ICH TROJE

Ad. 4 (2001)

Umówmy się: doskonale wiadomo, czemu zdecydowana większość słuchaczy ze środowiska niezal żywi niechęć do tego zespołu. Oczywiście ze względu na jego popularność. Cynicznym elitystom nie przystoi obnosić się z uwielbieniem dla znanych wykonawców. W zamian ci wylansowani na znudzonych ekspertów pozerzy pałują się jakimś totalnie obskurnym, niszowym bandem, wydającym home-made EP-ki o nakładzie 100 egzemplarzy. A tymczasem na początku nowego millenium Ich Troje stanowili wręcz synonim mainstreamu, sprzedając prawie milion sztuk swojego opus magnum i zapełniając dowolną halę – ba, stadion – w tym kraju.

So what, spytam. W końcu Nirvana, Jay-Z, Bowie czy, duh, Bitle – też byli gwiazdami największego formatu. Come on, people! Pora przejrzeć na oczy. Można w nieskończoność szydzić z Wiśniewskiego, ale na pewnym etapie nie ma to już większego znaczenia, bo w 2001 jego kapela była po prostu nie do zatrzymania. Gdy Ad. 4 ujrzało światło dzienne, Porcys dopiero raczkował i boczył się na "mainstream", nurkując głęboko w amerykański college-pop. Teraz, z perspektywy niemal całej dekady, nie będziemy się dłużej oszukiwać. Jeśli coś zostanie z epoki WTC, JP2, GG, SMS i WTF, to właśnie ten, dosłownie kuloodporny album.

Co zwłaszcza ciekawe, biorąc pod uwagę, że teoretycznie Łągwa nie wymyśla tu nic rewolucyjnego w stosunku do poprzednich nagrań grupy. Lecz tajemnica tkwi w esencji stylu, idealnym zestawieniu luźno dotąd funkcjonujących elementów i formalnej perfekcji. To, co sugerowało spory potencjał na dwóch krążkach zrealizowanych dla Kocha i co sięgało już prawie doskonałości na tak brutalnie wyśmianym ("sell out!") przez indie-die-hards debiucie w barwach Universalu, przy Ad. 4 osiąga apogeum. Niektórzy starsi fani narzekali, że bez Magdy Femme to już nigdy nie będzie ten sam zespół. Cóż, debata nadal trwa, ale osobiście wciąż upieram się, że wejście Majkowskiej do składu było imponujące: jej żeński, ciepły feeling (w opozycji do chłodnego, Nico-like, wizerunku Femme) uzupełniał solowe popisy wokalne Wiśniewskiego jak nigdy dotąd.

Właśnie, Wiśniewski. Jeśli nie jesteś prawdziwym Polakiem i nie żyłeś wtedy w Polsce – prawdopodobnie nie pojmiesz jak gigantyczną odpowiedzialność wziął na siebie ten człowiek. Ludzie, którzy widzieli to z bliska, porównywali jego postać do Lecha Wałęsy. (Nieliczni porywali się nawet na analogię z Karolem Wojtyłą, aczkolwiek to już troszeczkę przesada.) Wulkaniczna ekspresja głosowa, niezwykła próba wykrzyczenia z siebie duszy, pasja znamionowana przez transcendentne przestery timbre i niespotykana umiejętność nawiązywania kontaktu z publiką – do takich rzeczy zdolny był frontman łódzkiego tercetu. Chodzą legendy, że niczym the Clash, Ich Troje nigdy nie zarejestrowali studyjnego materiału na miarę swoich występów live, ale jeśli ktoś nie był na żadnym ich koncercie, tu ma najlepszą namiastkę.

