IZA LACH
Krzyk (2011)
Przez trzy lata od wydania debiutanckiego longplaya "Już czas" Iza Lach – skądinąd wydająca w majorsie i aspirująca do ogólnokrajowej, mainstreamowej sławy – doczekała się dość pokaźnego grona zwolenników w światku naszej alternatywnej blogosfery. I nic dziwnego, że ich najczęstszą pochwałą pod adresem młodziutkiej artystki jest niebywale szeroki wachlarz muzycznych inspiracji. To fakt – dziewczyna jest świetnie osłuchana i w swoich zainteresowaniach zdaje się nie mieć stylistycznych oporów. A jak wiadomo, we wspomnianym środowisku erudycja to zawsze powód do oklasków. Absolutnie dołączając się do zachwytów, osobiście zwróciłbym jednak uwagę na inne aspekty twórczości łodzianki. Jakoś nie słyszę ani w "Już czas", ani w "Krzyku" bezpośrednich wpływów Michaela Jacksona, Beach Boys, Steviego Wondera, Snoop Dogga czy Beatlesów – na które Iza się otwarcie powołuje. Ale wśród swoich bohaterów solistka wspomina też Sama Sparro, Ellie Goulding, Lily Allen, Rihannę, Beyonce, Air, Tricky'ego czy The-Dreama. I teraz wszystko się zgadza. "Krzyk" to wcale nie jest jakaś szaleńcza żonglerka gatunkowa, pełna cytatów i mrugania okiem do obeznanego słuchacza. Album ma jasno sprecyzowany, spójny sznyt – obcujemy ze starannymi, nastrojowymi synth-popowymi pieśniami, czasem zabarwionymi trip-hopem, electro-popem, nowoczesną muzyką taneczną czy szczyptą miejskiej ballady spod znaku r&b w łagodnej, kobiecej oprawie.
To i tak dużo, ale siła Izy tkwi gdzie indziej, niż w brzmieniowym bogactwie. Gdzie? Przede wszystkim w ogromnej smykałce piosenkopisarskiej – i mam tu na myśli tak jakość, jak i ilość. Wprawdzie utwory na dłuższą metę są nieco przewidywalne w czwórdzielnej strukturze akordów (1-2-3-4 to schemat większości z nich – w zwrotkach i refrenach) i w efekcie materiał trochę zlewa się w jedno, ale... Niebywale imponuje mi sprawność i swoboda Izy w taśmowym układaniu songów. Ta łatwość sugeruje, że Lach mogłaby od ręki napisać cały musical albo "pop operę". I nie miałbym nic przeciwko, gdyby jej trzeci krążek nosił tytuł "Pocałuj mnie, Iza", "Izza" albo "Wzloty i upadki Izy Lach i pająków z Marsa" – bo spokojnie można ją uznać za Portera, Townshenda czy Bowiego polskiego młodego popu. Właśnie – to jej kolejny atut. Podpisując wszystkie kompozycje, teksty, wokale i produkcję własnym nazwiskiem, dwudziestodwulatka właściwie wytrąca z rąk jakiekolwiek argumenty (przeważającym w polskim muzycznym dyskursie) rockistom. Nie można Izie zarzucić wizerunkowego plastiku, kariery prosto z "talent shows" czy śpiewania o bzdetach (teksty to wciągające zapiski uczuciowych dylematów) – a jednocześnie rocka na "Krzyku" praktycznie nie uświadczymy, bo to rzecz spleciona z głównie programowanych bitów i klawiszowych plamek. Również z tego powodu to niesamowicie ważne u nas wydarzenie – a kto wie, może zwiastun jakiejś normalności na rodzimym rynku.
Ciekawe, że "Krzyk" zaczyna się od najlepszego jak dotąd nagrania w dorobku Izy – cała reszta płyty, choć zacna i godna braw, automatycznie ląduje w jego cieniu. Rozedrgane podskórną neurozą "Futro" eksponuje intuicyjne gierki melodyczno-słowne (kapitalnie opadająca fraza "nie po to wspinam się by przez ciebie spaść"), spuentowane chłodnym metakomentarzem fortepianowych kontrapunktów. Tak inteligentne rozplanowanie aranżacji mógłby sygnować sam Thom Yorke! Ale właśnie z powodu fantastycznego "Futra" mam wrażenie, że "Krzyk" to jeszcze nie jest opus magnum Izy Lach. Dostrzegam wielki potencjał i przeczuwam, że to dopiero "The Bends" – tym lepiej dla nas, jeśli pomyślimy co nas jeszcze czeka...
