KANYE WEST
The College Dropout (2004, hip hop) 7.0
✂ "We Don't Care", "All Falls Down", "Jesus Walks", "Slow Jamz", "Through the Wire"
Late Registration (2005, hip hop) 6.9
✂ "Gold Digger", "We Major", "Celebration"
Graduation (2007, hip hop) 6.7
Gość jest komiczny z tym samplowaniem – najdroższe me Steely Dan z openera Royal Scam, jakieś Daft Punk, jakieś Can (!). Ale kto wie czy to nie jego najrówniejszy album – może bez szlagierów, najmniej spektakularny, ale też (poza pierwszym singlem) pozbawiony wypełniaczy i zbędnych skitów.
Najlepszy utwór: "Everything I Am" – jak się lepią te klawisze ejtisowe.
(Offensywa, 2008)
808s & Heartbreak (2008, electro-pop) 5.5
Ostatnich kilkanaście miesięcy to nie był zbyt pozytywny czas dla Westa. Śmierć matki, rozstanie z narzeczoną, kłopoty z natrętnymi dziennikarzami – w efekcie (i trudno się dziwić) – czołowy gwiazdor hip-hopu popadł w poważną depresję. Czwarty album w jego dyskografii wyrósł z tego życiowego zakrętu, a artysta zdecydował się na zabieg właściwy raczej środowiskom "emo", niż rapowym – otworzył się przed odbiorcą niemal stuprocentowo. Ten terapeutyczny aspekt płyty to jej najważniejszy wymiar, który decyduje, że to w dorobku Kanye pozycja wyjątkowa, zupełnie różna w klimacie od "szkolnej" trylogii. Ale też, być może ze względu na odważne kroki stylistyczne, chyba najmniej udana.
Jak wiadomo, Kanye zdobył sławę dzięki fantastycznym umiejętnościom wykorzystywania sampli, zwłaszcza wokalnych. To jego "podpis" producencki i trick, po którym zawsze można było rozpoznać jego podkład, nawet u innych wykonawców (choćby u Jay-Z czy Commona). Na 808s And Heartbreak ten element jest jednak nieobecny, a zastąpiły go rozlazłe synth-popowe bity okraszone obowiązkowo przetworzonym przez efekt "auto-tune" śpiewem (nawijek na płycie tyle co kot napłakał). Niestety, bez sampli i rapu West okazał się nieco nagi – chwilami utwory brzmią jak ołówkowe szkice, którym brakuje pokolorowania. Nie ulega wątpliwości, że ten zabieg był celowy – chodziło o uzyskanie odpowiedniej przestrzeni i powietrza w miksie, co świetnie oddawałoby wszechobecną w tekstach samotność. Lecz zabrakło na tyle silnego materiału, żeby uwiarygodnić tak radykalną zmianę brzmienia.
Nie brakuje tu oczywiście zadatków na świetne kawałki. Już otwierający całość, dramatycznie liryczny "Say You Will" świetnie kontrastuje chóralne organy z pikającym syntezatorem i fortepianem. Zostajemy wciągnięci w świat szczerej introspekcji twórcy i przy odpowiednim nastroju można naprawdę się zasmucić. Kapitalnie spisuje się "Paranoid", ze sprytnie rozpędzonym, motorycznym motywem przewodnim. Twardy bit i cięte smyki "Robocop" też przykuwają uwagę. Ale pozostałe fragmenty zlewają się trochę w jedną magmę, która nie ma wyraźnego kształtu i na dłuższą metę zwyczajnie nuży. Respekt dla Kanye za odwagę i chęć odkrywania dla siebie nowego miejsca na muzycznej scenie. Pozostaje tylko trzymać kciuki, by następnym razem odkrył jeszcze lepiej.
(Clubber.pl, 2008)
PS: 808s powinno było pozostać EP-ką: "Say You Will", "Love Lockdown", "Paranoid", "Robocop".
My Beautiful Dark Twisted Fantasy (2010, hip hop) 6.0
W lutym 2004, dopiero rozpoczynając etap "zachłyśnięcia się" fenomenem muzycznej formuły hip-hopu, postrzegałem fajoski solowy debiut Kanyego jako "album tego producenta od Blueprint", na który w Polsce czekali wtajemniczeni w szerokich spodniach – i to bardziej ci znawcy gatunku, erudyci, szperacze – a nie plebs z cyklu "ziomy.mp3". Myliłem się, owszem, ale bardziej nawet niż się myliłem, przeszła obok mnie (od roku mieszkałem w domu bez kablówki) Westa ekspresowa droga do globalnej sławy. Żyłem troszkę w fikcji, sądząc, że College Dropout, którego słuchałem sobie często w trakcie beztroskich letnich wypadów rowerowych, to bardziej zajawka a la Connected, Quality albo powiedzmy Cee Lo Green... Is The Soul Machine czy inne Blazing Arrow. Dopiero w trakcie Openera 2006 skumałem, że ten Kanye to jest jakaś mega gwiazda, skoro co drugi napotkany znajomy zapewniał, że przyjechał na festiwal głównie na Kanyego – i zwykle byli to ludzie w ogóle nie zainteresowani muzyką, nie tylko bez zaplecza i wiedzy, ale w ogóle bez chęci odkrywania czegokolwiek... Bawiło mnie to niezmiernie i chociaż w końcu "przyzwyczaiłem się" do gwiazdorskiego statusu muzyka, to już zawsze będę traktował go w kategoriach "muzyka" właśnie, a nie "celebryty". I tu chyba tkwi mój problem z Dark Twisted Fantasy.
