KING

 

"The Right One"
Tak samo jak 2 lata temu, przy "Shy" Thomasa (zresztą zbieżność chyba nieprzypadkowa w zakresie stylistyki, klimatu), tak i tutaj – zamiast rozwlekłych elaboratów z okazji najwyższego stopnia singlowego podium mogę tylko rozłożyć ręce w geście "co poradzisz? nic nie poradzisz" i wydusić czule "my... little... king" (z jakiego to filmu?). Pewien kolega-rozkminiacz jak mu puściłem "The Right One" z informacją, że to ze sporym zapasem najczęściej przeze mnie słuchany track 2016, tylko uśmiechnął się i jął wskazywać konkretne zmiany akordowe, które ponoć definiują kompozycyjny "boryscore", if there ever was one. I teraz – cytując niszowego fejsbukowego kpiarza – "nie wiem, czy mam klękać i kajać się, czy od razu kłaść głowę pod topór?". Lata temu jeszcze inny kumpel w ferworze dyskusji zarzucił mi: "ej, nie możesz sprowadzać pojęcia 'dobrej' muzyki do specyficznego układu melodii i harmonii". Otóż JEŚLY PAN POZWOLY: we własnych rankingach MOGIE CO CHCE. Btw warto podkreślić, że niespodziewanie (w świetle raczej mało przebojowego, a momentami dość pogmatwanego materiału) grubo doceniony (sporo prestiżowych podsumowań, "płyta roku Bandcampa", nawet nominacja do Grammy w kategorii "Best Urban Contemporary Album") debiut projektu sióstr Strother i Anity Bias jest dość równy i godny polecenia, a takie jointy jak "Red Eye", "In the Meantime" albo "Carry On" to program obowiązkowy dla każdego miłośnika soulowych pościelówek po linii Janet z przełomu 80s i 90s, dodatkowo zanurzonych w syropowych, synthowych aranżach. Ale "The Right One"... ZIOM, ten towar podpada u mnie bardziej pod terapię uzależnień, "second to none" w 2016. doceńcie to – "I'm giving you my heart", "don't care what they say, they don't see it our way".
(2016)