HEY

 

INTRO:
W połowie lat dziewięćdziesiątych wizerunek polskiego idola pop-rockowego został w znacznym stopniu zdominowany przez kobiety – zarówno solistki, jak i wokalistki pełniące role "twarzy" swoich zespołów. Ikoną tego nieformalnego ruchu była Katarzyna Nosowska, wokalistka i uznana autorka tekstów szczecińskiej formacji Hey. Zespół zadebiutował w 1993 roku albumem "Fire", w znacznej części skomponowanym przez ówczesnego lidera Piotra Banacha. Zaproponował efektowną mieszankę brzmień spod znaku grunge, heavy metalu i rockowej ballady, stopniowo uzupełniając ten styl elementami zapożyczonymi z reggae, rocka psychodelicznego czy amerykańskiego rocka niezależnego. Do dziś ma na koncie dziewięć płyt długogrających. W roku 1996, od wydania albumu "Puk. Puk", Nosowska rozpoczęła karierę solową, w ramach której flirtowała z muzyką elektroniczną i piosenką poetycką. Oba projekty artystki osiągnęły duży sukces komercyjny.
(Kongres Kultury Polskiej, 2010)


? (1995)

"r.e.r.e"
Uszczęśliwił mnie ten kolektywny redakcyjny wybór, bo to mój numer 1 w śpiewniku Heya i Nosowskiej od zawsze (była jesień 1995, wycieczka w Tatry z podstawówką, skatowany ostatni utwór na stronie A mojej świeżo zakupionej KASETY – te sprawy) i sądzę, że na zawsze. Wpierw może okrzyk podziwu na cześć Marcina Żabiełowicza, dość niepozornego solowego gitarzysty zespołu, przed laty "w środowisku" niesłusznie klasyfikowanego jako "gościa od HEWIMETALOWYCH solówek i kaczki wah-wah". Otóż tenże KOLO w epoce Banachowskiej dostarczył grupie tylko 4 kompozycje, za to wszystkie wprost zjawiskowe. Prawdopodobnie facet ma najlepszą średnią ze wszystkich piosenkowych kompozytorów lat 90-tych w Polsce: 4 strzały i 4 trafienia w środek tarczy (później sprawdzałem jego 2 kawałki z płyty Echosystem i niestety to już nie to samo).

Na tle najszlachetniejszego harmonicznie fundamentu polskiej ballady rockowej ever, w sensie bezpośredniej relacji partii gitar i basu (ewentualnie obok Tymonowego majstersztyku "Fin de Siecle", którego krystaliczną, acz chorą błogość "r.e.r.e." nieśmiało antycypuje z trzyletnim wyprzedzeniem), Nosowska przeskakuje samą siebie i opowiada muzykę jeszcze gorącymi, niezastygłymi słowami, niby to bawiąc się ich synestezją. Kiedy śpiewa "nie zniszczyć twej czystości", "wślizgnąć się, by ukraść trochę ciepła" czy "smak i zapach skóry twej (...) w zgięciu kolan" – to te wszystkie postulaty odbijają się we współbrzmieniach, i nawzajem. Jak zwykle ma też niesamowity zmysł narracyjny: gdy po pieszczotliwym refrenie z dwiema niezależnymi liniami wokalnymi – tekstową i onomatopeiczną (Secaucus, anyone?) – zaczyna od "i jestem tylko okiem / spojrzeniem / bezszelestnym uwielbieniem", to wiemy, że właśnie elegancko puentuje, że jej zwierzenia domykają się idealnie, według doskonałych proporcji formalnych.