(Era Music Garden, 2011)
"Futro"
Gdyby wierny czytelnik Porcys przespał cały rok 2011 w kompletnej hibernacji, a potem nagle zbudził się i przełączył odbiornik na niniejsze podsumowanie, to w sumie pierwsze miejsce w rankingu singli powiedziałoby mu sporo o tym, co się działo. W kategorii open (drugi raz, po "Najważniejszym Dniu" Much w 2006) wygrywa polska piosenka – bo i był to dla środowiska blogo-serwiso-sfery czas mniej lub bardziej ewidentnej rehabilitacji "polskości" w muzyce. Znów wygrywa wałek klawiszowo-bitowy, bo i z naszej perspektywy gitary nadal przechodzą kryzys kreatywności, z którego być może nigdy już się nie wydźwigną – procentowo synth-pop w kilkunastu smakach dominuje w zawartości updejtów. Po raz pierwszy wygrywa utwór, który nie był wybrany przez wytwórnię do promowania longplaya i póki co nie doczekał się klipu (do "Which Song" Jacobsa zrobili po fakcie). Bo i też od paru dobrych lat nominalna singlowość nie ma żadnego znaczenia – podobnie jak nie mają znaczenia precyzyjne tracklisty większości albumów. Słuchacze od lat sami sobie układają takie playlisty, jakie chcą i repeatują te tracki, które im się najlepiej repeatuje – więc nasz #1 za 2011 to takie symboliczne przypieczętowanie wciąż narastającej, choć niemłodej już tendencji. I wreszcie: wygrywa Iza, istna "Porcys darling" od debiutu, miesiącami męczona na twitterze przez konkretnych redaktorów o konkretnych nazwiskach, zresztą z serdecznością i wzajemnością. "To musiało się tak skończyć", że nawiążę do zeszłorocznego zwycięzcy, też zresztą wymownego dla jakichś procesów, nieważne.
Ale "to były dane statystyczne" (Zydorowicz komentujący finał PZP w '92 – ...), a "Futro", choć pękające w szwach od meta-znaczeń, to po prostu "zajekurwafajny" tune, zdolny pogodzić gusta tych kilkunastu głosujących osób, na co dzień bawiących się w recenzowanie. I jej jedyny, który doceniają nawet sceptycy – ileż razy słyszałem, że "ogólnie Iza przehajp, ale ten numer że cośtam 'nie po to wspinam się...' – rządzi". Rzeczywiście – "Futro" to w przeciwieństwie do reszty dotychczasowego dorobku songwriterki rzecz eksponująca jakąśtam "autorskość", a nie zaledwie realizująca (świetnie, ale jednak) rzemiosło wedle jasno zdefiniowanych szablonów. Bo jaki tu niby mamy szablon? Były porównania do polskiego trip-hopu z 90s (Pati Yang?), były do Furii Futrzaków, ja sam byłem w jebanym Sokole i dosłyszałem się w tym RH z 00s, ale w środek tarczy nieoczekiwanie strzelił anonimowy koment z recki na Screenagers, zestawiający "Futro" z Eno circa Another Green World. Tak, o tę analogię aż proszą się legendarne już, głośniejsze w miksie od wokalu (!), nerwowe interwencje fortepianu; błaga o nie też frippowskie anty-solo rozwibrowanego wiosła, delikatnie świdrujący analogowy kosmische-syntezator czy figlarny rym "powinnam" / "winna", tak bliski fonetycznym gierkom Briana.
Co więcej, "Futro" (dokładnie jak pseudopiosenki z Another Green World!) to akademicki pop, w którym oba aspekty są niepozorne i trudne do wykrycia. To downtempo-skarga dziewczyny, która "miewała problemy na egzaminie z kompozycji", że zacytuję samą zainteresowaną. Bo na pięciolinii to wcale nie jest powtarzane do znudzenia C, e, F, C i znowu C, e, F, C i znowu C, e, F, C. Tam rozgrywa się inteligentny pochód wzwyż, co wyraźniej jeszcze niż w studyjnym oryginale słychać w tej akustycznej wersji outdoor (a nawet widać, jeśli przyjrzymy się jak Iza układa paluszki na tej harmoszce, a chłopcy na pudłówkach). W tym kontekście nie dziwi, że EMI ujawniało dziennikarzom "Futro" jako pierwszy fragment do odsłuchu na trzy miesiące przed premierą albumu. To właśnie utwór z cyklu "patrzcie, ona jest Artystką, cóż za niesamowity progres!", do pochwalenia się erudytom – a nie haczyk, na który dałyby się złapać masy. Bardzo staranna i świadoma strategia marketingowa. Przy szeroko zakrojonym apetycie na mainstream co innego daje się na oficjalnego radiowego singla, do czego innego robi się teledysk pod MTV, a co innego wygrywa singla roku na Porcys.
(Porcys, 2012)
A propos jej łatwości trzaskania efektownych piosenek - rzućcie uchem na to (wersja Izy tutaj). Zgrabność konstrukcji tego kawałka... Pierwsze pół minuty dość toporne, banalne i nachalne - tylko po to, żeby nie zniechęcić mas. Ale półtorej minuty później mam wrażenie jakbym właśnie skończył słuchać Junior Boys (śliczne poszerzenie harmonii, oplatanie jej dość luźnymi motywikami). Umiejętność "sprzedania" dobrej muzyki masom to dziś klucz do sukcesu. A swoją drogą Marina powoli wyrasta na przodowniczkę krajowej komerchy i osobiście nie mam nic przeciwko.
(2001)