KING CRIMSON

 

In The Court of the Crimson King (1969)

Taaaaaak, wieeeeeem, co teraz czujeeecie. Nie musicie mnie przekonywać, naprawdę. Czuję to samo. Żyjemy w Polsce, na litość boską. Sekunda pomyślenia o "confusiooon! will be my epitaph!" albo o nocy żywych trupów w postaci "in the couuurt of the crimsooon kiiiiiiiiing / aaaaaaaaaaa / aaaaaaa" sprawia, że mam ochotę raz na zawsze wyprzeć ten niewątpliwy klasyk trójkowo-geriatryczno-wujkowego upajania się własną miłością. Greg Lake, jeśli mnie słyszysz tam w górze – uwielbiam Cię człowieku za ostinata basowe na Tarkusie i potężne pasmo w głosie, ale sformułowanie "nieznośny patos" nie znalazło dotąd celniejszego odzwierciedlenia w dźwiękach, niż refren "Epitaph", przykro mi. A zatem ta płyta znalazła się w tym zestawieniu niesłusznie? Będę szczery, z początku miało jej tu w ogóle nie być. Ale postanowiłem być fair i dać jej ostatnią szansę.

Zapuściłem stary kompakt sprzed lat (nie wspomnę, że wciąż posiadam rozpadającą się, piracką kasetę – ciii...) i przyznałem uczciwie przed samym sobą, Bogiem i historią, że jak na rok 1969, ten materiał, choćby i miejscami nieznośny niczym najmroczniejsze wokalizy Layne'a Stayleya – jest niestety sporym osiągnięciem. Zapomnijcie o melotronowych spiętrzeniach i proroczym klimacie dwóch tu, epickich kolubryn. Doceńcie za to przesterowany wpierdol "Schizoid Mana" (parę miesięcy przed debiutem Sabbathów), prog-folkową baśniowość "I Talk to the Wind" i "Moonchild" oraz mikro-improwizacje w kodzie tego drugiego (Karyobin się kłania). Doceńcie finałowe, kakofoniczne chwile tytułowego closera. Poezja Sinfielda czyta się nawet bez oprawy muzycznej. Wreszcie przyznajcie, że ktoś tu pokombinował z ułożeniem tracklisty, zastanowił się, dopracował kolejność.

Nie wracam, mam odruchy wymiotne na samo wspomnienie, ale... Jedziecie do stolicy kraju progresywnego, który to kraj ma być może nawet tam i swoje minusy – rozchodzi się jednak o to, żeby przy podsumowaniach dekady te minusy nie przesłoniły wam niepodważalnych plusów.
(2017)

Larks' Tongues in Aspic (1973)

Rok 1997, mniej więcej koło godziny 22:00, leżę pod kołderką w piżamce, mam 14 lat, dopiero co wyleczyłem się z grunge'u, jestem świeżo upieczonym fanem Radiohead, jeszcze nie znam trip-hopu... Jeszcze nie latały drony, jeszcze nie wiedziałem co to Porcys, bo nie znałem swojej drogi. Zapalona lampka koło łóżka, discman podłączony zasilaczem do gniazdka. Wchodzi ojciec i pyta: "czego słuchasz?". Zdejmuję słuchawki i z szelmowskim uśmiechem mu wręczam. Tata zakłada je, DUMA chwilę nad MUZĄ, zdejmuje i ze zdziwieniem wypala: "co to jest, jakieś Black Sabbath?". Trafił oczywiście na bezwzględne "tortury tortem" w closerze, czyli drugiej części utworu tytułowego. Faktycznie, asymetryczna galareta riffu bezwzględnie znęca się nad jęzorami skowronków i miażdży wszystko na swojej drodze niczym skrajnie progresywne urywki Vol. 4. To wyjątkowo "natychmiastowy" strzał w tym zestawie, ale na dłuższą metę szczególnie onieśmiela zeń trzynastominutowa część pierwsza, jakże odmienna od stereotypowej "suity" art-rockowej.