Ostrzejsze outro z nieodzownym, Pearl-Jamowo-wczesno-Radioheadowym solem autora to już czysty Hey, ale nie ulega wątpliwości, że cała ta konstrukcja składa się na najprawdziwsze "arcydzieło formy piosenkowej", które odbieram jak "czystą poezję", gdzie obie splecione warstwy (literacka i dźwiękowa) przenikają się organicznie, tworząc wartość dodaną, więcej niż sumę pojedynczych elementów.
(Porcys, 2013)

Karma (1997)

"O suszeniu"
Oto kolejny niezbity dowód na to, że wbrew obiegowej opinii nie tylko Banachem rejestr wielkich kompozycji Heya stał. Chrzanowski przebudził się tu niczym Marek Koniarek w legendarnym meczu z Legią 2:1 na wyjeździe, snując zamgloną, jesienną opowieść a la Sunny Day Real Estate (wyświechtane już u nas, ale wciąż raczej trafne porównanie) na How It Feels.... Rozczula też rozsypanie zmysłowego zaśpiewu "hey.. hey.. heey.." w chórkach drugiej zwrotki. A sama KN była wówczas MVP polskich LYRICISTÓW, była na absolutnym szczycie swej gry i rozjebywała konkurencję na lekkości igraszkami typu "cholerne zi-wio-letnie dni" czy przyprawiającym o gęsią skórkę refrenem o tym, że... "ŚCIELE SIĘ, ŚCIELE SIĘ... TRUP! SIĘ! ŚCIE-ELE!". "Dorosłość jak początek umierania", indeed.
(Porcys, 2013)

Sic! (2001, alt-rock) 5.2

Kiedy zawodzą faworyci, można podejść do tego w dwojaki sposób. Obrazić się, albo przeczekać pierwszy atak szału i potem rozważyć całą sprawę na spokojnie. Przyjąłem ten drugi wariant, bo: a) nie mam się co obrażać na Hey; b) co tam się będę denerwował. Natomiast powiem (wciąż spokojnie) wam wszystko tak, jak jest, bez owijania w bawełnę. Podkreślam to, gdyż kilka lat temu byłem uznawany za osobę zafascynowaną osobowością Nosowskiej. Cóż, nie przeczę. Jak się wydaje arcydzieła pokroju Karmy, to ja nie mogę pozostać obojętny. Tym większym rozczarowaniem jest dla mnie przeciętna płytka, w której maczała palce artystka.

A właśnie: dlaczego ja sobie tak dużo po Sic! obiecywałem? Chyba liczyłem podświadomie na jakąś kontynuację Karmy (koszmarny krążek Hey się nie liczy, jego po prostu nie ma!). Na nowe objawienie, choćby w małym stopniu korespondujące z magią roku 97. W ostateczności na zbiór dobrych, pomysłowych kawałków. No i zgoda: jest to album zespołu Hey, pierwszy prawdziwy od czterech lat. Ale jaki on zwykły. Jaki wymuszony. Jaki nudny. Niby nie można się przyczepić, ale jednak.

Na Sic! nie ma (poza jednym wyjątkiem, o którym później) niczego, co by frapowało. Mam wszystkie płytki Hey i ta nowa nie wnosi w zasadzie do mojej świadomości niczego. Granie gitarowe, ciężkie, lżejsze, niby-melodyjne, zmiany tempa i tak dalej. Dopowiedzcie sobie sami. Co więcej: sporo tu elementów denerwujących, rażących, niepotrzebnych. Żeby było jasne: nie chodzi mi tu o zmianę personalną, że Banacha zastąpił Paweł Krawczyk (swoją drogą: pięć lat temu nie do pomyślenia). Akurat to mi powiewa, chodzi tylko o efekt końcowy.

Już po pierwszych dwóch piosenkach opadają nieco ręce. "Antiba" startuje z jakiegoś ostrego motywu, słabego jak barszcz. Wokalistka drze się, zupełnie bez sensu. Powiecie, że ona zawsze się darła. Tak, ale tam, to było co innego. Wprawdzie w środku na sekundę zapala się światełko (czytaj: barwne przejście na gitarce), by znów zgasnąć w potwornych hałasach. "Sic!" to bardziej zrytmizowana jazda, wciąż z masą przesterów. Melodia jest po prostu wkurzająca. O tekstach będzie oddzielny akapit, ale już na tym etapie muszę przytoczyć cytat: "Nie nie nie / Nie to nie / Mówię nie, gdy myślę nie". Nieeeee!