Sprawdzając Ad. 4 po ośmiu latach, łatwo zachwycić się tym, jak kapitalnie zestarzały się te songi. "Powiedz" to dość oczywisty wybór, rodzaj zastępczego hymnu narodowego nad Wisłą; "Zawsze Z Tobą Chciałbym Być" też raczej przebój na miarę ogólnospołeczną. Natomiast od praktycznie każdego utworu z tracklisty bije siła specyficznej ponadczasowości; coś, co każe sądzić, że kolejne pokolenia sięgną po to na kolanach i w absolutnej świadomości obcowania z mitycznym wzorem. Wystarczy włączyć cokolwiek. "Wypijmy Za To" (zaśpiewajcie ze mną: "Ubierasz się... Odwracasz...")? Masakrujące ścianą dźwięku "Błędne Wojenne Rozkazy"? Nazwana przez słynnego krytyka Michała Kirmucia (w numerze z lipca 2001 magazynu "Tylko Rock", na stronie 48) "jedną z najładniejszych kompozycji albumu" przepiękna ballada "I Stało Się..."? Owszem, trafiały się im później świetne wydawnictwa (Po Piąte to wręcz kolejny klasyk na osobną rozprawkę, a Przystanek budził szacunek eksperymentatorską odwagą), ale nigdy już nie powtórzyli tak mocnego, pękającego w szwach zestawu.

O produkcji Łągwy nawet nie będę zaczynał... Dość, że jego innowacyjne użycie pitch-shiftera w przetworzeniu soundu werbla wyznaczyło kierunek dla brzmienia połowy rodzimych załóg w nadchodzących sezonach. Nie da się też przecenić wpływu formacji na całą łódzką scenę gitarową (Pornohagen, Psychocukier i późny CKOD zwyczajnie *nie istniałyby* bez tej płyty). Wszyscy mamy dług i prędzej czy później będziemy musieli go spłacić. Bowiem monumentalny, epicki i szczerze humanistyczny zarazem Ad. 4 to jeden z rzadkich symboli żywotności muzyki pop w polskiej kulturze
(Porcys, 1 kwietnia 2009)

INCUBUS

 

Morning View (2001)

Ktoś gdzieś powiedział, że Morning View jest mainstreamową wersją płyty Change Dismemberment Plan. Że to jest to samo dokładnie, ten sam poziom, tylko zamiast małej, duża wytwórnia. I jest to najlepszy żart jaki słyszałem w ciągu ostatnich paru miesięcy. Travis Morrison musiałby chyba zachorować na ciężkie zapalenie przysadki mózgowej, żeby zacząć pisać piosenki tak nędzne, jak to robi Incubus. Hehe. Plan a la Incubus. No nieźle.

Zmiana kanału. Jest późno, dochodzi północ. W jednej ze stacji radiowych trwa żarliwa dyskusja na temat kondycji muzyki rockowej. Rozmówcy wymieniają argumenty. I kiedy już sprawa wydaje się przesądzona – rock umarł i basta – dzwoni telefon od słuchacza. Starszy pan stanowczo zaprzecza temu, co zostało tu przed sekundą uchwalone. "Nie", mówi. "Otóż jest nadzieja, moi mili! Jest! Pojawił się zespół, który przynosi nadzieję na lepsze jutro dla rocka!". Ale cóż to za zespół, pytają wszyscy w studio? "Incubus! Pamiętacie teledysk, na którym wokalista rysuje sam siebie? To oni!". Wyłączam radio.

Pamiętacie teledysk, na którym wokalista rysuje sam siebie? To oni! Niestety. Piąta woda po kisielu po kilku kapelkach, z których Faith No More wydaje się być najlepsza. Mają ballady, mają czad. Pamiętam, jak w podstawówce dyrektor zrobił nam przyjemność i zorganizował w czasie dwóch lekcji koncert rockowy. Amatorszczyzna, która zaszczyciła progi naszej szkoły, była właśnie prototypem powszedniego dziś nu-metal-popowego badziewia. (Dlaczego więc nie stali się popularni, prekursorzy!) Mniej więcej w połowie koncertu, frontman równie komiczny, co ten z Incubus, rzucił do publiczności: "Co chcecie: ballady, czy czad?!". Ja chciałem, żeby skończyli, ale katowali nas jeszcze przez godzinę.

