JOÃO GILBERTO

 

Chega de Saudade (1959)

Jako nietykalny posąg muzyczny Z KRAJU KAWY Prado Pereira de Oliveira wydaje się postacią adekwatnie długowieczną - w tym roku skończył 85 lat, a "pełnometrażowo" zaistniał dopiero przed trzydziestką, więc gdyby "wydżampował" tempem Dizzeego Rascala, to spotkalibyśmy się raczej w fantastyce pod tytułem PODSUMOWANIE LAT CZTERDZIESTYCH. Jego debiut (lub jak niektóre źródła podają - wcale nie debiut; kejs do rozwikłania) z 1959 roku to jedna z pozycji płytowych tak mocno obarczonych poważnego kalibru "odpowiedzialnością historyczną", że można do niej podejść W DWÓJNASÓB (D. Szpakowski: "komentowaliśmy ten mecz w dwójnasób..."). Otóż z jednej strony zakładając, że faktycznie jest to pierwszy udokumentowany longplay zawierający w w 100% bossanovę (a na pewno najbardziej wpływowy "dziejowo", bo skądinąd warte wzmianki nagrywki Dorivala Caymmiego czy zacny soundtrack Jobima i Bonfy do filmu Black Orpheus nie miały jednak aż takiej siły rażenia), musimy sobie uczciwie uświadomić, że prawdopodobnie ten skromny krążek, niewiele ponad 20 minut muzyki, to tekst założycielski pewnej skłonności estetycznej, którą intuicyjnie identyfikujemy wszyscy jako pierwiastek brazylijski w popie. Jest to tajemnica określona przez Pawła Sajewicza w znakomitym przewodniku płytowym po Brazylii mianem pulsu, który "niepostrzeżenie wkrada się pod skórę i staje się naturalną mową ciała – sposobem robienia rzeczy".

Znaczyłoby to więc, że tej muzyki należałoby słuchać "po zdjęciu butów" (Bono o jednej z niedawnych płyt U2), GDYŻ wypływa z niej w linii prostej ("krew z krwi") nie tylko Tropicalia (Veloso, Os Mutantes, Gal Costa...) i MPB (Nascimento, Borges, Valle, Lobo...) i nie tylko mnóstwo "zachodnich" artystów których triki tygrysy lubią najbardziej (Pat Metheny, Stereolab, Jamiroquai, Beck, Arto Lindsay), ale także - uwaga, akcent PATRIOTYCZNY - jazz-popowy repertuar polskich wykonawców w rodzaju Rodowicz, Bemibek, Wodeckiego czy Elżbiety Adamiak + nawet świeższe metrykalnie zjawiska z kręgu krajowej alternatywy (check choćby czarujące "Easy on the Eye" wiadomej formacji albo nieskrywane obsesje Mitch & Mitch wraz z krewnymi i znajomymi królika). Ale w tych wyliczankach warto się czasem pohamować, przystopować, wyluzować, usiąść wygodnie z kieliszkiem schłodzonego wina i spojrzeć z innej perspektywy, zwyczajnie delektując się smakiem dźwięków, bo mało jest szlachetniej relaksujących materiałów z cyklu "singer/songwriter". Z połączenia jazzowych inklinacji Joao, tradycji samby i urokliwych piosenek (sporo Jobima na pokładzie) powstały miniatury krótko-treściwe niczym szlagiery GBV i wczesnego Wire z wielokrotnie powtarzanymi słowami "maniana" i "triszteza" (lol) w LYRIKACH oraz pełnym nadziei przesłaniem przewodnim: po angielsku "no more blues", co na polski pozwolę sobie WOLNO przetłumaczyć za Jackiem Bąkiem: "starczy tej głowy zwieszonej".
highlight
(2016)