Trzeci w kolejności jest singlowy "Cisza, Ja I Czas". I muszę przyznać, że spodobał mi się ten świeży, nieomal post-rockowy riff, napędzany ciekawym wokalem Nosowskiej. Bas zgrano troszkę za głośno, ale kiedy w refrenie Katarzyna śpiewa bez słów na dwa głosy (ekstra harmonie), to przypomina mi się Stereolab, a na twarzy pojawia uśmiech. Tak, dobry wybór na promowanie albumu. Bo później jest już, w przeważającej większości, bardzo szaro.

Znośny "Romans Petitem" jest tylko namiastką najlepszych ballad w dorobku grupy, w dodatku zasypiam przy wtórnym refrenie. Podobnie "Mikimoto – Król Pereł", który naśladuje szybsze, energiczne klasyki, z Ho!, czy nawet Fire. Nie mam czasu na szperanie, ale melodia jest wyraźnie poskładana z mostków, które już Hey grał, więc żadna to przyjemność. "Zeroekran" po prostu błaga o przebaczenie. Nie. Wszystkie trzy wymienione utwory skomponował Krawczyk, który zarzekał się, że w tym względzie inspirowała go głównie muzyka Coldplay. Hm, ja tego nie słyszę. Gdy jednak zastanawiam się, co najbardziej mnie na Sic! mierzi, to dochodzę do wniosku, że teksty. Nie wiem, może gdyby Nosowska wyśpiewała do tych cierpiących melodii takie liryki, na jakie ją stać, to odbiór całości byłby inny? Czas się pogodzić z faktem, że formuła codziennych, egzystencjalnych spostrzeżeń w jej wykonaniu się wyczerpała. 

Teraz mogę wam zdradzić, że jest na Sic! jeden fragment wybitny, który lśni osamotniony na tle pozostałych. Mowa o kapitalnej "Cudzoziemce W Raju Kobiet", jedynej w zestawie oryginalnej, poszukującej, wychodzącej naprzeciw jakimś wyższym oczekiwaniom. Po pierwsze: sam motyw jest piękny. Świetnie rozprowadzony na wszystkie instrumenty, czarowny. Kontrastem dla smutnego podkładu jest popis wokalny Nosowskiej. W zwrotce melodeklamuje, celowo koślawiąc linię: "Za mądra dla głupich, a dla mądrych zbyt głupia", okraszając każdy skończony wers mistrzowskim, onomatopeicznym pół-okrzykiem, co brzmi zgoła awangardowo. Ale oto w refrenie śpiewa czystym głosem, jak tylko potrafi. Krótka, w porę powstrzymana solówka i znów zwrotka: teraz wokalistce wtórują subtelne manipulacje próbki z tą samą partią. Super! Także i tekst, jako jedyny chyba na Sic!, powala. "Dokładnie tam" może się kojarzyć z "Konstytucjami" Janerki, ale co tam! Jest pięknie. Ojej, jak ja na takie momenty czekałem. To jeden ze szczytowych w całej historii formacji.

Co jednak z tego, skoro reszta materiału wypada bezbarwnie. Główny akord pieśni "Pea Sorela" jest dosłownie kopią genialnego "To Trzeba Lubić" z Karmy (nawet w tej samej tonacji zagrali!). Do końca będzie w kratkę: "Fotografia" ma miły refren, ale zwrotka równie nijaka, co ta z "Dolly", zamykającej płytę. I jeszcze raz Nosowska drażni słowami: "Najlepiej było wtedy, kiedy kogoś miałam w sobie / Gdy pachniało deszczem, gdy marzyłam wieczorem / Gdy karmiłam gołębie chlebem z karbidem". Ja tam wolę, jak Katarzyna karmi wróble.
(Porcys, 2002)

