JÓHANN JÓHANNSSON

 

Virðulegu forsetar (2004)

Wybaczcie ton, ale sądzę, że tej nocy wszyscy jak jeden mąż powinniśmy w hołdzie zmarłemu wczoraj Islandczykowi uważnie wysłuchać Virðulegu forsetar. Na przecięciu ambientu i muzyki "poważnej" tylko Basinski i Stars of the Lid stanowili w tym stuleciu konkurencję dla dzieła, o którym pisałem kiedyś: "to podniosła ambientowa symfonia uwypuklająca znaczenie powolnego przetworzenia i subtelnej reinterpretacji podanego raz motywu. Zamiast transu wynikającego z repetycji, chodzi raczej o stopniowe, ledwie zauważalne zmiany w odcieniu i nastroju analizowanego tematu". R.I.P. Jóhann Jóhannsson.
(2018)

Dís (2005)

– Proszę teraz o zamknięcie oczu razem ze mną, przyłożenie rąk do szklanej kuli i silną koncentrację zmysłów.
– Dobrze. Postaram się.
– Powoli... Zatem, słucham, w czym problem.
– Zgubiłem płytę. Ale nie o to chodzi, że zgubiłem, bo mogę se przegrać ponownie ją od kogoś z redakcji. Zresztą, to nawet nie był oryginał, tylko slim CDR bez odbitej okładki, więc nie w tym rzecz, że to jakoś szczególnie wartościowe dla mnie było.
– No... Więc jakby... W czym problem.
– W tym, że cholera odczuwam wewnętrzny niepokój. Przewiduję jakąś interwencję duchów czy sił pozaziemskich. Wprawdzie tradycja gubienia płyt w Porcys jest dość długa...
– W sensie Porcys, że ty jesteś z Porcys, tak?
– Ta.
– Niech zgadnę: ty jesteś Borys?
– Ta.
– Miło poznać! Jestem Joanna, wróżka Joanna. Zaglądam czasem na wasz portal. Zakrocki zbyt rzadko pisze...
– No próbujemy go przekonać do częstszego...
– Ale ok, bez dygresji, nie rozpraszajmy się, bo powinniśmy się chyba skupić na omawianym i poszukiwanym przedmiocie, więc wróćmy do rozmowy na jego temat. Wspominałeś coś o tradycji gubienia...
– Owszem, celują u nas w tym Mike i Matti, ale z moim Virthulegu Forsetar było jakoś inaczej. 
– Opowiedz koniecznie. Dzięki temu wywołamy subantymaterię geokoncentryczną.
– Mój egzemplarz nie miał okładki. Przegrałem go z płyty, którą pożyczył mi Mike pod koniec 2004. Przed podsumowaniem roku udostępniałem krążek Grekowi i Gwarze, ale teoretycznie obaj zwrócili mi ją dość szybko. Mam osobną kartkę gdzie drobnym maczkiem zapisuję co komu pożyczam, żeby się nie pogubić. I nic nie zgubić. Z tej kartki nie wynika zupełnie, jakoby Virthulegu do mnie nie wróciło. Ale tu zaczynają się schody. Gdy pół roku później chciałem sięgnąć po album przed rankingiem pół-dekady, już go u mnie nie było. W setce umieściłem go na podstawie wrażeń sprzed listy za rok 2004.
– Ściągnęłam Spirit They're Gone dwa dni po opublikowaniu pierwszej dziesiątki. Zżerała mnie ciekawość. Gniewasz się? Wiele osób zrobiło podobnie.
– Co?
– Nic, kontynuuj. 