Entuzjastyczna recepcja tego wydawnictwa w znacznej mierze odnosi się bowiem do popkulturowej roli Kanyego w danym momencie, a nie realnej zawartości muzycznej krążka. Krytycy nie lubią "zwykłych" wykonawców, za to kochają jeden z dwóch wariantów: albo niszowych, skromnych plumkaczy z marginesu głównego nurtu, publikujących ręcznie opisywane egzemplarze w limitowanym nakładzie, albo hollywoodzki, wielkobudżetowy rozmach pozwalający na wypasioną produkcję "niedostępną zwykłym śmiertelnikom" i frontalną promocję w każdym zakątku Ziemi. Opcja pierwsza budzi w każdym z nas snoba, "hipstera" (?), indywidualistę i dziwaka; opcja druga pozwala na wspólną konsumpcję rozrywki – poczucie społecznej przynależności, bycie "normalsem" zapewniające pewnego rodzaju bezpieczeństwo i uczestniczenie w zbiorowym szale "tu i teraz", ramię-w-ramię z sąsiadem, koleżanką z pracy, kioskarką i listonoszem. Ta druga fantazja to głęboko zakorzeniona potrzeba, która powraca w skali masowej co kilka lat. Przyznaję – jest w niej coś pociągającego. Mało sytuacji popkulturowych generuje taki komfort, jak świadomość nadejścia nowego Jacko, Beatlesów, Elvisa. Chęć przeżywania ekstremalnych histerii o wadze historycznej to rzecz naturalna, nadająca jakiś meta-sens chwili, w której przyszło nam ("culture addicts", znaczy) żyć. A kapryśny Kanye nadaje się do roli pop-mesjasza kapitalnie. Nie dość, że poszczególne elementy w jego image'u zostały wyważone idealnie (urok vs. buractwo, twardziel-przystojniak vs. użalająca się nad sobą metro-seksualna oferma, bezproblemowy pół-Bóg vs. kłębek nerwów i kłopotów życiowych, street-cred środowisk czarnego rapu vs. poklask białasów etc.), to jeszcze mają one skuteczne przełożenie na target. Zdjąwszy przed sekundą z półki moje 808s & Heartbreak zauważyłem komiczny wręcz rozstrzał patronatów na stickerze: MTV, "PULP" (heh), "K Magazyn", Hip-Hop.pl, "Machina", Planeta.fm (!), CGM.pl, Empik.com i Interia.pl. Uniwersalność tej postaci przeraża i kusi zarazem.
Odnoszę jednakże wrażenie, iż niepostrzeżenie wkroczyliśmy w całkiem futurystyczną erę, kiedy muzyka się już skończyła i jedynym kryterium oceny płyt będzie teraz ich funkcja popkulturowa, a nie sposób dźwiękowego zagospodarowania czasu. I uprzedzając cięte riposty dopowiem, że to nie moja interpretacja – a samych wygłaszaczy peanów na cześć Dark Twisted Fantasy. Chciałbym "nie zgadzać się" z tymi wyrokami, ale nie mam "z czym" się nie zgadzać, bo niemal każda recka w uzasadnieniu maksymalnej (lub prawie maksymalnej) noty sięga po retorykę ikony i herosa, ewentualnie ledwie zahaczając o brawa dla coraz lepszej techniki Westa jako MC i jego oczywiście "niezrównanego" wizjonerstwa producenckiego. Bije od tych wywodów pozornie drobna, a w rzeczywistości potężna zmiana akcentów – jakby dziennikarze przyznali przed sobą uczciwie, że liczba rozwiązań kompozycyjnych w muzyce rozrywkowej, które są w stanie poruszyć tłumy i jednocześnie zachwycić znawców WYCZERPAŁA SIĘ (tu mają rację), wobec czego... aby kontynuować historiografię muzyki pop, trzeba... zwyczajnie... zmienić zasady gry i... w dobie rozdrobnienia gustów/zainteresowań ustawić poprzeczkę tam, gdzie komukolwiek z reputacją IDOLA uda się urodzić jakikolwiek ARTYZM (vide reakcja na Grandę w PL – gdyby wydała to anonimowa dziewczynka z Rzeszowa, to pies z kulawą nogą..., "kontekst jest wszystkim" etc.). Nie, żeby ktokolwiek zawracał sobie głowę rozwikłaniem genezy bycia IDOLEM these days (ilość vs. jakość "fanów", hello).
