KATE BUSH
#12
KATE BUSH
Wprawdzie w przeszłości Bush doczekała się już ewidentnych KSEROBOJEK w rodzaju Tori Amos, Björk czy Fiony Apple. Ale to co się dzieje od dobrych paru lat wykracza poza proceder bezpośredniego naśladowania autorki Hounds of Love. Obserwujemy mianowicie (obecnie również w Polsce) niekończący się wysyp młodych wokalistek, które przemożnie chcą dotrzeć do szerokiego odbiorcy z komunikatem artystycznym i wizerunkowym skrojonym pod słuchacza wymagającego, poszukującego. Kategoria "alternatywnego żeńskiego popu" stała się jakąś obsesją, mantrą, a owa sprzeczność przełożona na język marketingu zakłada, że najlepiej być i wiarygodnym dla "kumatych" fanów (upraszczając: "...hipsterów" – właśnie się porzygałem), i lubianym przez "normalsów" bez rozbudowanego popkulturowego zaplecza.
Te wszystkie początkujące dziewczęta być może nie do końca wiedzą, że to właśnie Kate Bush była pierwszą kobietą, która wprowadziła do mainstreamu demonstracyjną dziwność, ekscentryzm, "idiosynkratyzm". Jednak mnie bawi coś jeszcze – że ten "wpływ" dotyczy głównie piskliwych akrobacji wokalnych, charakternego wizerunku, ewentualnie sunącego jak lokomotywa bitu z "Running Up That Hill". Tymczasem Bush była szaloną, nieobliczalną, obłędną kompozytorką, świadomą i zuchwałą spadkobierczynią dwóch starszych o pół pokolenia, monumentalnych FIGUR songwritingu – kobiety i mężczyzny – których zdobycze przefiltrowała przez swoją kapryśną osobowość i zaadaptowała do technologicznych usprawnień. TO jest Kate Bush.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
***
Top 20 kawałków Kate Bush
Po raz pierwszy zetknąłem się z artystką w dość niecodziennych okolicznościach. W wieku lat bodaj ośmiu (?) rodzice pozwolili mi obejrzeć film Pink Floyd The Wall Alana Parkera. Obraz trwał nieco ponad półtorej godziny, a TAŚMA VHS (!) była trochę dłuższa i ktoś postanowił dograć na niej teledysk do piosenki "Babooshka". Niezła para! Ktokolwiek zestawił te dwa byty obok siebie miał łeb nie od parady, bo wspólny mianownik aż błaga o przeanalizowanie. I nie mówię tu tylko o tym, że KAŚKĘ (wtf?) odkrył facet, dzięki któremu płyta The Wall nie była tylko suchą, pełną goryczy, jadu i samoużalania się skargą na świat jego kolegi z zespołu, ale i wybitnym dziełem muzycznym. Jest i więcej - pretensjonalność x 1000 oraz artyzm przez duże ART przy jednoczesnej masowej rozpoznawalności - a to duża rzadkość.
I tak właśnie poznałem Kate Bush, ale dopiero dekadę później zacząłem świadomie stopniowo rozkminiać jej kolejne albumy. I niniejszy ranking publikuję tylko z jednego powodu - bo w kwestii oceny dorobku Kate reprezentuję frakcję, której zwolennicy mieszczą się na granicy błędu statystycznego. A mianowicie uważam, że przy całym swoim IDIOSYNKRATYZMIE, przy swoim domniemanym sex appealu (nigdy nie podzielałem tej zajawki - "ja tam wolę takie młode z podstawówki"), przy charyzmie i tekstach - uważam, że Kate Bush jest lepszą songwriterką niż wokalistką (a wokalistką jest fantastyczną). Właściwie tylko użytkownik Glebogryzarka podziela tę opinię (i jego nawet DRAŻNI wokal Bush w dolnych rejestrach). Ale ja naprawdę uważam, że Kate Bush może sobie przybić żółwika z Donaldem Fagenem, a laski w rodzaju Florence Welch czy Natashy Khan nie mają z nią w dziedzinie kompozycji NIC wspólnego. Produkować się zbytnio nie będę - hasłowo zapodam parę słów, a o rozpisanie przebiegów harmonicznych poproście użytkownika... tak, zgadliście.
* * *
20 Breathing
Eleganckie domknięcie Never For Ever na tęsknej nucie niemalże hollywoodzkiego refrenu-wyciskacza łez (napisy po finałowej scenie wyimaginowanego filmu) + interludium zapowiadające SŁUCHOWISKO ze strony B Hounds.
19 Violin
Zaskakująco nowofalowy jak na nią wykop przywołujący na myśl wczesnego Eno circa Here Come the Warm Jets, a może nawet głębiej sięgając - wczesne Roxy Music?
18 Sunset
Podobno jestem odpowiednio cierpliwą osobą, żeby dotrzeć do ukrytego głęboko na dnie morza i wysoko w niebieskich (pomarańczowych?) chmurach piękna Aerial. Kłopot w tym, że - mimo usilnych starań - na razie go nie znalazłem. Tu nie chodzi o tempo narracji, tylko o jej zawartość. Poza tym wyśmienitym trackiem, w którym zamyka się dla mnie cały koncept niepotrzebnie jednak tak rozwlekłego materiału. Chyba, że na emeryturze skumam ten zamysł.