Music Music (2003, alt-rock) 3.3

Jeszcze na dzień przed odbiorem nowej płyty Heya żywiłem odnośnie jej poziomu spore nadzieje i są na to świadkowie. Mimo, iż znaliśmy singiel (patrz niżej) i generalnie niewiele sugerowało wysoką formę kwintetu. Śmiałe wizje pozwalały wszak uwierzyć w logiczną ewolucję od cokolwiek rozbitego, niepewnego Sic! i ukonstytuowanie na dobre bieżącego wcielenia składu (oba krążki przedzielił drugi po Live nagrany na żywo materiał grupy, Koncertowy). Ujawniony w międzyczasie związek dwójki w głównym stopniu odpowiedzialnej za artystyczną wypowiedź zespołu nastrajał też optymistycznie. Rezultat rozczarowuje w stopniu, którego naprawdę nie przewidziałem. Nosowska i Krawczyk nie stworzyli pary na miarę Ono / Lennon (doh), Gordon / Moore lub Brix / Mark E., dostarczając w zamian drugą w kolejności klęskę zasłużonej formacji po bezkonkurencyjnym w tej kategorii self-titled.

U jej podstaw tkwią dwie główne przyczyny, o wspólnym zaś mianowniku wyblakłości i płaskości. Muzycznie, po raz kolejny mamy do czynienia z hologramem: wypatroszoną z rzeczywistej treści konwencją, a raczej przeglądem konwencji zlewających się końcowo w pewną równo odlaną gipsową formę bez śladów twórczej ingerencji z zewnątrz. Jeszcze dotkliwiej oddziałuje rozdroże tekstowe samej Nosowskiej, absolutnie centralnego punktu chemii i przyciągania czołowych osiągnięć Heya. Ponieważ to zbiór wierszyków katalogujących rozterki, problemy i bojaźnie autorki. I nic ponadto. Zero kontry, puenty, błysku. Mind you: ta kobieta była jeszcze niedawno MVP wszystkich lyricistów w tym kraju. Lecz nadal będę miał oczekiwania. Wokalistka napomknęła o zamiarze popełnienia sesji w otoczeniu kameralnego jazzowego akompaniamentu (pianino, kontrabas, pędzelkowe bębny) i serio, z chęcią poczekam, 'cause you never forget your first true love.

Promujący Music Music singiel "Muka!" reaktywuje osobną kwestię. Kwestię polskiej podjarki Interpolem. Jeśli jeszcze raz ktoś wypowie się u nas w nabożnym tonie na temat Interpolu, będę zabijał. Nie żebym narzekał na sam zespół, choć wrzawa wokół wspaniałego skądinąd Turn On The Bright Lights być może była trochę przesadzona. Ale ta płyta wyszła latem 2002! I was listening to Interpol when you were sucking your mother's dick! Fajnie, że w rok po fakcie wpcn zaczęto uprawiać kult kwartetu, który wówczas zdążył już stracić sporo środowiskowego credibility (vide marketingowy zabieg z The Black EP). Ponadto, och, dajcie że spokój! Jakie pojęcie macie o niezal-rocku w USA? Takich kapel są setki, ba, działały przez wszystkie lata waszych marnych żywotów. Dlaczego nagle Interpol? Dlaczego Dorocia Masłowska skrobie o tym felieton? Każdy afiszuje się z koszulkami, avatarami, plakatami Banksa i spółki (dopasujcie się odpowiednio). Dlaczego nie Sleater-Kinney? Clinic? New Pornographers? Liars? Enon? Dlaczego Polska musi być upośledzona i zwraca uwagę tylko na romantyzujące smuty? Ok, i powiedzmy że jesteście wciągnięci w depresyjne nastroje raczej. Dlaczego więc nie Unwound? Unwound są lepsi od Interpolu! Dude, have you ever heard Unknown Pleasures że się tak podniecasz? Huh.

Zatem "Muka!" odzwierciedla bieżące fascynacje Pawła Krawczyka – to repetycyjna metoda Interpolu (precyzyjnie, mieści to się gdzieś pomiędzy odrobinę zagonionymi wersjami "Obstacle 1" i "Obstacle 2"). Dwie jednostajnie hipnotyzujące w kanałach gitary Żabiełowicza i Krawczyka kopiują transowe dialogi Kesslera i Banksa. Sekcja nastawia ten charakterystyczny, minimalistyczny groove. Dekadencka, gęsta, pylna atmosfera osadza brzmienie. Ta regularna zrzynka nie musiałaby być porażką, gdyby nie dwa elementy które ją dobijają. Raz, sama kompozycja jest ociężała i tylko, uff, przywołuje Interpola. Dwa, Nosowska mimo artykulacyjnych wygibasów legnie z powodu manierycznego podania bladego tekstu. "Hey (halo) / Matki, siostry i psa (halo) / Ojca z zaświatów i lwa (halo) / I czarnej wołgi wołgi wołgi wołgi wołgi wołgi wołgi" miast ratować, pogrąża kawałek. Ściszony mostek odsyła do Karmy, jako jedyny pozytyw.