W tym sensie właściwie powinienem chyba cieszyć się, że pierwszego 10.0 na PFM od YHF i Source Tags (to już 8 lat!) nie dostała Lady Gaga, bo ona już stoi w kolejce po ten sam tron (jest równie ambiwalentna płciowo, kontrowersyjna medialnie, "chora" wizerunkowo, magnetyzująca w skali makro, a w dodatku analizowana przez ekspertów i zyskująca u nich dużo sympatii), ale jej warstwa muzyczna zahacza, z tego co się "nie orientuję", o rejony znacznie bardziej kuriozalne. Tym niemniej właśnie "cieszę się", że nie padło na jakieś indie2.0-smęty a la Arcade Fire, a to z jednego istotnego powodu. Właściwie jedynym pozytywem kampanii beatyfikacyjnej na rzecz Fantasy jest to, że statystyczny czytelnik serwisu PFM (a z "most read" wynika, że są to generalnie gitarowi nudziarze typu fani Springsteena i grupy Girls) będzie musiał zmierzyć się z maksymalną oceną dla płyty HIP-HOPOWEJ, KOMERCYJNEJ, BITOWEJ, SAMPLOWANEJ, z gościnnym udziałem dream-teamu sceny URBAN. I chociaż wolałbym, jasne, żeby złoty medal dorocznych igrzysk przypadł w ostatnich latach Hell Hath No Fury, Madvillainy czy chociaż Dropout samego bohatera (nie mówię o gigantach takich jak Blueprint albo Supreme Clientele, bo wiadomo), to jednak widok dezorientacji, konfuzji i zmieszania tych wszystkich blogerów, fanów National, Fleet Foxes i Grizzly Bear, traktujących muzykę "na serio", nieobeznanych (z własnej "winy" – po prostu tego nie słuchają) z żadnymi przejawami miejskiego r&b, którzy nagle muszą ZAAKCEPTOWAĆ fakt dziesiątkowości Fantasy – byłby absolutnie bezcenny. Rozmarzyłem się.
Tyle w kwestii plusów "zjawiska". Ale są też minusy. Jeśli już przyjmuję nowo ustalone reguły gry, to moje prywatne zmagania z "kupieniem" Fantasy polegają na czymś zupełnie innym. Im bardziej chciałbym podłączyć się do tej "zbiorowej halucynacji" na temat geniusza-celebryty wywodzącego się ze sceny hip-hopowej, który zawładnął światem dzięki talentowi i charyzmie (a, uwierzcie, chciałbym bardzo – to fascynujące), tym bardziej na starość odrzuca mnie czysta amerykańskość całego zamieszania. Popkulturowa dominacja USA w cywilizacji zachodniej to banał, ale rzadko rozważamy jej realny impakt i wpływ na ogląd spraw. Ekscytując się średnią punktów na Metacritics zapominamy (?), że poza jakimś "NME" pozostajemy na kontynencie amerykańskim. Kanye jest wszechobecny w amerykańskich mediach, co przenosi się na mniej więcej cały świat, ale jego komunikat dotyczy tamtejszych realiów, a w recenzjach padają "lokalne" analogie do NBA, równouprawnienia czarnych i skandalu "I'm a let you finish", powiązanego z nastoletnią wokalistką COUNTRY (ichni odpowiednik disco-polo, courtesy of MZ). Nie miejsce teraz i pora na rozwikłanie odwiecznego paradoksu "dlaczego 90% słynnej muzyki pop jest z USA lub UK – czyżby tam rodzili się najzdolniejsi muzycy?", a lewackie tendencje do zrównywania muzycznych kultur w duchu Leszczyńskiego (anty- "narody zwycięskie") w praktyce kończą się na odsłuchu zerowego reggae Manu Chao albo dowolnego fragmentu audycji "strefa rokendrola wolna od angola" w Trójce, gdzie ze świecą szukać numerów na powyżej 1.0.