Kapryśna, misterna, acz mega luzacka konstrukcja spotyka tam kawał studyjnej pracy montażowej i kardynalne dla wydźwięku całości overduby. To żywa, oddychająca hard-kameralistyka, w której wychodzą na wierzch deklarowane przez Frippa inspiracje Bar(t)okiem, ale dzisiejsze uszy wykryją w niej też zalążki pre-post-rocka Slint, Tortoise, GYBE! i Dirty 3. Obok mruczy posępne "Exiles", nieśmiertelny zaśpiew warszawskich didżejów w refrenie "Easy Money", no i sensacyjna improwizacja na dwóch akordach w "The Talking Drum". Sorry, In the Court i Discipline – ten konkretny line-up pozostaje nie do przebicia. Chore basy i piosenki Wettona, skrzypcowe żale Crossa, wszechstronny rozkurw Bruforda i nawet buddyjsko-antyczne perkusjonalia/"wszystkości" plującego ponoć krwią Muira, który wkrótce zapadł się jak kamień w wodę, są w tej układance nieredukowalne. Ezoteryka pełną gębą, bezprecedensowa, a w dodatku sekciarsko zaraźliwa.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=CVb2tnFN5AA (evocative moment: niech mi ktoś KURRRWA powie, że od 12:30 do 13:15 Fripp nie wynalazł Spiderland – no dalej, zaprzeczajcie)
(2018)

Starless and Bible Black (1974)

Na "jazzowym" (umowna etykietka) etapie KARMAZYNOWEGO KRÓLA stopniowo zacierała się granica między nagraniami studyjnymi, a zapisami występów live. W sumie co za różnica, czy akurat odbywało się to w obecności publiki – ważne co w czasie rzeczywistym ŻARŁO między tymi kolesiami. A iskry sypały się gęsto – nieraz porównywano te improwizacje do "walki" muzyków na wyheblowane "w locie" strzępki, opiłki, wióry ćwierćmotywiczne. Te spiritystyczne seanse udokumentowano obszernie wielotomowymi boxami, ale stanowią też fundament regularnej dyskografii bandu z tego okresu. A owe strumienie świadomości uzupełniają pieczołowicie wymierzone, avant-rockowe kompozycje – rzeczy właściwie bez precedensu. Czasem "piosenkowe", jak w kuriozalnym openerze "Great Deceiver", gdzie wedle legendy ten jeden jedyny raz w refrenie tekst dopisał sam Fripp. Innym zaś razem instrumentalne, z kulminacją w postaci pre-math-rockowego labiryntu "Fracture". Dużo się dziś mówi o oryginalności, że zespoły mamy całkiem kompetentne, sprawne i profesjonalne, ale brakuje IDEI... Ekhm, no właśnie.

highlight – https://vimeo.com/36190150 (evocative moment: ktokolwiek grał kiedyś na jakimś strunowcu, ten nigdy nie wybaczy Wettonowi tych fraz przeplatanych basowymi wtrętami, a tym bardziej piszczącego karabinku arpeggiowego Frippa w połowie tracku)
(2018)

Red (1974)

Red to ukoronowanie pięcioletnich poszukiwań Roberta Frippa na pograniczu wielu stylów, a zarazem podsumowanie działalności najbardziej jazzowego wcielenia grupy. Nie tak może oryginalne jak Larks’ Tongues In Aspic, mniej mroczne, niż Starless And Bible Black, lecz staranniejsze, momentami równie rozimprowizowane. Instrumentalny numer tytułowy atakuje przesterami gitarowymi; Fripp w szczególny sobie sposób bawi się tu harmonią i rytmem. Podobnie zresztą, jak w dwóch następnych piosenkach, "Fallen Angel" i "One More Red Nightmare", gdzie tajemnicze progresje zostały ożenione z chwytliwymi melodiami. "Providence" to ośmiominutowa improwizacja, ocierająca się o muzykę współczesną. Na koniec zaś otrzymujemy monumentalne "Starless", w którym pomieszano tak wiele i w tak przekonujący sposób. Przestaje wtedy dziwić, że Red okazało się dokonaniem przyswajalnym także dla nie jazz-rockowej publiki, trafiając do płytotek artystów tak odległych stylistycznie od King Crimson, jak na przykład Kurt Cobain.
(Tylko Rock, 2002)

