JEFF BUCKLEY
Grace (1994, alt-rock) 8.6
Jak przystało na syna legendy, "Scotty" (tak nazywała go rodzina) był obdarzony nadprzyrodzonym głosem i wprost eksplodował talentem songwriterskim. Aczkolwiek wpierw przez kilka lat zajmował się coverowaniem cudzego materiału i dopiero potem, już jako dojrzały mężczyzna, stopniowo rozwijał aktywność kompozytorską. Może to i lepiej. Bo nawet odkładając na bok słynną cierpiętniczą ekspresję, której wielu do dziś nie umie strawić, wciąż nie da się zaprzeczyć, że autorskie numery na Grace to małe arcydzieła piosenki kreatywnej. "Mojo Pin", tytułowy, "Last Goodbye" czy "So Real" aż kipią od zaskakujących rozwiązań – w zakresie zmian akordów, metrum czy nieszablonowych współbrzmień. Tajemnicą albumu jest to, że wszystkie te ekstrawagancje brzmią naturalnie i nieskrępowanie. Artur Rojek wspominał kiedyś, że zespół Jeffa był jednym z najlepiej zgranych ze sobą składów na świecie. Święte słowa, a można by to jeszcze doprecyzować – mało która kapela pozwalała wokaliście na tyle euforycznej swobody, zachowując przy tym panowanie nad formą.
(T-Mobile Music, 2012)
PS: Strasznie dużo miałkiego smędzenia zainspirowała, ale przecież nie jej wina. Natomiast... "this is the real thing, and it is nearly perfect".
Sketches for My Sweetheart the Drunk (1998, alt-rock) 7.5
30 maja 1997 roku Jeff Buckley miał rozpocząć sesje nagraniowe do swojej drugiej długogrającej płyty, roboczo zatytułowanej My Sweetheart The Drunk. Nie doczekał tej chwili. Zginął tragicznie dzień wcześniej; został porwany przez nurty Missisipi.
Kim był Jeff Buckley dla muzyki lat dziewięćdziesiątych, nie muszę chyba nikomu przypominać. Rzućcie uchem na jedyne studyjne dzieło wydane za jego życia, album Grace z 1994 roku. Wyjątkowo misternie, ale i spontanicznie opracowane utwory, zaśpiewane z niespotykaną pasją, były spełnieniem niezwykłego młodego talentu. Grace stało się wkrótce jednym z najbardziej inspirujących krążków dekady – z pomysłów i patentów Jeffa czerpała garściami cała masa wykonawców; przytaczanie niektórych nazwisk i nazw byłoby nietaktem wobec samego nowatora. (Założę się, kimkolwiek jesteś drogi czytelniku, że i twój ulubiony zespół ostatnich lat sporo mu zawdzięcza.) Można tylko przypuszczać, co też Buckley zaproponowałby na swoich następnych płytach. Całkiem prawdopodobne, że idąc z duchem czasu wdałby się w mariaż z nowymi technologiami produkcyjnymi, co mogłoby przynieść intrygujące rezultaty. Ale to tylko gdybanie. Co dziś grałby Cobain? A Timmy Taylor? Jak brzmiałaby muzyka Milesa Davisa w dobie techno? Nigdy się nie dowiemy.
Równo w rok po śmierci Jeffa wydano zbiór niepublikowanych nagrań jego autorstwa, których lwia część stanowiła potencjalny materiał na wspomnianą letnią sesję 1997 roku. Posiadająca do nich prawa matka muzyka, Mary Guibert, postanowiła wraz z wytwórnią, że trafią do słuchaczy w takim stanie, w jakim pozostawił je syn. Nie będzie żadnych nakładek, dodawanych ścieżek, żadnej post-produkcji. Będą to jedynie "czarno-białe" szkice (stąd tytuł) piosenek, które wokalista miał dopiero "pokolorować". Guibert nie wyraziła również zgody na uzupełnienie zestawu o starsze, ukończone i dzięki temu lepiej brzmiące fragmenty twórczości Buckleya. Trzeba przyznać, że było to podejście bezkompromisowe. Ale właśnie dzięki takim decyzjom udało się uchwycić artystę podczas pracy, podczas ciągłego formowania swej muzyki, podczas nadawania jej ostatecznego kształtu. Tu i ówdzie brak jest wykończenia, brak niektórych strof i wersów, które na tym etapie Jeff zastępował nieraz bełkotliwym nuceniem. Już wkrótce miało ono być zamienione na właściwe teksty. Nigdy się tak nie stało.