TYM NIEMNIEJ logiczne wydaje się zadanie pytania: co w ogóle znaczy ten cały Kanye dla słuchacza z Rumunii? A z Ugandy? A z Filipin? A z Uzbekistanu? A z Boliwii? A z Fidżi? Jeśli w wymienionych krajach Fantasy świetnie się sprzeda, to chyba tylko dlatego, że wszyscy czujemy hasło "my są już Amerykany" i przemożną chęć uszczknięcia odrobiny "amerykańskiego kurzu", jak w Co Mi Zrobisz. Smuci fakt, że nikt inny nie miałby nawet szansy na zgarnięcie tych nagród, co Kanye za Fantasy. Załóżmy, że jakiś włoski duet synth-popowy nagrywa kolekcję utworów doskonalszych niż Last Exit, wyznaczając nowe ścieżki dla stylu. Kogo to obchodzi? Jeśli przypadkiem grupa nie trafiłaby pod skrzydła liczącego się labela (a ile włoskich kapel trafiło w ostatniej dekadzie?), to nikt w USA ("Metacritics") by tego nawet nie posłuchał. Podam przykład. Pewien znany recenzent PFM przyznał parę dni temu publicznie, że wysłuchał w tym roku 70 płyt i dlatego układając swoją listę top50 na głosowanie w PFM pod koniec sięgał już po tytuły średnio go pasjonujące. Ja wiem, czego on słuchał. W połowie "obowiązujących", "głośnych" "amerykańskich" premier, a w połowie polatał sobie po blogach i wytwórniach, które ceni. Facet nigdy się nie dowie, czy aby przypadkiem w jego top50 nie znalazłyby się płyty Tin Pan Alley bądź Kristen – a to dlatego, że ich nie poznał. Jego punkt widzenia jest amerykański i tacy właśnie ludzie są częściami składowymi "Metacritics", "Pazz & Jop" etc. Kolo jest profesjonalnym dziennikarzem. Ja nie jestem i uważam, że z braku czasu słucham MAŁO bieżącej muzyki, a jednak w 2010 skrobnąłem sobie na boku noty i krótkie komentarze do prawie 200 wydawnictw fonograficznych (razem długogrających i EP-ek), mimo czasochłonnej pracy zarobkowej i wyczerpującego ślęczenia nad pewnym kreatywnym projektem od 1.5 roku. W świetle tych okoliczności nagle bledną te wszystkie przeliczniki, w których Kanye góruje nad resztą stawki.
Tekstowo, Dark Twisted Fantasy to egocentryczny pamiętnik gwiazdora, który nie waha się podzielić swoimi tarapatami, namiętnościami i dziwactwami z publicznością. Przez chwilę jest nam dane spojrzeć JEGO oczami, wow. I chociaż mógłbym czepiać się, że podobnie jak wielu poprzedników gościu celowo nakręca swoje celebryctwo godzinami rozprawiając o tym, jak ciężko być celebrytą, to załóżmy, że w końcu, po długich rozkminach "kupuję" jego paranoję gwiazdy-dziwaka. Natomiast jestem staroświecki, jak wspominałem we wstępie z przyzwyczajenia traktuję Kanyego jako muzyka i skoro bawimy się w reckowanie płyty, to będę oceniał to, na ile tę paranoję (skoro już ją "kupiłem") SŁYCHAĆ w muzyce. I tu moim zdaniem niestety Yeezy poległ. Głosy o domniemanym "maksymalizmie" dzieła kazały mi oczekiwać hip-hopowego Since I Left You, względnie Kish Kash czy Discovery. Faktycznie, na gruncie brzmieniowym doceniam błyskotliwe momentami łączenie różnych tekstur w jeden dźwiękowy arras. Sęk w tym, że Fantasy nie jest maksymalistyczne songwritersko. Kanye powtarza, eksploatuje i rozciąga w czasie motywy i motywiki, które same w sobie są dla moich uszu przeciętne – jako odbiorca, na jego miejscu inaczej bym je poukładał.
Mówią o nim "perfekcjonista", ale do perfekcji szlifuje on tematy i pętle same w sobie... nudne. Prezes założyciel PFM broni się na Twitterze: "każdy klasyk ma wady – kiedy ostatnio przebrnęliście przez 'Fitter Happier'?". Spoko, ale nawet jeśli męczący, "Fitter Happier" to kolaż niepowtarzalny, bezprecedensowy, unikatowy. A jak ktoś słusznie zauważył – może i Fantasy to album chwilami "beautiful", ale nigdy "twisted" i "dark". Materiał ten nie wprowadza innowacji – to raptem synteza kariery Westa (tak producenta, jak i MC) i rekapitulacja wątpliwego okresu w estetyce urban/r&b/hip-hop z drugiej połówki 00s, kiedy kanciaste, toporne, bez-gruwowe loopy, przesadnie wymęczone autotune'y i irytujące wokalizy miały kamuflować (i być receptą na) kryzys w czarnej muzyce mainstreamowej. Technicznie, West to wirtuoz, ale jak to zgrabnie ujął Wojtek – "on teraz nie ma czasu na komponowanie". Inaczej zharmonizowałbym harcerskie chóralne wzniosy openera. "Gorgeous" wygląda jak odrzut z Dropout lub Registration ("Never Let Me Down", może "Gone"). "Power" to suma sumarum chyba najlepszy kawałek w zestawie, zaraźliwy grower ze wstrząsającą kulminacją, ale jeśli ktoś zjebuje All Day i zachwyca się wycięciem tu sampla z Crimson, to LOL. "All Of The Lights" i "Runaway" = moja definicja przerostu formy nad treścią (obok, co symptomatyczne, tegorocznych Joanny i Sufjana), interpolacja Sabbath w "Hell Of A Life" to przedszkole, osławiony "sample z Aphexa" w "Blame Game" okazuje się być miłą, nieco mdłą balladką zrujnowaną czerstwą gadką w outro, a gdyby nie performans Minaj, to "Monster" byłoby zerowe.