Nad postacią Frippa i jego zespołem zwykle unosiła się ciężka zawiesina mroku – wiadomo, już sama nazwa, apokaliptyczne teksty, rodzaj obligatoryjnej powagi. Ale mimo sięgania już wcześniej po przestery i flirtowanie z diabelską obrazowością, dopiero na Red ten "mistyczny aspekt złaaaaa" wyszedł tak bardzo na front i serio, powiało grozą. Tytułowy opener to prototyp post-metalowej maszynerii, która urządziła masakrę piłą mechaniczną już na przełomie MILENIJÓW – riff Boba tnie bezlitośnie, jak nieuchronne czołowe zderzenie z rozpędzonym TIR-em na autostradzie, a obok Bill "wali jak opętany". Złowrogie energie biją też od zaskakująco antypatycznych "One More Red Nightmare" i "Fallen Angel" (przygotowanych wspólnie ze śpiewającym basistą Wettonem), nie wspominając o zbędnym niestety wypełniaczu – zapisie live impro z Providence (anegdota jak David Cross dorysowywał swoją główkę na okładce przed złożeniem autografu).

Ale dopiero przy wielkim finale pan Robert ujawnia swoje niecne zamiary. W "Starless" Wiesław Weiss upatrywał stylistycznej SUMMY siedmiu studyjnych albumów KC do tego momentu – artysta nie potwierdzał, nie zaprzeczał. Może przeczuwając, że projekt czeka dobrych kilka lat hiatusu, lider zaprosił więc do tego utworu znanych z poprzedniej inkarnacji składu saksofonistów Collinsa i McDonalda. Powstał bezgwiezdny, dwunastominutowy epik, prowadzący od melotronowego smutku okraszonego charakterystycznym, wibrującym tonem gitki, aż po jedne z najbardziej koszmarnych "scen dźwiękowych" dekady, kiedy w połowie piątej minuty Fripp postanawia zmierzyć się z głęboko skrytymi demonami i zaczyna przerażającą "podróż do jądra ciemności". Bolesna jak poparzenie wrzątkiem i ostra niczym cięcie żyletki "anty-solówka" na pojedynczych nutach notabene zapowiada już rozwiązania stosowane parę sezonów później przez teoretycznie nowofalowe Television. "The horror, the horror", indeed.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=OfR6_V91fG8 (evocative moment: 6:46, gdy znienacka bit Bruforda kreuje atmosferę proto-Endtroducing)
(2018)

Discipline (1981)

Influenced by:
💿Bela Bartok: The Complete String Quartets
💿Steve Reich: Music For a Large Ensemble
💿Pere Ubu: The Modern Dance
💿Peter Gabriel: Melt
💿Talking Heads: Remain In Light

Influence on:
💿Voo Voo: s/t
💿Primus: Sailing the Seas of Cheese
💿Don Caballero: 2
💿Tool: Lateralus
💿Marnie Stern: s/t
(2021)

highlight – youtube.com/watch?v=2HL-gGLu8Jo (evocative moment: pierwsze wejście wokalu Belew na tle rozjechanych repetycji Frippa – namacalny "dowód na istnienie" całkowicie przekonującej fuzji rockowej ballady z wykalkulowaną akademickością nowojorskiego wzornictwa pętlowego)
(2023)

* * *

Robert Fripp. jedna z niewielu postaci które chyba z pomocą jakichś sił ciemności naprawdę ZADARŁY Z MUZYKĄ (by później z niej sobie - jak chcą niektórzy wyznawcy - ZADRWIĆ w kluczowym momencie czteropłytowego wydawnictwa ProjeKCts - LOL). wirtuoz WIESŁA rozpoznawalny po około 2 sekundach wydawania dźwięku z instrumentu. piekielnie ambitny (inspiracje Bartokiem, Dvorakiem... LOL2) i wszechstronny (od symfonicznego rozmachu przez jazz po nową falę) innowator prog-rocka. porywający improwizator, ale też współtwórca math-rocka i wizjoner zdolny wygenerować z gitarowych efektów faktury tak bogate i wielowymiarowe, że "gdzie tam mnie zwykłemu śmiertelnikowi je oceniać". a do tego kozacki sesyjniak-ficzeringowiec u największych tego (muzycznego) świata. muzyki macierzystego King Crimson "próżno szukać" (LOL3) na Spoti, więc tym razem urodzinowa plejka na YouTube - choć nawet tam zabrakło chorych eksperymentów z "No Pussyfooting" popełnionych w kooperacji z Eno (a ich też "wstyd nie znać", przysięgam). kryterium proste - gra Fripp, to kawałek się łapie.
(2016)

