ISABELLE ANTENA

 

#22
ISABELLE ANTENA
Jeśli nie znacie ani jednego tracka z dorobku tej pani, to wpierw zerknijcie na okładkę jedynej płyty jej macierzystego projektu z 1982 roku, Camino Del Sol. Rzut oka i wszystko jasne – po wierzchu chill, relaks i wakacje, ale pod spodem może jakiś brak, czyjaś nieobecność, może podskórny niepokój, może nie tyle "chill", co chłód emocjonalny, i zwłaszcza – tajemnica. Neil Tennant (przypomnę: #87 tutaj) ochrzcił te nowatorskie (antycypujące chociażby chicagowski post-rock po linii Stereolab czy Tortoise) nagrania mianem "electro-samby" (w relacji do zakrzywionego harmonicznie coveru "...from Ipanema" Jobima). Antena miała kontrakt z belgijską filią Factory, domu Joy Divisionów i New Orderów tego świata. I z jakiegoś powodu koncertowała u boku Cabaret Voltaire albo 23 Skidoo. Ten rozdział został skromnie, acz trwale udokumentowany przez grono wnikliwszych kronikarzy muzyki rozrywkowej.

Lecz po rozpadzie projektu Powaga zaczęła solową karierę i tutaj niestety ślad krytyczny się urywa. Ubierając swój miękki, uwodzicielski głos w bardziej akustyczne, latynosko-jazzowe i tropicaliowe instrumentacje, straciła respekt na dzielni i została przez tradycyjnie skostniałe, irracjonalne i operujące stereotypami środowisko "alternatywne" zaklasyfikowana jako muzak, soundtrack do windy i plastikowy smooth-pop z generatora. Choć faktycznie nigdy już nie zaszokowała taką brawurą, jak na Camino Del Sol, to paradoksalnie właśnie dopiero wtedy rozkwitła w niej fantastyczna kompozytorka. Pomijam już drobny szczególik, że wskażcie mi drugiego artystę, który od trasy z reprezentantami industrialu płynnie przeszedł do barokowych, wakacyjnych ballad downtempo. Boniek miał taką frazę "...jest najlżejszy na boisku" i to świetnie pasuje do świeżości, z jaką Isabelle serwowała swoje bezkompromisowo pogmatwane piosenki, będące zarazem pogodną introspekcją całej gamy emocjonalnych odcieni skrytych gdzieś za parawanem towarzyskiego dystansu.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

próżno szukać którego dokładnie dnia, ale na pewno w marcu minęło 30 lat od chwili, gdy światło dzienne ujrzał my-so-called-fav-single-ever. istna uczta dla podobnych mi fetyszystów GOURMET POPU, łącząca wszystkie cechy, o jakich fantazjuję przy formacie nieskończenie ripitowalnego szlagieru. zresztą daruję wam szczegółowe "uzasadnienie", bo musiałbym mniej więcej powtórzyć to, co autor doskonałego bloga IL PIWO napisał o kawowym stoucie imperialnym Beer Geek Brunch Weasel z browaru Lervig Aktiebryggeri czyli najlepszym piwie jakie pił:

"Pierwszy łyk to sensoryczny orgazm, po którym trochę ciężko się pozbierać, ciężko znaleźć odpowiednie słowa, poukładać sobie w głowie to, co się przed chwilą stało – jest dosłownie nieprawdopodobnie wyśmienite, nigdy w życiu chyba nie byłem bliski pewności już po pierwszym łyku, że wystawię maksymalną ocenę za smak; na początku dość słodkie, mocno czekoladowe, o idealnej, niesamowicie przyjemnej gęstości, stopniowo przeradza się ze słodkiego w wytrawne, a nawet mocno goryczkowe, z czekoladowego w kawowe (...) – genialne".

tymczasem zamiast ostro "spersonalizowanych", egzaltowanych impresji proponuję obiektywny i chyba dający do myślenia reminder kontekstowy z cyklu "a to ciekawe". należy bowiem pamiętać, że tę piosenkę – a więc podręcznikowo i w każdym calu wypieszczone lounge/nu-jazz/midtempo – wydał ten sam belgijski label, w którego ROSTERZE figurowali również m.in. tacy artyści jak np. Glenn Branca, 23 Skidoo, Cabaret Voltaire, Josef K, Durutti Column, Gavin Bryars, Michael Nyman, New Order, John Cale, Marc Ribot czy Tuxedomoon... "take that, fascists!".