To tylko moje opinie, ale ciekaw jestem dla kogo autentycznie, z ręką na sercu, bez otoczki, doniosłej chwili, bagażu historii "Runaway", "Monster" "All Of The Lights", "So Apalled" są lepsze od "Slow Jamz", "Gold Digger", "We Major" czy "Flashing Lights". Serio, chętnie bym to zobaczył. I nie zamierzam wcielać się w gatunkowego purystę, ale jeśli ktoś ma na koncie tak zajebiste bity, to naprawdę trudno emocjonować się muzycznym aspektem Dark Twisted Fantasy. Też chciałbym, żeby HIP-HOPOWA płyta, na której gościnnie wystąpił tuzin multimilionerów, której ogólnospołeczny zasięg medialny w 2010 jest nie do pobicia, która skończy prawdopodobnie na szczycie podsumowań sprzedaży i której autorem jest ekscentryk "głośno mówiący co myśli" ze wszystkimi oczami świata skierowanymi w swoją stronę, a zarazem szalony eksperymentator teoretycznie drążący nieoczywiste, odważne, ryzykowne rozwiązania artystyczne (na papierze skrzyżowanie Lennona z Wilsonem) była moją płytą roku, ale niestety mogłaby nią być tylko wtedy, gdybym miał świadomość istnienia TYLKO nagrywek z ostrego, skrajnego, hardkorowego wręcz mainstreamu, a chociaż uwielbiam mainstream, to zaglądam też czasem gdzie indziej. W finale singlowego "Power" tkwi najbardziej poruszająca scena przedstawienia, gdy głosem bosko zestrojonych wokali Ye wyobraża sobie piękną śmierć przez wyskoczenie oknem. Bit ustaje, zostaje czysta harmonia i kontemplacja jego nihilistycznej, acz romantycznej wizji. Po chwili brzydko wklejony wrzask Grega Lake'a wszystko psuje, ale przez tych kilka sekund fantazja się spełnia i Kanye trąca we mnie najgłębsze nuty – jest wielkim artystą, którego gotów byłbym kanonizować. Szkoda, że podobnie wybitnych urywków jest na Fantasy tak mało.
(Porcys, 2010)
Jay-Z & Kanye West: Watch the Throne (2011, hip hop) 6.5
✂ "Niggas in Paris", "Otis", "Made in America", "That's My Bitch"
"Niggas In Paris" (2011)
Wciąż bodaj najśmieszniejszy dziecinny bit w mainstreamowym hip hopie, okraszony zresztą paroma równie zabawnymi (i też infantylnymi) wersami w rodzaju "Fuck that bitch, she don't wanna dance / Excuse my French, but I'm in France". Jak na apogeum samo-proklamowanego "luksusowego rapu" ociekającego złotem, ziomki dały tu całkiem sporo frajdy.
(2020)
Yeezus (2013, hip hop) 8.5
Sądzę, że dla tekstów na Yeezusie należałoby otworzyć nowy rozdział w hermeneutyce muzyki popularnej, jakieś nowe narzędzia zdolne objąć nowe formy życia... w sensie nie wydaje mi się, żeby patrząc na nie w tradycyjny sposób można było je w ogóle odpowiednio docenić. Nie wiadomo co tam jest żartem i prowokacją, co debilizmem, co przejawem geniuszu, a co wstrząsającymi rozkminami nt. kondycji świata (prawdopodobnie wszystko jest wszystkim naraz - i to ich największa wartość). Ale nie podejmuję się też żadnych studiów analitycznych – ledwie dzielę się przeczuciem.
Z kolei co do producenckiej kreatywności, to KW siedzi sobie na takiej pozycji, że nic nie musi.. a jednocześnie jest nadal mega ambitny. Ten aspekt olewki i spontanu przy klejeniu tych chorych bitów na poczekaniu jest TAK ŚWIEŻY, że nie wiem. West kreuje wraz z doborową brygadą awangardzistów coś z pogranicza dwóch jakości – w teorii niby każdy może w 3 minuty złożyć tak sample, a jednak... nikt poza nimi nie umie. Nikt tak nie myśli płaszczyznami, rejestrami, barwami, nie spaja biegunowo odległych źródeł dźwięku w coś tak koherentnego i zarazem odpowiednio "edgy". Czyli czuję podskórnie, że to są surowe bity gościa, który mógłby robić (i już robił dawno) najbardziej misterne bity świata.
