HERBIE NICHOLS

 

Herbie Nichols Trio: Herbie Nichols Trio (1956)

Absolutnie nie aspiruję do prezentowania tu jakichś jazzowych "odkryć" w 2016 roku nowej ery tej wirtualnej rzeczywistości w której ktoś "w nas gra" i kilkunastym w historii ogólnodostępnej SIECI KOMPUTEROWEJ INTERNET. Acz bez większego narażania się na śmieszność nadmienię, że Herbie Nichols jest jedną z niesłusznie niedocenionych figur w gatunkowych hierarchiach. W przeciwieństwie do większości ikon obecnych w tym zestawieniu, ów nowojorczyk nigdy nie zaznał luksusu sławy za życia, zmarł dość wcześnie i trochę potem zajęło "afficionados" tego świata, by go należycie docenić. Mimo to nadal pozostaje w cieniu "tytanów" - widziałem nawet jazzowe encyklopedie, w których tego hasła brakowało. Ta relatywna niszowość od razu zmienia perspektywę. Albowiem rozkminy o półbogach w rodzaju Trane'a, Monka, Milesa czy Ornette'a są z urzędu obarczone pewnym ciężarem mitu - napisano o nich niemal wszystko, a każda próba subiektywnego ujęcia ich przełomowych dokonań natychmiast grzęźnie w podświadomej presji, że zawsze przyjdzie ktoś mądrzejszy i bardziej doświadczony. "Zgoła odmiennie" w przypadku takiego Nicholsa, gdzie luźna wrażeniowość jest chyba wciąż wskazana, bo do wyczerpania tematu przynajmniej "w liczbie znaków" całkiem daleko.

To stwarza spontaniczną przestrzeń dla interpretacji oderwanej od biografii, coś W PODOBIE metody postulowanej chociażby przez Konstantego Regameya wobec Chopina, a więc pozbawionej zbędnej afektacji i szeregu impresji "nie tyle Chopina dotyczących, co przez niego wzbudzonych". Tu bywam rozdarty, bo z jednej strony pielęgnuję mitologię Bowie'owską czy Prince'owską, a z drugiej gdy kolega pokazał mi kiedyś, jak Coltrane grając z Davisem "So What" dłubie w nosie, to też z tego pompowanego balonu zeszło nieco powietrza. Plus teoretycznie cały czas można tu wnieść coś nowego z poziomu niezobowiązującego słuchacza-hobbysty. Nie żeby to było specjalnie łatwe, bo jako pianista Nichols wykształcił szalenie bogaty pod względem inspiracji, indywidualny styl oparty w znacznym stopniu o kompozycję, nie zaś o standardowe wariacje na bluesujących riffach. Są ludzie którym takie "lata 50." w jazzie zlewają się w jedną plamę i ja to nawet szanuję, bo na szczeblu charakterystyki barwowej były to rzeczy sobie bliskie. Nichols w trio (znów ten niestrudzony Roach), tak na tym LP, jak i we wszystkich swoich sesjach dla Blue Note, BRZMI więc (w sensie "soundu") jak jazz z lat 50., ale wcale nie "brzmi" typowo w sensie poprowadzenia motywiczności, czerpiąc ze źródeł tak odległych jak np. Bartok czy dixieland. Zbyt mało znane nagrania, które aż proszą się o serię fachowych analiz.
highlight
(2016)