Tuż po "Muka!" następuje jeden z najlepszych (jeśli nie naj) numerów w zestawie. "Miss Ouri" to pure Hey, choć eksploatujące wytarte gry słowne, to jednak oferujące firmowo rześki refren i umiejętnie rozprowadzony bridge, sięgający do wielkich dni kapeli. "Mru-Mru" i "Morf&na" to próby balladowe. W obu głos Nosowskiej dźwięczy głęboko jak Kasia Stankiewicz z drugiej solowej płyty. Właściwie melodia "Mru-Mru" do pewnego stopnia przywołuje powolny przebój "Schyłek Lata". Ciekawi mnie, czy wpływ na te skojarzenia miały kolaboracje obu pań (literacka przy powstawaniu Ekstrapop, muzyczne wcześniej... Żebrowski... ok, ok, puśćcie mnie!). Ostatecznie wers "nie pragnę cię już" reaguje z powietrzem jak powiew z ust Stankiewicz zdublowany w studyjnej obróbce. Identycznie "Morf&na", gdzie onomatopeja Nosowskiej dodatkowo impersonifikuje Laetitę Sadier na niższych obrotach (jakby subtelniejsza kontynuacja klimatu wdrażanego już w chorusie "Cisza, Ja I Czas"), a sam motywik skradziono z Sound-Dust chyba. Wprawdzie "Ciało się miesza z ciałem / W proporcjach doskonałych / Połykam cię / Smakujesz mi jak nikt" nie ma cech zbieżnych ze swoim tematycznym protoplastą, jednym z najwspanialszych erotyków w dziejach polskiego rocka, skrytym gdzieś pośrodku ?, ale atmosferę ukuto przekonująco.

Czego nie można przyznać reszcie utworów. Quasi-eksperymentalny wyraz "Mehehe" intryguje, operując hopowym bicikiem i puzzle'ową aranżacją. Niemrawemu refrenowi "Manto" brakuje polotu. Dziwacznie zapętlona gitara równocześnie a la "Loser" Becka, "Neon Golden" Notwist, "Follow Me Around" Radiohead i... i coś jeszcze, ale co do cholery? Buduje "Missy Seepy". Tak samo "Moll": hook gitary do "Fast Car" (wolę cover Xiu Xiu), a zacięcia od 2:30 – z czym ci się to kojarzy? SDRE? "Mataforgana" płynie sympatycznie, zanim nie spostrzeżemy, że, właściwie, jest to w każdym calu piosenka Bartosiewicz circa Szok'N'Show (chórki mostka – znów Stankiewicz!). Tandem akordów i rozmyte arpeggio "Mahjong" sensacyjnie wskrzeszają "Broke" Modest Mouse, naturalnie podążając w przeciwnym kierunku. Kurde, o co chodzi? Mocno mnie martwi manifestowanie mentalnie męczonego marazmu.
(Porcys, 2004)

Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! (2009, alt-rock) 4.6

Długa historia w skrócie: brawa za odwagę, której brakuje rodzimym "topowym" wykonawcom; Marcin Bors otrzymuje szacun za światową produkcję; mniej wyedukowani muzycznie fani zespołu poduczą się trochę na podstawie brzmień. Natomiast nie da się zrobić ciekawej rockowej płyty bez dobrych piosenek. 

PS: Słuchając nowego Heya zerknąłem do moich recek Sic! i Music Music na Porcys. Wow, nie sądziłem, że były tak agresywne. Nie pamiętam, kiedy napisałem podobnie ofensywny tekst o muzyce. I one są zalinkowane na Wiki! Ach ta młodzieńcza burza hormonów. 
(2010)