Problemem typa pozostaje przestrzelona kanonizacja sprzed 3 lat. Ale imho kiedyś w końcu krytycy skumają, że rozwlekłe i nudnawe "arcydzieło logistyki" (czytaj: rozplanowania gościnnych występów) Twisted Fantasy nie było żadną dziesiątkową płytą, a bardziej eventem popkulturowym, integrującym jakąś część sceny i sporą część słuchaczy. A bezbłędnie wyedytowany Yeezus (zero dłużyzn, każdy track z własnym, charakterystycznym obliczem) tylko nabierze znaczenia. Wojtek nazwał go chyba "epicentrum informacyjnej paranoi" (coś w tym guście) i mogę tylko przyklasnąć. Stawiam, że na niektórych listach płyt XXI wieku Yeezus przeskoczy poprzednika już za dekadę – nie dlatego, że mi się znacznie bardziej podoba, ale dlatego że znacznie lepiej oddaje ducha epoki i jest gołym okiem równiejszy materiałowo.
(Porcys, 2013)
Drodzy malkontenci: oprzytomnijcie. Ye to dziś w popkulturowym krajobrazie postać nie-ty-kal-na. Czy w ogóle ktoś kiedyś robił tak trudną, wymagającą muzykę i pisał tak paranoiczne teksty z pozycji powszechnie rozpoznawalnego celebryty? Chyba tylko Lennon... Ewentualnie Jacko w "Heal the World".
(T-Mobile Music, 2013)
The Life of Pablo (2016)
U progu 2017 wszystkie wątki splatające się wokół recepcji tego longplaya zostały wyczerpane. Kiedy przeczuwaliśmy, że Ye wyprztykał się z odkrywczych pomysłów, on wyskoczył z zupełnie bezprecedensową formułą wiecznie ewoluującego albumu, poprawianego przez obsesyjnego perfekcjonistę już po publikacji materiału. To nie tylko najbardziej radykalny ruch muzycznej megagwiazdy towarzyszący dystrybucji płyty od czasu In Rainbows, ale również głęboka drwina z formatu "zamkniętej całości", przeprowadzona w duchu stricte awangardowym, o historycznych konsekwencjach trudnych do przewidzenia. Sądziliśmy, że skala czystej wody FARMAZONU generowanego przez tego żywego, oddychającego mema nie zostanie już przebita, ale pod wieloma względami wieloznaczny i otwarty interpretacyjnie, protekcjonalny diss (?) na Taylor Swift i jego następstwa, sprawa tygodniami okupująca nagłówki branżowych mediów, to chyba apogeum kuriozalnej afery "o niczym" doby powszechnej sieci. Zakładaliśmy ostrożnie, że otoczka tym razem raczej przesłoni same kawałki, ale nawet z tak kolażowej, bałaganiarskiej, logicznie nielogicznej, narracyjnie "tumblrowej", jakościowo "bandcampowej" kolekcji wyłonił się przewodni motyw gospelowy, wsparty tradycyjnie niezawodną wirtuozerią (zarówno techniczną, jak i "kontekstualną") samplową oraz doskonałym doborem gości/współpracowników (sławny "think tank").
To wszystko ^ wiadomo, przedyskutowano, przemielono, ZMEMŁANO. Ale jako kluczowy tegoroczny "pokarm dla myśli" Życie Pablo prowokuje do ostatecznego, najważniejszego pytania: po co to wszystko? Do czego to szaleństwo prowadzi? Jakie to ma znaczenie? Dlaczego ten "Bowie naszych czasów" właściwie zasługuje na to odważne porównanie? Odpowiedź jest trudna, wymaga dystansu, wyobraźni i cierpliwości. Ale dziś nie mam wątpliwości, że artystyczna wypowiedź Kanyego to najuczciwszy portret esencjonalnych ludzkich dylematów. Oto niezrównany producencki mag, wizjoner, ikona popkultury, człowiek który teoretycznie ma wszystko, o czym marzą jego odbiorcy. W praktyce jednak ten rozkawałkowany przez twórcze ADHD, celebryctwo, bogactwo, skandale i żądzę sukcesu geniusz czuje kardynalny rodzaj braku: pragnienie duchowości. Niekończące się poszukiwanie Boga w świecie/życiu zdominowanym przez doczesne luksusy i ulotny blichtr to jego fascynująca opowieść – nie dlatego, że sam w sobie jest szczególnie interesującą osobą, tylko dlatego, że potrafi jak nikt zrelacjonować targające nim sprzeczności środkami szokująco adekwatnymi do tematu.