PS: a Isabelle odpisała mi kiedyś na maila. i to z buziakami. więc od tamtej pory czuję się oficjalnie "namaszczony" przez królową sophisti-popu. bo królowa, moi drodzy, jest tylko jedna.
(2017)

* * *

Mediterranean Songs (1997)

Mam wiele powodów by wielbić Isabelle Powagę za jej dorobek z lat 80., może nadarzy się kiedyś okazja, by o tym szerzej napisać. W latach 90. solistka ostatecznie zerwała z nowofalowymi korzeniami macierzystej formacji Antena i poświęciła się swojej największej pasji, a więc przeszczepianiem bossa novy na grunt autorskiego ujęcia barokowego smooth-popu. "Piosenki śródziemnomorskie" to nastrój nieodległy od solowych wydawnictw Basi Trzetrzelewskiej, aczkolwiek, jako się rzekło, Francuzka miała nieco inny background, sama komponowała i znakomicie grała na gitarze. Poza kompletnie zbędnym coverem "God Only Knows", same łakocie.
(T-Mobile Music, 2012)

* * *

Dziś okrąglutkie "bez mała ileśtam lat" kończy moja bohaterka. Podziwiam ją w każdej odsłonie – od innowacyjnej synth-bossanovy post-punkowej belgijskiej Anteny, przez ideał "popowej sofistyki" na wczesnych solówkach, po późniejsze nagrywki z wytrawnym, autorskim chill-jazzem. Moi drodzy – nie ma miesiąca, żeby pan Substancjusz zapomniał się podelektować czymś z dyskografii pani Powagi. Im jestem starszy, tym więcej życiowej mądrości w niej dostrzegam. Żadna piosenka nie sprawiła mi nigdy tyle *fizycznej* błogości, co "Laying on the Sofa". A zeszłoroczne słuchanie całego Camino del Sol na trawniku przed Atomium ("prawilnie", jak Brent D przykazał) zaliczam do piękniejszych chwil ever. Spytałem wtedy mailowo o wywiad. Odpisała ciepło, że dziękuje za propozycję, ale niestety od jakiegoś czasu już nie mieszka w Brukseli. Sto lat Izabelo! Trzymam kciuki za karierę Penelopy i nie tracę nadziei.

Najmilsze memu sercu top 10 (i co szczególnie mnie w nich ujmuje):
1. Laying on the Sofa (facebook.com/SubstanceOnly/posts/1331050556987959)
2. Bye Bye Papaye (tajemniczy, podejrzanie "orientalizujący" feeling "szpilkowego" aranżu)
3. Seaside Weekend (powiew nadmorskiej bryzy i jego namacalna PRZEMIJALNOŚĆ :( )
4. Mélodie (dyskretny POWAB jazzowej kameralistyki jak potem "Strollin'" Prince'a)
5. Ten Minutes (wzruszające wokalizy w outro – UNISONO z pianinem)
6. Noelle a Hawaii (nowofalowy wręcz chłód zaklęty w egzotycznych arpeggiach)
7. Step By Step (brzmieniowo-motywiczne skojarzenie z XTC między Oranges a Nonsuch)
8. To Climb the Cliff (lo-fi-elektroniczna oprawa z przecięcia Mensch-Maschine i Colossal Youth)
9. Instant De Trac (oczywiście zwiewność i GRACJA w pauzowanej frazie refrenu)
10. The Best Is Yet to Come (że na dwóch nutach basu można skomponować cudo)
(2020)