Sketches For My Sweetheart The Drunk składa się z dwóch płyt. Pierwsza, o czasie trwania ponad czterdziestu minut, to zbiór dziesięciu utworów, które najprawdopodobniej wypełniłyby drugi studyjny album Jeffa. I prawdę mówiąc, ciężko im cokolwiek zarzucić. Brzmią czarownie i naturalnie. Być może próbny charakter nagrań jeszcze bardziej uwydatnił emocje zawarte w jego muzyce. Z drugiej strony: kto wie, czy doskonalsza realizacja i aranżacja tych pomysłów nie zaowocowałaby dziełem na miarę jednego z albumów roku 1997?
Epicki, pięciominutowy hymn "The Sky Is A Landfill" narasta stopniowo, przygniata niesamowitą werwą i pomnikowym refrenem. Pastelowy "Everybody Here Wants You" oferuje ospałe partie gitar i podskórną dramaturgię. Ballady "Opened Once" i "Morning Theft" ukazują Buckleya jako wybitnego rockowego liryka. Psychodeliczny, wywołujący dreszcze "New Year's Prayer" przenosi w krainę narkotycznego transu. I wreszcie kończąca tę odsłonę albumu impresja wokalna "You & I", wykonana przez Jeffa praktycznie bez tła dźwiękowego. To niemal modlitwa.
Krążek drugi, obok alternatywnych mixów takich kawałków, jak "Nightmares By The Sea" i "New Year's Prayer", zawiera jeden dodatkowy utwór z roboczych sesji do My Sweetheart The Drunk, ekspresyjny "Haven't You Heard". Następnie mamy sześć amatorskich nagrań zarejestrowanych przez samego Jeffa w kwietniu 1997 roku na czterośladowym magnetofonie w jego domu w Memphis. Ujawniają one skłonność wokalisty do eksperymentowania. Wyróżnia się awangardowa, prawie ośmiominutowa przeróbka "Back In N.Y.C." ze słynnego Lamb Lies On Broadway grupy Genesis. Układankę kończy, na prośbę pani Guibert, Buckleyowa wersja pieśni "Satisfied Mind". I tyle. Wspaniały dokument ukazujący artystę w swoim żywiole.
Oto co napisał Jeff w swoim notatniku, a co zostało zacytowane na przedostatniej stronie okładki Sketches: "I don't write my music for Sony. I write it for the people who are screaming down the road crying to a full-blast stereo. There is also music I'll make that will never – ever – ever be for sale. This is my music alone, this is my true home; from which all things are born and from which all my life will spring untained and unworried, fully of my own body". God bless you, Jeff.
(Porcys, 2001)
Mystery White Boy (2000, alt-rock) 6.7
Jeff Buckley nie był gwiazdą. Nie był ikoną popkultury, ani idolem nastolatek. Był zjawiskiem. Jak mówiono, miał najwięcej charyzmy od czasu Jima Morrisona, i nie powiem, żeby było w tym dużo przesady. Gdy wchodził na scenę, zapominano o wszystkim. Nie liczyło się co grał, nie liczyli się akompaniujący mu muzycy. Liczył się tylko on – stojący na środku z gitarą, naprzeciw mikrofonu. Wszystkie oczy skierowane były na niego, nie w geście zwykłego młodzieńczego uwielbienia jednak, a raczej czci i fascynacji. Ci, którzy zaznali tego uczucia, nie zapomną go pewnie nigdy. Nieśmiałą namiastką wyobrażenia takiego misterium jest koncertowy album Mystery White Boy, drugie, po Sketches For My Sweetheart The Drunk, oficjalne pośmiertne wydawnictwo z muzyką artysty.