Skoro tym tropem, to zauważyłem sporo podobieństw między tamtym bandem, a Incubusem. Pierwsze: piosenki obu zespołów nie różnią się niczym od siebie. Drugie: piosenki obu zespołów są nudne jak flaki z olejem. Trzecie: piosenki obu zespołów wywołują śmiech u niżej podpisanego. Czwarte: oba zespoły są nędzne. Piąte: oba są nędzne. Aha, czy mówiłem już, że oba zespoły są nędzne? Nie ma co, jest trochę tych podobieństw.

Co do różnic. Incubus jest bardzo popularny i dobrze mu z tym. Incubus robi jakieś teledyski, ale nie za bardzo kojarzę, który jest który, w ogóle który jest ich. (Może to dlatego, że nie za często oglądam telewizję?) Goście z Incubus mają skreczera (scratchera?) i całkiem chętnie go wykorzystują (czytaj: jego partie). Co jeszcze? Incubus ma dobre studio w Kalifornii, dużo, dużo pieniędzy.

Na poważnie teraz. Wokalista zerwał z dziewczyną i niektóre utwory do tego nawiązują. Nie tylko w tekstach, także w klimacie muzycznym to słychać. Dzięki temu ballady pokroju "Wish You Were Here" (chodzi mi o balladę Incubus oczywiście), "Just A Phase" lub "Echo" brzmią tak kiczowato i grafomańsko, że popłakałby się przy nich sam Paolo Coelho, autor Alchemika. Skoro on by się popłakał, to znaczy, że zaczną płakać również jego czytelnicy. W efekcie nad Incubusem popłacze się bardzo duża ilość osób. Wszystko teraz w rękach Coelho.


PS: Jeśli dysponujecie monty-pythonowskim humorem, to polecam ostatnie na Morning View nagranie, "Aqueous Transmission". A ściągnijcie sobie na mp3! Dla śmiechu!
(Porcys, 2002)

INNER CITY

"Good Life" (1988)
Wśród trzech uczniów liceum w Belleville singlowo to Kevin Saunderson uplasował się u mnie najwyżej, ponad Atkinsem i Mayem. Dlaczego? Bo nie ma białego (no nie ma w tym trio), a zwłaszcza dlatego, że historyczna RELEWANCJA spotyka tu bonusowo "wielką frajdę" (by tak "dowolnie" przetłumaczyć amerykański tytuł debiutu Inner City). Esencjonalnie jest to dance-pop biegle wyśpiewany przez Paris Grey, ale istotny dla elektroniki z powodu użytych środków – szczególnie przetworzonych wokali. O ile pogłosy i efekty są powiewem nowości, o tyle sławetna solówka na samplach ludzkiego głosu zaciera granice między klawiszami i wokalem, prognozując to jak Major Lazer popsują potem dekadę 10s w "Lean On". Ponadto, szczęśliwie dla tytułu, imprezowy hedonizm rzadko brzmiał równie szykownie.
(2019)

PS: Check melodia proto-"Vogue" Madonny w "Ain't Nobody Better")

INVISIBLE

El jardín de los presentes

Jeśli ktoś z Was oglądał specyficzne sportowe (popkulturowe...?) wydarzenie, jakim był niedawny finał Copa Libertadores czyli mecz River Plate – Boca Juniors, to "już z samej piłki" wie, że Argentyna bywa bardzo dziwnym krajem – święta wojna, pasja, fantazja, serce na talerzu... Zacząłem tak, bo o wiele więcej mógłbym wykminić o argentyńskim futbolu, niż o muzyce czy nawet o historii tego kraju (oraz ponieważ w openerze El jardín... pada nazwa "River Plate" <palacz>). A jegomość nazwiskiem Luis Alberto Spinetta ma tam status postaci właśnie historycznej. Facet jest uważany powszechnie nie tylko za współtwórcę (w ramach pionierskiej grupy Almendra) argentyńskiego rocka, ale i za jego największą indywidualność (ewentualnie na równi z niejakim Charlym Garcíą). Pismak niejeden nie wie co to za ksywka, więc próbowano go na siłę chrzcić "argentyńskim kimś", ale chyba nie ma bezpośredniej analogii – jest po prostu sobą, EL FLACO ("legendarrrrny napastnik zwany CHUDZIELCEM" – Tomasz Wołek).