* * *

Utarło się redukować ten SZYLD do niestrawnego dziadostwa dla brodatych trójkowiczów, ale to ledwie 1/4 całej opowieści. Owszem: patetyczny, melotronowy art-rock pierwszego wcielenia grupy Roberta Frippa to często asłuchalne dziś "badanie historyczne", choć należy oddać – wówczas w tym segmencie rynku pionierskie. Lecz już skład z połowy 70s (+ Wetton, Bruford, Cross) żywił się głównie improwizacjami (skrzętnie udokumentowanymi zresztą) i o dziwo wychodziło mu to efektowniej, niż większości free-onanistów, bo stało za nimi niebywale treściwe podejście do sfery motywicznej. Z kolei ejtisowa inkarnacja zespołu (+ Belew, Levin, Bruford) pozostawiła po sobie trylogię dzieł nie tyle antycypujących precyzję math-rocka, co już wtedy realnie ten math-rock uskuteczniających. Może i był to etap jednego wyeksploatowanego do cna patentu (adaptacja technik fazowego minimalizmu do krystalicznego soundu new-wave-popu), ale za to jakże oryginalnego, wręcz futurystycznego. No i wreszcie "finałowa" odsłona, trwająca ostatnie ćwierćwiecze, czyli pospolite ruszenie personalne, podwójne sekcje rytmiczne, projekty poboczne w podgrupach, a materiałowo zwykle ostro przesterowana mieszanina inspiracji z całego przebiegu kariery – hermetyczny labirynt prowadzący przez tyleż perełek, co i gniotów (co do aktualnej konfiguracji, to nie komentuję, gdyż nie znam, a na koncert się nie wybieram – byłem równo 19 lat temu w tej samej lokalizacji i mi starczy).

I teraz tak… Jeśli coś mi w panu Frippie szczególnie imponuje (poza niepodrabialnym stylem męczenia wiosła), to zdolność nadania temu trwającemu już 50 lat bałaganowi pozorów jakiejś przewodniej narracji – w optyce "dużego obrazu", po odjeździe kamery. Tkwi coś autentycznie przerażającego w tym, że chociażby nieśmiertelna tematyka "Larks' Tongues in Aspic" sobie "wędruje" przez kilka różnych okresów działalności bandu, w rozmaitych aranżach i estetykach (btw tu ktoś skompilował plejkę – kawał dziewiątkowego longplaya, c'nie). A to tylko przykład z brzegu, bo ich dyskografia aż ROI się od autocytatów, odniesień, przypisów i follow-upów. Złośliwi zinterpretują ten fakt w kategoriach "zjadania własnego ogona", ale ja widziałbym raczej Frippa jako mrocznego mistrza ceremonii, który wszystko to pół wieku temu przewidział, perfekcyjnie zaplanował, następnie po mistrzowsku rozegrał tę partię szachów, wykorzystując po drodze cały ZASTĘP wybitnych sidemenów do własnych niecnych celów, a dziś zapewne jako członek tajnej loży rządzącej światem doskonale wie, kiedy nastąpi jego koniec.

Prywatne top 20:

1. Great Deceiver
2. LTIA II
3. Starless
4. Frame by Frame
5. Moonchild
6. Red
7. LTIA I
8. ConstruKction of Light
9. I Talk to the Wind
10. Fracture

11. Indiscipline
12. Talking Drum
13. VROOOM
14. Thela Hun Ginjeet
15. Easy Money
16. Three of a Perfect Pair
17. Elephant Talk
18. Court of the Crimson King
19. Heartbeat
20. Book of Saturday
(2019)