Prosta, acz szlachetna sekwencja akordowa, która sprawdza się zawsze i wszędzie - weźmy opener nowego albumu Bon Iver. Wersja "reżyserska" brzmi ładniej, cieplej. W oryginale jedyny zachwycający fragment The Red Shoes, która to płyta nigdy mi nie leżała i nadal nie leży.
Historia z nawiązaniem do "autystycznego" Joyce'a i jego "przegadanej, ale spoko" powieści jest tak słynna, co paradoksalna. Naprawdę, trzeba być Kate Bush, żeby uciec z tak żenująco pseudo-alternatywnym zabiegiem jak wcielanie się w postać Molly Bloom. Jak każdej nadprzyrodzonej heroinie, jej się udaje. I to szeptem.
Gdyby wszystkie aktorsko-niemiecko-ekspresjonistyczne hołdy tak wymiatały w modulacjach... Swoboda tych zmian zawstydza mnie, a przecież nadal słuchamy KABARETU, zaaranżowanego zresztą z detalicznym pietyzmem wobec źródła.
No ja lubię to kluczowe tu ciążenie, wiadomo nie od dziś.
13 Feel It
EROTYK na piano i głos z zajebistym nierozwiązywalnym kluczeniem.
Ostatnio spotkałem dawno nie widzianego kolegę, który zapewniał mnie, że po wzięciu grzybów człowiek czuje się, jakby był Bogiem. Nie wiem co brała Kate, ale tekst o zamianie miejsc z Bogiem zawsze mnie ruszał. Muzycznie, poza hookiem przewodnim, to głównie legendarny groove prowokujący do skojarzeń z zakresu kolejnictwa. No i nie znające sprzeciwu "c'mon baby... c'mon darling...".
Rozwala mnie to, że główny riff powinien być na 5/4, a jest sztucznie wydłużony do 6/4. Urocza dezorientacja. W porównaniu do pojebanej strony B The Dreaming, strona A jawi się kolekcją hitów.
Przy całym świętym cieple tej ballady, warto zwrócić uwagę na industrialny drugi plan - warstwy perkusyjne i efekty specjalne. Amen.
Chyba wszystko już powiedziano, nie mam nic do dodania... Może poza tym, że czwarty akord w zwrotce fajnie nie pasuje do reszty, która z definicji już średnio pasuje. No i akrobatyka wokalistyczna w refrenie to ogólnie sprawa znana. Jak na osiemnastolatkę, która zajawiła się dniem urodzenia wspólnym z Bronte, to całkiem niezły kawałek wyszedł.
Highlighty: chore przesunięcie w lejtmotywie + przerażający ryk I LOVE LIFE!
"Take my shoes off! And thrrooooow'em in the lake!" na tle tych mechanicznych, plastikowo-tępo zaprogramowanych bębnów i staccato smyków to jest taaaki klasyk. I młodzi słuchacze w każdej chwili oczekują Robyn, która wejdzie z melodią "You never were, and you never will be mine". NASZA MAFIJA, HARDKOR - CO SIĘ TU DZIEJE!
"One of the band told me last night / That music is all that he's got in his life". Razem osiem akordów (3+5). Chlip, chlip, jakież to porcelanowo kruche i śliczne. Trochę zaczynają się takie numery, wobec których jestem bezbronny. Zaś BUSHOLODZY mają tu pole do popisu na gruncie tekstowym.
05 Kite
Podobno musiałem nasłuchać się sporo wczesnego Genesis, żeby jarać się tym utworem. LOL. Owszem nasłuchałem się sporo wczesnego Genesis i to porównanie padało często w kontekście naszej bohaterki, ale dla mnie to jest czysty pop ze szkoły środkowego Steely Dan (przejrzystość refrenu!).
Majestatyczna opowieść bliska doskonałości, impresjonizm wtłoczony w jazz-popową formę (jedna z ewidentniejszych impersonacji środkowej Joni Mitchell w jej repertuarze), wymiękam.
03 Cloudbusting
Tak jak nie lubię teledysków i rzadko mi się coś kojarzy, tak tu mam od razu przed oczami Donalda Sutherlanda. RASOWOŚĆ riffu smyków względem prowadzenia linii wokalnej... I znów hollywoodzki, patetyczny finisz. Ej, a pamiętacie cover Drivealone? Taka zacna ciekawostka.
02 Babooshka
10/10. Nie zmieniłbym jednej nuty w tym arcydziele. Jak można pisać tak charakterystyczne, zapamiętywalne przeboje o tak wyrafinowanym przebiegu. No jak.
01 Fullhouse
Wstrzymuję się od głosu - zacytuję za to kolegę z maila, którego kiedyś mi wysłał:
data: 3 października 2008 05:34
temat: człowieku...
...jaka to jest naprawdę jebana rozkosz, słuchać tego.
(Musicspot, 2011)