JAMES BLAKE
James Blake (2011, avant-pop)
Trójkątny owoc
Wszyscy wiedzą: James Blake to obecnie jedna z głośniej komentowanych postaci w muzyce popularnej. Pozwolę sobie wtrącić do tego dyskursu trzy grosze. Po pierwsze dlatego, że zjawisko Blake'a to niezwykle wdzięczny temat – prowokujący do odgrzebywania najprzeróżniejszych kontekstów. Po drugie zaś dlatego, że jestem rozczarowany skrótowością i szablonowością dotychczasowych polskojęzycznych recenzji debiutanckiego longplaya Jamesa. Letnia i cokolwiek mechaniczna recepcja Blake'a w rodzimej prasie dziwi mnie zwłaszcza w zestawieniu z amokiem jaki ogarnął media zachodnie. I wcale nie mówię tu o "hajpie". Między anglosaskimi publicystami oraz blogerami toczy się o Blake'a regularna wojna. Zacznijmy od frontu indie-rockowego, który próbuje "zawłaszczyć" artystę i szafuje analogiami do takich ewentualnych (niedawnych) poprzedników, jak Antony, Bon Iver, Imogen Heap, The XX czy Jamie Lidell. Prześledźmy je teraz po kolei.
Udręczony, namolny jęk a la Antony rzeczywiście parę razy pojawia się na płycie Blake'a w towarzystwie fortepianu ("Why Don't You Call Me", "Limit to Your Love", "Give Me My Month") – ale szczęśliwie nie tak często (dwa z wymienionych nagrań nie trwają nawet dwóch minut), żeby psuło to odbiór. Poza tym nie żartujmy: Blake używa swoich wokali jak sampli – przetwarza je, zapętla i traktuje jak kolejną barwę w miksie, a nie element wiodący (nie ma podziału na śpiew i podkład – mamy raczej do czynienia z przelewaniem się faktur). Z Justinem Vernonem chodzi, jak rozumiem, o ten autotune'owy numer zamykający jego EP-kę "Blood Bank", wykorzystany potem przez Kanye'go na "Dark Twisted Fantasy"? Abstrahując od tego, że to raczej jedyny punkt styczny, to dostrzegam istotną różnicę w "Woods" i autotune'ach zastosowanych przez Blake'a. Vernon dość wyraźnie przedstawia się jako ironiczny post-modernista i mruga do słuchacza na zasadzie "żart, żart!". Natomiast postać Blake'a-producenta jest spowita urokliwą mgiełką naiwności i amatorskości. Są tacy, którzy (wcale nie złośliwie) podejrzewają, że James sięga po te wyświechtane studyjne sztuczki, bo po prostu uważa je za ciekawe (!). Intencji nigdy nie poznamy, ale zgodzę się, że przynajmniej tak to brzmi (o tym jeszcze słowo niżej). I to samo odparłbym w kwestii zbieżności z Imogen Heap i jej "Hide and Seek". To, co u Heap jest stuprocentowym konceptem, u Blake'a wygląda ledwie na nieśmiałą próbę.
Na The XX powołuje się sam Blake – pewnie ma na myśli pokrewne operowanie ciszą, przestrzenią lub stonowaną ekspresją. Lecz ja osobiście w The XX nie zauważam rzekomych pierwiastków zaczerpniętych z muzyki miejskiej, bitowej. Gdy Blake mówi, że inspiruje się uduchowieniem albumu "Voodoo" D'Angelo, to kupuję to, ponieważ otrzymuję dowód w formie konkretnych utworów. Zaś The XX to według mnie kolejna z depresyjnych kapel uprawiających "chamber pop" – kameralne impresje wyrastające jak najbardziej z tradycji rockowej ballady. Wreszcie, nie jestem ekspertem od Jamiego Lidella (posiadam tylko jego bodaj najsłynniejszy krążek "Multiply" i słyszałem ze trzy kawałki w radiu), ale prince'owska nieraz frywolność, atmosfera spod znaku "feel-good" i bezpośredni hołd złożony mistrzom soulu to przecież właściwości biegunowo odległe Blake'owi. Lidell dwoi się i troi, żeby udowodnić swoją charyzmę przed mikrofonem – stawia na pewność siebie, luz i odpowiednio dozowaną "rasowość", jakiej oczekuje się od solisty r&b. Blake nie tyle wypada skromniej, co wręcz boi się swojego głosu – w rezultacie jego zlęknione słowa wibrują w powietrzu wyjątkowo niezdecydowanie. Zważywszy możliwości, Blake umiałby pewnie brawurowo wykonać standard z klasycznego "czarnego" repertuaru, ale jak dotąd wybiera diametralnie inną drogę.