Gruntowny risercz wykazał, że właśnie opus magnum bodaj najważniejszego zespołu Spinetty aspiruje do miana all-time fonograficznego arcydzieła Albiceleste, a może i całego muzycznego CONMEBOL gdyby odjąć Brazylię. Literackie zawiłości symbolicznych i naszpikowanych poetyckimi nawiązaniami tekstów pozostawiam IBERYSTOM. Ja tu przyszedłem tylko zaakcentować, że liryczne epiki Invisible na ich ostatnim albumie częściej zapierają dech w piersiach, niż nie zapierają. Czasem ta ich progresywność koreluje nieco z przebiegłą taktyką Canterbury ("Alarma entre los ángeles"), ale zwykle raczej projektuje zdarzenia już z przełomu tysiącleci – na przykład rytmiczno-melodyczną żonglerkę chicagowskiego post-rocka ("Niño condenado"), miejską kameralistykę Bark Psychosis ("Los libros de la buena memoria"), emocjonalne żale Enigka ("El anillo del Capitán Beto") czy "łacińską alternatywę" Café Tacuba ("Las golondrinas de Plaza de Mayo"). A w sercu tracklisty tkwi "Ruido de Magia", jedno z kompletnie osobnych nagrań w dziejach "classic rocka", nieporównywalne z żadnym "zachodnim", anglosaskim odpowiednikiem.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=NRqHpuAXhU4 (evocative moment: niesamowity "refren bez słów", wyrażający zdziwienie i "przerażenie egzystencją", zgrabnie wysamplowany przez Tribe'ów w "Dis Generation" z We Got It From Here)
(2018)

INXS

"Need You Tonight" (1987)
Dla mnie to jest lekko gotyckie w posmaku "Another One Bites the Dust", które samo w sobie było jedną z białasowskich odpowiedzi na "Good Times". Oczywiście "gotyckie" w umownym sensie – ale intuicyjne skojarzenie ze "środkowym" The Cure ma sens o tyle, że Kick to bodaj ulubiona płyta lat 80. Chrisa Otta. Nośny riff tak banalny z tym "chromatycznym" call and response, że aż odkrywczy. Singiel tak SUBSTANCJALNY, że Australijczycy przebiegle quasi-splagiatowali go potem w "Suicide Blonde" i nikt nie zauważył.
(2019)


ISAAC HAYES
 

Hot Buttered Soul

Nie znam statystyk, ale "na ucho" to jedna z najczęściej samplowanych płyt obok Superfly niejakiego Mayfielda – a już z pewnością w obrębie "czarnej muzyki". Milion razy słyszeliście zaloopowany, marszowy groove totalnie unikatowego coveru "Walk On By" – unikatowego, bo z oryginałem nie ma on za wiele wspólnego, przenosząc "akcent ciężkości" ze zwiewnej melodyki na osadzony rytm. Żeby tego było mało, autorski Hayesa "Hyperbolicsyllabicsesquedalymistic" w jakiś niewytłumaczalny sposób tak wcześnie wynajduje cwaniacki, zacięty blichtr g-funku. Podstawą tego wściekle zażerającego riffu jest blues, ale to blues bez rozwiązania i puenty, permanentnie napięty, najwyraźniej "grany przez murzynów na kwasie". Poszerzone edity (closer ma 18 minut) i psycho-gitary natchnęły Funkadelic. Recytowane wstawki można uznać za prekursorskie wobec całej tradycji "gadanego" soulu – od późniejszego Marvina przez Barry'ego White'a aż po Drake'a. Sam wizerunek Isaaca-"badassa" z okładki (ogolona głowa, łańcuch, ciemne okulary) antycypuje kozacki lans w rapie kojarzony raczej z latami 90. (!) Ale muzycznie ten album to również protoplasta konwencji urban r&b na około-hip-hopowych bitach – poniekąd stąd "genealogicznie" wzięli się R. Kelly, D'Angelo czy Dam-Funk.
(2017)

