JACQUES BREL

 

N° 4 (1959)

W swojej nowiutkiej jeszcze książce o glamie "Shock and Awe" Simon Reynolds sugeruje, że utwór "For Your Pleasure" Roxy Music to rock oczyszczony z korzeni amerykańskiej gleby i przeszczepiony w Europie naznaczonej takimi zjawiskami jak "Siódma pieczęć" Bergmana, "Zeszłego roku w Marienbadzie" Resnaisa czy śpiewająca aktorka austriacka Lotte Lenya. Ta kusząca fantazja, choć nigdy wystarczająco gotowa do stuprocentowego udowodnienia, mogłaby zostać rozwinięta w pełnopasmowe kontinuum stricte muzyczne. Ciężko znaleźć bezpośrednich antenatów dla takich artystów jak Marlena Dietrich albo Maurice Chevalier, bo musielibyśmy sięgać do XIX wieku, gdy pojęcie "muzyki popularnej" było jeszcze dość mgliste. Natomiast ich duchowych i estetycznych spadkobierców "doby rocka" można wymieniać bez liku, "poczynając od nazwiska" (Badyński vs Łudzień) Sinatry, przez Noela Engela, Cohena, Bowiego, Francoise Hardy i wzmiankowego wyżej Ferry'ego, aż po naszego "czarnego anioła" Ewę Demarczyk. W tej narracji Brel – obok Aznavoura, Piaf, Bécaud czy Brassensa – wydaje się pełnić rolę medium, przekaźnika, nośnika oryginalnej idei, zaadaptowanej do galopujących realiów technologiczno-biznesowych. Belg mieszkający i tworzący w Paryżu (choć Brukselę, która "brukselkowała", i ogólnie kraj ojczysty, wspominał potem w sentymentalnych tekstach) zasłynął jako autor "nonkonformistycznych" songów. Dramatyzm, romantyzm, melancholia, pasja, śmierć, miłość, sarkazm i bycie cool koegzystują w nich na pełnych prawach, do tego stopnia udanie, że sceptycy postulowali wręcz, iż Brel songwriter przerasta jakością Brela interpretatora, czego miałyby dowodzić tuziny fantastycznych coverów jego dzieł.

Spróbujcie to jednak wyperswadować Brelomanom. Patos jego teatralnych wykonów to przecież esencja ikonicznej postaci. A kiedy ten podniosły ton równoważył poziom materiału, to powstawały rzeczy niezwykłe. Kilka takich kolekcji można wskazać w dyskografii Brela, właściwie co najmniej po jednej na dekadę póki żył. W latach 50. właśnie "czwórkę", a więc amerykański debiut, zwany też czasem La Valse à Mille Temps od tytułu openera. W latach 60. kwintesencyjne self-titled aka Ces Gens-Là aka Jef. I wreszcie w latach 70. artystyczno-życiowy testament Brel aka Les Marquises. To jazda obowiązkowa, dzieła kompletne i raczej nieredukowalne. Na "czwórce" czaruje rozmach orkiestrowych aranżacji i dojrzałość kompozytorsko-literacka trzydziestoletniego szansonisty. Muzycznie mamy tu faktycznie rodzaj białasowskiej, kontynentalnej przebojowości, która "na dobre i na złe" wyrasta w prostej linii z kabaretu i "piór w dupie" dla wyższych sfer, niż z plebsowych następstw "pieśni plantacyjnych" (przykładowo kuriozalnie zaraźliwe "Les Flamandes", kalejdoskopowe pejzaże "La colombe" lub wirujący walc tytułowy). A obok ściskające za gardło ballady w rodzaju monumentalnego "Je t'aime" lub pierwszej wersji słynnego "Ne me quitte pas". Lirycznie bez francuskiego trzeba się posiłkować translatorami, acz wiadomo, że tak jak Cohen, śpiewał Brel już w relatywnie młodym wieku o śmierci, kobietach i samotności. Sięgając po szantaż rodem z amatorskich indie zine'ów ery wczesnego netu, tak zachęcę: w najgorszym wypadku potraktujcie ten album jako fiftiesowy odpowiednik For Your Pleasure, Station to Station, I'm Your Man i Tilt w jednym. Nie zawiedziecie się, obiecuję.
highlight
(2016)