Z kolei zwarta armia miłośników progresywnej elektroniki próbuje deprecjonować dokonania Blake'a, wskazując, że absolutnie nie można przypisywać im żadnej innowacji. To kolejny kluczowy wątek w debatach nad Jamesem. "Dubstep istnieje już prawie dekadę, ten młodzian nie wnosi nic nowego do gatunku", głoszą buńczucznie niszowi guru. Skąd ja to znam? Dziesięć lat temu zaprzysięgli czciciele wytwórni Warp w identycznym tonie miażdżyli "Kid A" i "Amnesiac". Oni odsyłali fanów Radiohead do zapoznana się z Autechre, Aphex Twinem i Boards of Canada, a dziś najstarsi dubstepowcy mieszają z błotem Blake'a, powołując się na pionierów takich jak Kode9, Digital Mystikz i Skream. W obu przypadkach popełniono moim zdaniem błąd metodologiczny. Yorke łączył fascynację Warpem ze swoją absolutnie autorską melodyką. A Blake? Pomijam już, że longplay Blake'a ma niewiele wspólnego z korzennym dubstepem. Ale z pewnością jego wartość nie polega na aspekcie czysto technicznym. Nie trzeba być specjalnym znawcą elektroniki, żeby wiedzieć, że w sensie komplikacji wygenerowane tam bity i dźwięki nie mają prawa pretendować do miana awangardy. Aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby sam ich autor miał ochotę z kimkolwiek się ścigać. Raczej czuję, że korzysta on z nowoczesnej technologii tak, jak korzystamy z przedmiotów codziennego użytku. Wysyłamy sms-y, przeglądamy Internet przez telefony komórkowe, posługujemy się gps-em poszukując właściwej drogi – wszystko bezceremonialnie. Mało kto zawraca sobie głowę dziejową doniosłością tych wynalazków. Ważne jest "co", a nie "jak".
Logicznym byłoby zatem dojście do konkluzji, że u Blake'a najważniejsza jest treść kompozycyjna. Ale wcale nie. Blake jest chyba najsłabszy wtedy, gdy zostaje "sam na sam" z songwritingiem, kiedy po prostu siedzi za pianinem i sobie nuci. W jego kawałkach nie ma żadnego śladu kunsztu spod znaku Bacharacha, Wilsona, McCartneya czy wspomnianego Yorke'a. Ba, wyczuwam, jakby chłopak (pod?)świadomie unikał bezpośredniego układania "piosenek". Zamiast tego woli użalać się nad sobą – co też chwały mu nie przynosi... Czyli co? Jak dotąd definiuję Blake'a wyłącznie poprzez negacje. Wiem, czym Blake nie jest. A czym jest? Cóż, sam nie umiem jeszcze jasno i precyzyjnie określić, dlaczego mam potrzebę wracania do tego albumu. Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z takimi terminami jak zagubienie, wytchnienie, szkicowość, nagość... Ciężko się je formułuje. Nie bez znaczenia są także drobne niestroje, mikrodysonanse i niedbałość wykonawcza. Oraz kompletnie irracjonalne, trochę obrazoburcze skojarzenia. Z późnym Markiem Hollisem, którego (załóżmy że) dopadł autyzm. I z wyciszonym obliczem Tima Buckleya – Blake podobnie w dość młodym wieku utrudnia sobie życie i jego album ma takie same szanse na zepsucie imprezy, co "Lorca" czy "Starsailor" (chociaż z pomocą zupełnie innych środków). Potrafię też wskazać elementy, które chwytają mnie za gardło. Kulminacja "I Never Learnt to Share", gdzie obsesyjne powtarzanie zaklętej frazy o tym, że James nie obwinia swojego rodzeństwa, prowadzi do chorych modulacji spuentowanych totalnym odrętwieniem. Niedopowiedziane, pourywane, chore konstrukcje utworów. Albo cudnie bezsensowne kluczenia harmoniczne w prawie każdym fragmencie, z których nagle, jakby koincydentalnie, budzi się magia, by po chwili wyparować.