ISLEY BROTHERS

"Between the Sheets" (1983)
Quiet storm pościelówa przy której poczętych zostało sporo dzieci i która poczęła co najmniej dwa wyborne rapowe kawałki ("Big Poppa" Biggiego i "Ignorant Shit" Jay-Z). Popatrzmy na opowiadanie historii dźwiękami – gdy na 3:25 po słowach "enough of this singing, let's make love" wchodzi jakby "część druga" (bo coś więcej NIŹLI tylko outro), to wiadomo, że kolesie przeszli od gry wstępnej do konkretu. Mimo braku wulgaryzmów daje to efekt równie zawstydzający, co "porno-ballady" Prince'a. I jeszcze kwestia wieku muzyków. U progu lat dwudziestych XXI wieku chyba tylko nastolatki mają prawo być "cool" w takim masowym ujęciu popkultury, a krytycy głowią się nad głębią przekazu Billie Eilish. Tymczasem uwodzący tu falsetem Ronald miał wtedy 42 lata, a jego bracia chórzyści Rudolph i O'Kelly (który umrze na zawał 3 lata później) – byli nawet starsi. Można? Można.
(2019)

ISOLA

Wciąż, mimo hydrologicznej nomenklatury, bardziej wodnisty brzmieniowo wydaje się LP1 deep house'owego projektu Isola. Miłe asocjacje już w pseudonimie, bo wprawdzie nie mam "zegarka z Kentem", ale to tytuł bliskiego mi, zacnie eksportowego krążka Szwedów, który zresztą pada w obu wersjach językowych. Ivana Carrescia skutecznie schładza głowę zmysłowymi melodiami a la Kathy Diamond w shoegaze'owej mgiełce, beztrosko przywołując takie rodzynki jak Coyote Clean Up lub Fort Romeau. Interwały dobierane w "Red Balloon" ewokują zagubiony remix "Bon Appetit" Katy. "Heaven" to z kolei studium start/stopowego groove'u "I Didn't Mean to Turn You On" Cherrelle pod hasłem "techno to przyroda". W te upały – grywalnośc wielokrotnego użytku.
(2023, Ekstrakt / Porcys)

 

ISOTOPE 217°

 

The Unstable Molecule (1997)

w weekend minęło 20 lat od premiery debiutanckiej płyty Isotope 217° – czyli projektu złożonego z członków Tortoise i Chicago Underground Quartet. post-rockowe ujęcie intelektualnego fusion prowokowało niektórych do sięgnięcia w tym przypadku po termin "post-jazz". być może melodycznym highlightem materiału była ciepła, milusia, wychillowana wersja ślicznej kompozycji, którą w fantastycznym, IDM-owym "remiksie" Tortoise włączyli potem do programu wydanego rok później albumu TNT jako "Jetty" (dla porównania tutaj). utwór został zainspirowany kultowym francuskim shortem sci-fi La Jetée z 1962 (reż. Chris Marker) – film ten również serdecznie rekomenduję, jeśli ktoś nie miał okazji.
(2017)

IVAN

"Fotonovela" (1984)
Tradycyjne dania kuchni polskiej? Pierogi ruskie. Fasolka po bretońsku. Placki po węgiersku. Karp po żydowsku. Śledź po japońsku. Barszcz ukraiński. Tatar. Tak mniej więcej muszą się w tej chwili czuć moi hiszpańscy czytelnicy. Jak już coś biorę z Hiszpanii, to italo-disco? Well, "my song has no flag", a że akurat jedną z perełek nurtu nagrał Juan Carlos Ramos Vaquero (który swoją drogą przeboje notował głównie w rejonie LATAM, a więc Latin America) – naprawdę nie moja wina. Dziadowski akordeon, zgrabne odpowiedzi smyków i dzwoneczki w refrenie, które spokojnie możecie zapętlić do ubierania choinki ("tu za te choinki dola"). PS: Nie, to nie jest ten numer który Noon samplował w "Cepelii", choć brzmi identycznie (rok później bułgarska grupa TURBO splagiatowała "Fotonovelę").
(2019)