– Uhm. Przeanalizowałem wszelkie możliwe warianty tego, co mogło się stać z tym CDRem i przepytałem potencjalnie zamieszane osoby. Ale żadna się nie przyznała do mimowolnej kradzieży. Gwara twierdzi że oddał. Jemu akurat wierzę, bo ma iście niemiecki porządek na półce, a dodatkowo zapisuje wszystko w excelu na lapie. Grek coś, że oddał. No spoko, wierzę, bo też ma płyty dość porządnie poukładane w regale. Michał nie, bo od niego to miałem, więc po co miałbym mu pożyczać? Jędrzejowi nie pożyczam płyt, bo on ma swoje źródło w postaci Michała właśnie, ale zapytałem go i sprawdził, i nic nie ma takiego. Zostaje Kinol, który utrzymuje że nie widział tego na oczy i nie posiada. Ale kurcze, akurat on ma straszny bałagan i trochę sam nie ogarnia co ma, a czego nie ma aktualnie w domu z płyt. Wróżko Joanno, i co byś mi poradziła?
– Zamknę oczy, może zobaczę coś oczami pozafizycznymi.
– Luz, czekam.
– ...
– ...
– Okej, wiem. 
– Naprawdę? To wspaniale! Słucham?!
– Poszukiwana płytka zawieruszyła się u Jacka Kinowskiego i leży w jego bałaganie, chyba ją widzę.
– Ee... Bzdura.
– Podważasz moje kompetencje? Kto tu jest wróżką: ja czy ty?
– Niby ty, ale to są jakieś brednie. Kinol nie ma tej płyty. Ani mu jej nie pożyczałem, ani... Zresztą on jej szukał i nie znalazł no. I na pewno będzie się dobrze bawił czytając taką recenzję jak (ta) moja.
– Yy... Mam za mało danych. Rzeczywiście, to mogła być tylko chwilowa sugestia, bo obraz mi zniknął. Opowiedz coś więcej...
– Ale co?
– Nie wiem, może coś o zawartości przedmiotu. O, mów o muzyce, to ci przecież świetnie wychodzi.
– Ale ja nie wiem co to ma wspólnego?
– Oj ma. Potrzebuję się bliżej zintegrować z energią przedmiotu. Co to za wykonawca, która jego płyta, i tak dalej.
– Jóhannsson to ważna figura islandzkiej sceny muzycznej. Uczestniczył w i zakładał wiele interesujących projektów. Jeden z nich, dziwaczny avant-popowy kwintet o nazwie Apparat Organ Quartet opisywałem trzy lata temu w recce. Tam połowicznie antycypowałem sukces kolesia, bo konkretnie hajpowałem zespół, który niestety przepadł na głębokich wodach zachodniego rynku niezależnego. Ale wreszcie uwagę zwrócono, choć dopiero na solowe nagrania Jóhanna. Joanna?
– Tak Borysie.
– Czy ty mnie słuchasz?
– Oczywiście. Na razie nie czuję nic, mów dalej. Co to za solowe dokonania?
– Każde inne. Englabörn to zbiór poważkowych miniatur napisanych do sztuki. Virthulegu, o które rozchodzi się moja wizyta, to podniosła ambientowa symfonia uwypuklająca znaczenie powolnego przetworzenia i subtelnej reinterpretacji podanego raz motywu.
– Jak u minimalistów?
– Nie do końca. Zamiast transu wynikającego z repetycji, chodzi raczej o stopniowe, ledwie zauważalne zmiany w odcieniu i nastroju analizowanego tematu. Interesujesz się minimalistami?
– Raptem, uhmm, liznęłam. Polecasz coś?
– Nie wiem, ledwie zacząłem eksperymentować z tym stuffem. Reich jest dobry.
– Zapamiętam. Wracając do tego Islandczyka – czy to cały jego indywidualny dorobek?
– Nie, w listopadzie zeszłego roku u siebie w kraju, a we wrześniu 2005 na świecie wydał trzecią płytę.
– Coś wartego uwagi?
– Absolutnie tak. Tym razem, kontynuując tradycję tworzenia muzyki ilustracyjnej, gość przygotował soundtrack do filmu o tym samym tytule. A więc jak to w soundtracku, wątki powracają, podane są w różnych konfiguracjach, aranżacjach... I rzecz funkcjonuje jakby na dwu płaszczyznach – jako tło towarzyszące scenom oraz jako forma dźwiękowa sama w sobie.
