego coś miłego.
(Clubber.pl, 2010)

Part 6 (EP) (2014, avant-house) 6.3

Wiecie czego to jest kontynuacja... *ciarki* ✂ "One Two Three"

Part 7 (EP) (2014, avant-house) 5.2

Odrzuty odrzutów ✂ "Bumps"

Part 8 (EP) (2014, avant-house) 6.4

Najchwytliwsza z tej mini-trylogii ✂ "Remember Ken"

* * *

z różnymi datami się spotkałem, ale generalnie na przełomie maja i czerwca 1996 roku Matthew wydał swój pierwszy album (pojedyncze tracki tu i ówdzie ujawniał nawet wcześniej). czasem (szczególnie w naszym pięknym kraju) niesłusznie sprowadzany do roli muzyki tła w formacie a la "leniwa niedziela", w istocie Herbert to rozpolitykowany prowokator ochoczo eksperymentujący z teksturami spod znaku "concrete" i zadziwiająco wszechstronny aranżer, biegły w szerokim spektrum idiomów stylistycznych. dla mnie pozostaje jak dotąd ostatnim POLIMATEM muzyki tanecznej, jednym z ostatnich tak muzykalnych kompozytorów house'u.

(w plejce poza wszelkimi dostępnymi wcieleniami/pseudonimami MH uwzględniłem też "Ruby Blue" LP, bo jakoś zawsze uważałem to za materiał Herberta - nie tylko producenta, ale i współautora piosenek - cudownie zaśpiewany przez Roisin, co swoją drogą prowokuje niemożliwe do rozstrzygnięcia dylematy w rodzaju Siciliano vs Murphy - nie podejmuję się zająć oficjalnego stanowiska...)

cholernie (chwilami wręcz "boleśnie") sentymentalne top 10:
1. So Now
2. If We’re In Love
3. The Audience
4. Close to Me
5. Harmonise
6. Leave Me Now
7. I Hadn’t Known (I Only Heard)
8. Friday They Dance
9. Around the House
10. Desire

PS: odgrzebałem taki stary cytat z Marka Richardsona o moim nr 1 wśród nagrań Herberta, jakże dziś poruszający:
"The kind of music I imagine Prince composing after God finally calls the Purple One 2 Heaven."
(2016)