(2016)
powoli zaczynam rozumieć, o co chodzi Kanyemu... próbuje stworzyć nieuchwytne dzieło totalne, które nigdy się w 100% nie zacznie, nigdy się nie rozegra, nigdy się nie skończy.. w myśl Kantorowskiej idei, że dzieło sztuki nigdy nie jest zamknięte, zawsze jest procesem
np. wyobrażam sobie, jak za miesiąc Kanye ogłasza, że Life of Pablo które ludzie kupili, którego słuchali, które recenzowali, o którym dyskutowali, które przyswoili - wcale nie jest ostateczną wersją Life of Pablo..
Kanye wycofuje cały nakład z rynku, idzie na wojnę ze sklepami ("but you can see at Madison Square Garden that you can stop us"), Kanye "dorzuca kilka nowych kawałków" (trzypłytowe Life of Pablo za 2 lata), Kanye zmieniający okładkę co tydzień
wreszcie Kanye deklarujący na twitterze "Life of Pablo - that's not my album.. FIRST THING IS I'M AN ARTIST AND AS AN ARTIST I WILL EXPRESS HOW I FEEL WITH NO CENSORSHIP"
...niech to się wydarzy, błagam
(2016)
na twitterze niektórzy amerykańscy krytycy (bez nazwisk, są tu nieistotne) chwalą się, że usuwają Life of Pablo ze swoich list rocznych po tym, co Kanye powiedział o wyborach prezydenckich. mimo że przedtem płyta im się bardzo podobała. taki zbiorowy bojkot. nawet nie wnikając w dyskusje o sztuce/estetyce (artysta vs dzieło) - HELLO, IT'S KANYE. it's just Kanye. gdzie byliście przez całą jego karierę, jeśli teraz nagle was dziwi, że koleś chwali kampanię Trumpa i twierdzi, że zagłosowałby na niego, gdyby głosował. S M H.
(2016)
Ye (2018)
"It makes me do all those unspeakable things, things I can't bear to remember"
"Anger has always played a central role in the band's music, but with this record, they've finally managed to capture all the subtle shades of disappointment, melancholy, frustration and hope that often accompany it"
"I'm trying, Ringo. I'm trying real hard"
"Okazuje, że można się jednak odblokować" i tydzień przed skończeniem 41 lat wydać najpiękniejszy, najbardziej sfocusowany album w karierze, który brzmi jak jej arystotelesowsko wyważone ukoronowanie. Typowa seria medialnych kontrowersji urodziła nowy level skomplikowanego humanizmu i estetycznej sublimacji. Przy Yeezusie i Pablo zestawiano Immanuela Kantye z Bowiem – aktualnie bliżej mu do roli współczesnego Roberta Wyatta.
PS: bonusowy uśmiech za okładkę cytującą "Sz. P." Manhattan PL :|
(2018)
Zarzut o wątłość tracklisty chybiony, bo przecież typ raz jeszcze pokazał swój autorski pogląd na aktualny status formatu "albumu". Nie tylko w sensie fizycznego nośnika, który ze względów czysto materialnych nie nadążał za poprawkami do "Wolves". Również jako specyficzną refleksję, czym właściwie w dobie zaawansowanego streamingu, plejek, podcastów etc. jest "ujawnianie" nowej "partii" (as in "transzy") materiału. I skąd ten sztywny gorset longplaya, skąd te wieczne pytania po EP-ce "ale czy będzie cała płyta?". Bo krótkość Ye o niczym nie świadczy, wie pan.
Fiksacja na punkcie liczby 7 (słownie: siedem) urodziła świeży sposób organizacji nagrywek: niemal symultaniczne wypuszczenie pięciu kolekcji o równej ilości indeksów, sumujących się do 35. Pusha T, solo Ye i Kids See Ghosts już tu są, a Nas i Teyana Taylor nadejdą na dniach. To rewolucyjna koncepcja w ćwierć drogi między serią 9 piosenek Violens, serią A-Z singli Ash, 3-CD niedokończonym musicalem 69 Love Songs i nawet 4-CD boxem Zaireeki. Z kolei głębokie znaczenie symboliczne tej ODWRÓCONEJ SIEDEMKI sytuuje się zapewne gdzieś na przecięciu Siedmiu Cudów Świata, Siedmiu Grzechów Głównych i siedmiu wzgórz Rzymu, o programie "Siedem Pokus" Agnieszki Maciąg w RTL7 nie wspominając.