– Brzmi ciekawie. Stylistycznie, bliższe to do debiutu, czy do tego czegoś czego szukamy?
– Na dobrą sprawę bliższe Apparat Organ – weźmy choćby szybsze tempo "10 Rokkstig", ukłon w stronę poetyki rzeczonej kapelki. Elementy poważkowe pojawiają się tu sporadycznie (delikatne pasaże fortepianu), a na pewno nie odgrywają żadnej kluczowej roli. Otrzymujemy za to albumik z instrumentalną "emotroniką" (bosz jak nie cierpię tego określenia), z organicznym elektro, momentami wręcz niezal-popowy.
– Fajnie!
– No. W openerze "Bankok Norðursins" idylliczna syntezatorowa melodyjka i stąpanie zlodowaciałych bitów prowadzą nas przez zamarźnięty krajobraz gejzerów. Ten dziecinny, naiwny riffik jak ze wczesnego Múm odezwie się jeszcze w dalszej części i to parokrotnie. Ale a propos, tak se właśnie myślę, że kiedy wspomniane Múm i Sigur Rós pogrążają się w łzawych smutkach bez treści, a Björk podróżuje do wnętrza jaźni w eksperymentalnych, wokalno-klasycznych medytacjach Drawing Restraint 9, to łysy Jóhannsson wyrasta na chwilowego lidera tego zagłębia muzy o poruszającej wrażliwości. Dobry z niego łysy gamoń.
– Gdzieś to już u was czytałam, to sformułowanie!
– Ta. Ej, no i ja nawijam, a ty coś z tego wnioskujesz, Jo?
– Że warto zakupić tego Jóhannssona nowego? 
– Też, ale właściwie to pytałem o to gdzie do kurwy nędzy może być moje Virthulegu.
– Mam coś. Widzę. Widzę to bardzo wyraźnie.
– Uff, no to dajesz!
– CDR który zgubiłeś nie istnieje materialnie.
– Hę? Ale co, zniknął? Wyparował?
– Gorzej. Wracając ze spotkania ze swoim kolegą od którego odbierałeś z powrotem rzeczony przedmiot, pewnego grudniowego popołudnia w 2004 roku, nie dopiąłeś plecaka w którym znajdował się stos płyt zapakowanych w ochronne koperty. Jedna z nich wypadła ci dokładnie w tej sekundzie, gdy wsiadałeś do metra. Nie usłyszałeś nawet trzasku spadającego pudełka, bo w tym samym momencie zamykały się z hałasem drzwi od wagonu. By the way, niebezpiecznie tak wpadać do metra w ostatniej chwili.
– Rozumiem, ale dlaczego nie istnieje materialnie?
– Pudełko z dyskiem spadło na tory i zostało zmiażdżone przez ruszający wagon, tylko iskry poleciały. Nie odzyskasz go już, bo przerobiono je na kawałeczki. 
– But that's ridiculous! Za to ci ludzie płacą? Za takie bajki? 
– Sorry, taka jest prawda. Musisz mi uwierzyć. Takie są zasady, że zaufasz mi, bo nie masz wyjścia. I tak nie masz tej płyty, a ja mogę się trochę polansować jako wróżka.
– Asia, ty weź się lecz może lepiej. Nawet w recce dialogowej pisanej po północy nie wymyśliłem nigdy takich głupot! Jeśli to wszystko, co masz do zaoferowania, to sory, ale chyba nie sądzisz że ci zapłacę? Za co?!
– Wcale nie oczekuję pieniędzy... Jako redaktor Porcys masz u mnie przywilej w postaci inauguracyjnej wizyty gratis. A do zaoferowania mam znacznie więcej...
– Ale dlaczego to powiedziałaś? Będę musiał to uwzględnić i znowu wyjdzie, że są podteksty.
– But it's my only line!
– Obawiam się, że ten skecz należy skończyć, bo jest katastrofalnie żałosny.
– Exactly. NOT. GOOD. ENOUGH.
(Porcys, 2005)