HOT SNAKES
Suicide Invoice (2002)
Desperacja była zawsze w cenie. Porywała tłumy, chwytała za gardło tych, którzy czuli potrzebę natychmiastowego, bezwarunkowego wyładowania skumulowanych frustracji. Dreszczyk emocji towarzyszył rewolucjom, nagłym przełomom i wojnom w obronie niezależności. Stwierdzenie "nie mam wyboru", tudzież "niestety, będę musiał", ma w sobie dziwną, przyciągającą iskrę, magnesującą nieodwracalność wydarzeń. Prawdopodobnie sekret tkwi w świadomości i jednocześnie w tajemnicy, w dwuznacznym charakterze takiej deklaracji. Coś ma się stać, teraz, albo nigdy i bardziej jest to sprawa uczuć, nerwów, niż zimnej kalkulacji. Czyż to nie ekscytujące, nawet, jeśli dotyczy dramatów, strachu i paraliżującej presji? Człowiek sam siebie nie zna na tyle, żeby tę przeszywającą chwilę właściwie postrzec.
Do pewnego stopnia druga płyta zespołu Hot Snakes (powstałego na gruzach legendy Drive Like Jehu), wstrząsająco nazwana Suicide Invoice, jest dźwiękową namiastką takich stanów i zdarzeń, o jakich zagaiłem. Można nieraz odnieść wrażenie, iż czwórka owych sfrustrowanych młodych ludzi reprezentuje pewien mały, aczkolwiek niezwykle dumny i pewny swej odrębności kraj, znajdujący się obecnie pod okupacją wielkiego mocarstwa. Mocarstwo dąży do ostatecznej likwidacji naszego dzielnego państewka, do jego wchłonięcia, używając do tych celów środków militarnych. Hot Snakes dobrze rozumieją, że nadeszła godzina krwawej walki o zachowanie narodowości, tradycji, życia. W obronie ojczyzny, w atmosferze ciągłych strzałów, wybuchów i nieuchronnie się zbliżającego końca, ale też nieustannych refleksji nagrano chyba ten półgodzinny album, niczym dokument z padającego frontu.
Większość wartości Suicide Invoice (debiut sprzed dwóch lat nosił tytuł Automatic Midnight) zawiera się właśnie w tej namacalnej desperacji, determinującej jakby poczynania Hot Snakes, towarzyszącej każdej gitarowej partii, każdemu wykrzyczanemu wersowi i każdej eksplozji talerzy. Mamy dwanaście cyferek w okienku odtwarzacza i dwanaście wymiataczy. Naprawdę, dwanaście bezlitosnych wymiataczy! Żadnej ballady, żadnej ckliwości! Ale kto by myślał o balladach, kiedy idzie o wolność naszą i przyszłych pokoleń? Bardziej nawet, niż poszczególne kompozycje, liczy się tu zaangażowanie, poświęcenie i amok, który najpierw opanował społeczeństwo, a teraz wyraźnie zadomowił się w komórkach Gorących Węży.
Co nie oznacza wcale, że motywy są słabe. Wręcz przeciwnie. Po prostu grają drugoplanową, w porównaniu do klimatu, rolę. Ale kiedy już przyjdzie ich kolej, rozrywają na wióry równie skutecznie, co wiosłowy hałas. Od samego początku, od "I Hate The Kids", panowie przyjmują taką metodę, że łączą surowe jak mięso ledwie ubitej świni brzmienie z następującymi wkrótce smutnawymi harmoniami. Te ostatnie pojawiają się rzadko i niespodziewanie, więc tym większy jest efekt. Ale jako całość, Suicide Invoice jest wzorcowym przykładem nieokrzesanego, kipiącego rocka. Grzmiące pieśni kojarzą się tak z klasyką garażu, jak i z dzikim punkiem późnych lat siedemdziesiątych. Inspiracja Fugazi i innymi tuzami hardcore'u też jest widoczna. Lecz nad wszystkim unosi się mgła nowofalowej wrażliwości.
Bardziej melodyjne fragmenty są oczywiście najjaśniejszymi punktami krążka. Repetycja z zakończenia "XOX", melancholijne dwie gitary na początku utworu tytułowego, zwięzła prostota znakomitych riffów "LAX" i "Unlisted" czy wreszcie trzyfuntowy zajeb z "Why Does It Hurt", a potem pamiętny refren z tegoż – to są rzeczy, które przyswaja się najszybciej. Pozostałe numery są do siebie bardzo podobne, co sprzyja spójności. Jednak zdecydowanie górującym momentem płyty jest "Paid In Cigarettes". Poprzez prosty, korzenny temat, przebijamy się do świetnego mostka, a w okolicach 2:06 do pięknego refrenu bez słów. Jedna gitara brzęczy, druga wygrywa równie chwytliwy, co dramatyczny hak. Bębny szaleją. Jak dla mnie, to kwintesencja takiego grania.
Rick Froberg drze się czasem jak Cobain w ostrzejszych numerach na In Utero, kiedy indziej przyjmuje jednak bardziej oryginalną pozę młodego żołnierza, zdecydowanego na szybką śmierć, której się boi, ale której wizja dodaje mu zapału. (Tak się prezentuje śpiew lidera, teksty to trochę oddzielna historia, choć poniekąd zbliżona.) Gdyby Baczyński lub Gajcy frontowali jakiejś punkowej formacji, może wyglądaliby podobnie. Nie ma przebacz. Trzeba walczyć. Lecz samo to, że Hot Snakes potrafią wykreować tego typu sugestywne skojarzenia, świadczy o ich potencjale. A dodawane gdzieniegdzie organy Magi 44 wydatnie przekonują o wszechstronnych zdolnościach kwartetu. Powodzenia w bitwie.
(Porcys, 2002)
I jeszcze słowo o san-diegoańskim mini-dream-teamie melodyjnego emo czyli Plosivs – na ich self-titled debiucie byli członkowie (wspomnianego wyżej, o dziwo) Pinback, a także Drive Like Jehu, Hot Snakes czy Rocket from the Crypt sprawnie recyklują swoje dawne dokonania. Wprawdzie słuchałem ich 20 lat temu, ale szacuken, bo są dziś w formie.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)