Najefektowniejszą figurą w opisie wrażliwości Blake'a popisał się Mike Powell, który słuchanie znakomitych zeszłorocznych EP-ek "The Bells Sketch", "CMYK" i "Klavierwerke" porównał do zjedzenia pysznego trójkątnego owocu, którego nigdy wcześniej nie widziało się na oczy – nawet nie zakładało się jego istnienia. Otóż to. Nie nazwałbym Blake'a geniuszem. Jego długogrający debiut w wielu miejscach kuleje i niedomaga. Ale równocześnie szalenie intryguje mnie na gruncie estetycznym. Rozumiem zarazem święte oburzenie ekspertów – co w tym nowego? Przeróbka "Limit to Your Love" brzmi jak pieśń Antony'ego sklejona z bitem wczesnego Massive Attack. Fakt. Z drugiej strony dla kogoś, kto na co dzień przyjmuje do wiadomości tylko i wyłącznie wydawnictwa mainstreamowe, propozycja Blake'a musi być wściekle eksperymentalna. To niewątpliwie znak czasów. Nie wyobrażam sobie, żeby dziesięć lat temu "The Wilhelm Scream" mogło funkcjonować w publicznym radiu. I tu pojawia się następny istotny trop w rozważaniach wokół Blake'a. Są tacy, którzy powodów kariery Blake'a upatrują w jego ponoć fotogenicznej, bardzo medialnej urodzie. "Niczym Beatlesi, Blake ładną buźką sprzedaje szerokiemu audytorium pomysły innych, zdolniejszych artystów", mawiają. Lecz dopóki nie usłyszę tych zdolniejszych, którzy robili dokładnie to, co Blake, przed nim, to oczywiście nie mogę się zgodzić w tej kwestii.
Mnie osobiście dręczyło tylko jedno. Zastanawiałem się, dlaczego Blake musiał (w sensie determinizmu historycznego) urodzić się w Londynie? Czemu nie w Bukareszcie, w Neapolu czy w Helsinkach? I chociaż zwykle w polemikach "kompozycja vs. ekspresja" obstaję za pierwszą opcją, to w przypadku Blake'a skłaniam się ku drugiej, ponieważ ogromną rolę odgrywa tu dekonstrukcja idiomów bluesa, soulu i gospel. Gdyby Blake od bobasa mówił po holendersku, to opadający adekwatnie do tekstu lament "fallin'... fallin'... fallin'" nie miałby podwójnego dna. A tak, poza intymnym, indywidualnym wyznaniem rezonuje w nim cały bagaż tradycji, od względnie świeżego przeboju Alicii Keys po źródłowe rejestracje sprzed wieku. Blake z iście dziewiczą niewinnością adaptuje tę tradycję do warunków cyfrowych, komputerowych. Nie zaprzeczę, że chwilami nieporadnie i mało efektownie. Ale mimo to dochodzę do takiego finalnego wniosku: Blake jest najlepszy właśnie w tym, że w niczym konkretnym nie jest najlepszy, a i tak wciąga. Przypomina mi się David Bowie, który na pytanie "co właściwie robi w studio Brian Eno" odparł kiedyś: "nic, ale robi to zdumiewająco dobrze".
(Era Music Garden, 2011)
* * *
Ten chłopak miał w pewnym momencie wszystko – sprawny warsztat i odkrywcze patenty producenckie, natchniony wokal, zachwyt najwybredniejszej krytyki i nawet bezwarunkowe wsparcie (nieistniejącego już chyba...? 🤔) portalu dla nastolatek "kotek.pl". Tym bardziej żałuję, że po wczesnych EP-kach i debiutanckim LP jego stricte modernistyczne skłonności nieco przygasły, a w zamian dostaliśmy kilka porcji tyleż wymuskanego aranżacyjnie, co rozmemłanego formalnie "neurotycznego popiskiwania", zbytnio zapatrzonego w te szczególnie unfocused momenty z katalogu późnego Thoma Yorke'a. Jednak pamiętając na przykład karierę zmarłego w ubiegłym tygodniu Scotta Walkera, można spokojnie oczekiwać, że syn jednego ze współkreatorów Valentyne Suite jeszcze nas kilka razy zaskoczy odważną woltą – bo "szczerze powiedziawszy" przynajmniej w teorii wydaje się do tego wręcz stworzony.
Moje top 5:
1. I Never Learnt to Share
2. CMYK
3. The Wilhelm Scream
4. 200 Press
5. Digital Lion
(2019)