JIM O'ROURKE

 

Happy Days (1995)

To mogą być sąsiedzi remontujący mieszkanie przy użyciu bogatego arsenału wiertarek. Tudzież platforma wiertnicza działająca po 22:00 wbrew przepisom o "ciszy nocnej". Albo też coś organicznego, w rodzaju niesfornego roju brzęczących owadów. Nieważne, bo nie chcecie tego wyłączyć – jednostajny rumor nie jest może kojący, ale pomaga w koncentracji uwagi. Po trzech kwadransach gościu zaczyna brzdąkać "Goodbye Cruel World" i chwilę potem urywa. Zapamiętam. 

Bad Timing (1997)

Heya heya, nie tyle hołd dla "Fahaya" (NEVER FORGET <3 ), co byłoby za proste, lecz bardziej hołd dla Faheya + hołd dla żywszych movementów Jarretta z impro w Kolonii + hołd dla statycznej repetycji Necks. Rzecz jasna czuję pokrewieństwo, może tylko wolałbym kolorowsze harmonie, ale to drobiazg. 

Eureka (1999)

Rozlane plamki i czarujące mgiełki żeniące 60s-owe mini-orkiestracje z chicagowskim, sennym post-jazzem ("Please Patronize..." = Sea and Cake) i tym fortepianem a la "The Great Gig in the Sky". Niekoniecznie wyłaniają się z tego wielkie utwory, ale może akurat nie o to chodziło. Może chodziło o wczesnopopołudniową drzemkę w pustym mieszkaniu, czyli coś co wyjątkowo cenię od lat. 

Halfway to a Threeway (EP) (1999)

Jeśli Eureka była unfocused, to to jest focused. Efekt: różnica w ocenie. 

Insignificance (2001)

Zawsze kibicuję przedsięwzięciom, w których intelektualni kompozytorzy, działający na pograniczu niesłuchalnych, radykalnych eksperymentów nagle próbują swoich sił w repertuarze piosenkowym. Na Insignificance O'Rourke, człowiek-instytucja post-rockowego tygla, zachowuje się jak specyficzny post-modernista. Nie bawi go sam fakt cytatu, odsyłającego do jakiegoś popkulturowego adresu, tylko znajduje rozrywkę w przyglądaniu się swojej reakcji na zawłaszczony cytat czy kontekst. Dlatego kiedy czerpie z południowego rocka ("All Donwhill From Here", "Therefore, I Am", "Get a Room") albo sięga po bacharachowskiego walca (nagranie tytułowe), to i tak zaprzęga źródła do swoich struktur, identycznie jak Stereolab na Cobra and Phases (albumie z 1999 roku, który Jim współtworzył w roli aranżera) kamuflując awangardowe skłonności przeźroczystą popową ułudą. Każda nuta, każde słowo, każde trącenie struny przynoszą wrażenie zmagania z materią, uwypuklają syndrom przesadnej autocenzury twórczej, co pogłębiają teksty tak ironiczne, że aż smutne. A jednak nawet jeśli O'Rourke mnie wyśmieje, to pod powłoką cynika wyczuwam u niego prawdziwą ludzką rezygnację i ta dychotomia też ma tu ogromne znaczenie. 
(T-Mobile Music, 2011) 

The Visitor (2009)

Jim jako "Pat Metheny światka indie" po prostu kontynuuje pozytywistyczną pracę Tortoise, Jamesa Blackshawa i Jaga Jazzist w poszerzaniu horyzontów środowiska, bo łączy sielski cień americany z kameralistyczną instrumentacją i jazzowo-progresywną świadomością kompozycji. Genealogia, kwiecistość formy i przemawianie uniwersalnym językiem (rzecz mogłaby powstać wiele dekad temu). Niedawno w podobne rewiry zapuścił się Sandro Perri. 
(T-Mobile Music, 2011) 

Uff, wrócił O'Rourke jakiego uwielbiam. Metheny sceny indie US. Sumienie avant-popu, które kładzie odpowiednio duży nacisk na drugi człon terminu. Wojtek mówi, że to Jima odpowiedź na Kaleidoscopic. Poza oczywistymi podobieństwami (jeden długi track z elementami klasycznej orkiestracji), wspólna misja obu gości polega też na wyciskaniu najlepszego ze stylów uznanych w środowiskach alternatywy za nie-cool, jak chociażby smooth-jazz. Za sam fakt podjęcia tego rodzaju pracy u źródeł przeciwko irracjonalnym uprzedzeniom przybijam The Visitor grabę, a nie bez znaczenia jest też fakt, że ten progresywny, skomplikowany formalnie kawałek dosłownie czaruje wieczorną zwiewnością.

* * *

refleksja mnie naszła przy słuchaniu Simple Songs, nowej płyty Jima O'Rourke'a, że takich POLIMATÓW w muzyce rozrywkowej to serio ze świecą szukać. muzyk kompletny. wypisałem na szybko top 20 moich ulubionych płyt, w których typ "maczał palce" (jako songwriter i/lub aranżer i/lub producent i/lub realizator) – wyłania się z tego trochę "liga Briana Eno" pod względem rozpiętości dyskografii:

1. Cobra and Phases...
2. Insignificance
3. NYC Ghosts & Flowers
4. The Visitor
5. Yankee Hotel Foxtrot
6. Murray Street
7. Come Pick Me Up
8. Sound-Dust
9. Sam Prekop s/t
10. Simple Songs

11. Halfway to a Threeway (EP)
12. Bad Timing
13. Camoufleur
14. Ys
15. I'm Happy, and I'm Singing...
16. Sonic Nurse
17. The Return of Fenn O'Berg
18. Zukan
19. Eureka
20. Happy Days
(2015)