Najmocniej przekonywałoby mnie tu jednak biblijne wyjaśnienie: "pełnia, całość, doprowadzenie czegoś do końca". Ye to bez wątpienia najbardziej sfocusowany statement w karierze, który brzmi zarazem jak jej arystotelesowsko wyważone ukoronowanie. Muzyka wreszcie osiąga rodzaj neoklasycznego "piękna", takiej harmonijnej proporcjonalności, o którą desperacko zabiega artysta targany konwulsjami choroby psychicznej i przygnieciony socialmediową presją zacofanej opinii publicznej. Btw powtórzę, co już na etapie Yeezusa postulowałem: nikt nie był w takiej sytuacji "awangardowego celebryctwa" od czasu Lennona i Jacko.
Warto też podkreślić, że ta zbolała auto(tune)terapia, dwubiegunowo (see what I did there) odległa od pozornie "lekkiej i przyjemnej" powłoki brzmieniowej, niewiele ma już wspólnego z rapem, both oldschoolowym i newschoolowym. Od lat czerpiący z bogactwa post-internetowego spektrum inspiracji, tu dał kolo tyleż logicznego i perfekcjonistycznego, co podobno spontanicznego "kroka, szusa" ku estetyce oszczędnego avant-barok-popu z elementami nawijki – choćby w późno-radioheadowej figurze basowej "No Mistakes", w środkowo-beach-boysowych wibracjach "Ghost Town" czy w przywołującym łzawe, filmowe narracje Kristiny Ulriki closerze "Violent Crimes". Sumarycznie, a zwłaszcza we wzruszającym sercu minialbumu "Wouldn't Leave", rezonuje to niczym Brian Wilson próbujący ułożyć swoje Rock Bottom.
I w sumie należałoby się zgodzić z oburzonym, zniesmaczonym, sfrustrowanym szefem oddziału Polskiej Akademii Nauk w Berlinie, że olanie wyclearowania sampla z Egipcjanina Sinue w przeszywającym openerze "I Thought About Killing You" to sytuacja skandaliczna, teoretycznie obciążająca utwór "wadą prawną", niedopuszczalną w cywilizowanych realiach praw autorskich, monetyzacji etc. "Everything leads to him, he’s the ultimate narcissist", żali się mister Kouligas. No dokładnie tak jest, kawał bezczelnego, egoistycznego, odklejonego od rzeczywistości megalomana z tego Kanyego. Może dlatego jego dorobek zostanie.
(Porcys, 2018)
Jesus Is King (2019)
Wśród wielu miażdżących recenzji tego potencjalnie łabędziego śpiewu szczególnie ubawił mnie pełen złośliwości i jadu fragment wytykający, że "duchowe przebudzenie Kanyego ociera się o komediowość stand-upu... Jest nawet śmieszniejsze, niż nawrócenie Cata Stevensa na Islam było w 1977 roku (...) Jeśli piekło istnieje, puszczają tam tego typu płyty potępionym". Ubawił dlatego, że w sumie trudno się nie zgodzić – ten brutalny diss to sama prawda. Rozmach i zadęcie (studyjne i koncertowe) przedsięwzięcia pod tytułem "Kanye ma fazę na Boga" to najbardziej groteskowy speklakl w muzyce popularnej "odkąd Rick Wakeman wystawił Króla Artura na lodzie" (pozdro Koniu). Nie zmienia to faktu, że gdyby ktokolwiek inny w minionej dekadzie tak skutecznie zmodernizował gospel, to byłby jednomyślnie noszony rękach. Oczywiście Kanye może sobie wyrecytować przed lustrem "moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina" ("on jest temu winien, on jest temu winien..." – absolut, pozdro Sztu).
I znów mogę tylko powtórzyć to, co niegdyś pisałem przy okazji Yeezusa: "Czy w ogóle ktoś kiedyś robił tak trudną, wymagającą muzykę i pisał tak paranoiczne teksty z pozycji powszechnie rozpoznawalnego celebryty? Chyba tylko Lennon... Ewentualnie Jacko w 'Heal the World'". Targana cartoonową amplitudą sprzeczności osobowość Westa i jego "pomnik megalomanii" w postaci karykaturalnie przerysowanych dokonań muzycznych to zjawiska nierozerwalne, wciąż niezmiennie fascynujące. Kilka dni temu utwierdził mnie w tym przekonaniu podejrzanie zamieciony pod dywan w dobie kwarantanny wyciek pełnego nagrania rozmowy z Taylor Swift o tej kontrowersyjnej linijce w "Famous". To w jaki sposób oni tam negocjują, jak zachowuje się Ye, jak reaguje Taylor i jaką rolę pełni "z tylnego siedzenia" w tej całej anegdocie Kim Kardashian – więcej mówi o patologii showbizu, niż kilkaset debiutanckich płyt zespołu Muse.
(2020)
* * *
moje top 10:
1. We Don't Care
2. Bound 2
3. POWER
4. Say You Will
5. Gold Digger
6. New Slaves
7. Ultralight Beam
8. Niggas In Paris
9. Slow Jamz
10. We Major
(2017)