Podobnie jak i w przypadku tamtego albumu, pieczę nad przygotowaniem całości miała matka Buckleya, Mary Guibert. Wybrała ona dwanaście nagrań zarejestrowanych podczas ośmiu występów trasy w latach 1995-96. Siedem z nich znamy ze studyjnego arcydzieła Grace, na pozostałych pięć składają się trzy nowe utwory autorstwa Jeffa i jego przyjaciół, oraz własne wersje dwóch pieśni innych twórców. Wynikiem jest prawie osiemdziesiąt minut, które dla zaprzysięgłych fanów wokalisty są lekturą obowiązkową. Buckley bowiem grając na żywo osiągał czasem efekty równie wspaniałe, jak zamknięty w czterech ścianach studia.
W tych koncertowych nagraniach słychać wyraźnie, że Jeff dołączył do elitarnego grona twórców, którzy kreowali własne, jedyne w swoim rodzaju brzmienie, nieokreślone i nieoczywiste. Na jego obraz, w telegraficznym skrócie, składała się ściana dźwięku, wybudowana z wielobarwnych, drgających partii gitar, oraz przepełnionego bólem głosu. To właśnie wtedy, gdy instrumentalne szaleństwo sięga zenitu, a Buckley wydaje z siebie ekstatyczne, poszarpane piski i jęki, faktem staje się unikatowy charakter rezultatu tych starań.
Do szczytowych momentów Mystery White Boy należą, między innymi, fantastyczne wersje pereł z Grace, ostre, gniewne, zgiełkliwe, chwilami kakofoniczne, ale promieniujące ogromną ilością emocji. "Dream Brother" wyłania się powolutku z ciszy, by przeistoczyć się w powtarzaną kilkakrotnie sentencję "You're just like him". Na samym początku "Mojo Pin" Buckley daje popis wirtuozerii wokalnej, dochodząc ton po tonie do swojego genialnego falsetu. "Last Goodbye" otwiera francuski zaśpiew, będący imitacją głosu jednej z mistrzyń artysty – Edith Piaf. "Eternal Life" zostało tu podane w sposób bardzo agresywny, żeby nie użyć słowa "punkowy"; dość, że do końca drugiej minuty nie słychać nawet nuty z oryginalnej melodii. Duże wrażenie robią też nowe fragmenty: "I Woke Up In A Strange Place", "What Will You Say" i "Moodswing Whiskey".
Drugie oblicze Mystery White Boy to delikatne liryki, łagodzące wszechobecny tu hałas. Dobrze znana przeróbka "Lilac Wine", ale też piękne "The Man That Got Away" i pierwsza część "Kangaroo". Nawet jednak w tych spokojniejszych nagraniach słychać nerw i pasję Jeffa. A na koniec Cohenowskie "Hallelujah", wzbogacone pod koniec śliczną wstawką z "I Know It's Over" The Smiths. Nikt nie zaśpiewałby tego lepiej. Cichutko, cichutko, cichutko... Nocą posłuchajcie.
Nudzą mnie osobiście frazesy w stylu: "mówię ci, zagrali to dokładnie tak, jak na płycie". Buckley i jego kompani grali zupełnie inaczej, nieestetycznie, potrafili jednak z tego uczynić wartość. Niespodziewanie, gdy brali na warsztat bardzo dokładnie zaaranżowane wcześniej piosenki i grali "live", odczytywali je na nowo.
(Porcys, 2001)
Live À L'Olympia (2001, alt-rock) 6.0
✂ "Kick Out the Jams" (patrzcie jaki z Jeffa punkowiec), "Kashmir" (niby śmieszne, ale to jest hołd, mind you)