KOBIETY

 

Kobiety (2000)

Świat, który Ania Lasocka i Grzegorz Nawrocki przedstawili na debiucie Kobiet zawsze wydawał mi się nierealny w sposób retro – jakby teleportowano go z nieokreślonego, pomorskiego, prowincjonalnego PRLu (weekendowe wycieczki z Gdańska na łono natury?), z dala od metropolii, nowoczesności i lansu. Wielu krajowych artystów alternatywnych próbowało podobnych klimatów, ale chyba nigdy nie z takim czarem i klasą. Ogromny szacunek, choć każda kolejna płyta projektu leżała mi już coraz mniej.
(T-Mobile Music, 2011)

No i się nam scena niezależna rozrasta. Potężnieje. Jak miło posłuchać solidnej, ambitnej i artystowskiej płyty rockowej, a następnie stwierdzić, że jest to polska płyta. Scena trójmiejska, bo tak zwykło się określać ten tygiel wokół wytwórni Biodro, jest dziś krajowym liderem wszelkich odważnych posunięć w ramach alternatywnego grania. Był Czan i na razie go nie ma, choć kto wie? Ale są za to Kobiety – sekcja rytmiczna Czanu, urocze dziewczę na basie i mikrofonie oraz gościnnie śmietanka wykonawców działających niedaleko Tymona Tymańskiego – Maciek Cieślak ze Ścianki czy Mikołaj Trzaska z Miłości.

Kobiety (Anna Lasocka, Grzesiek Nawrocki, Przemek Momot) grają coś, co nazwałbym delikatną psychodelią. Pierwsze skojarzenie? Sonic Youth. Posłuchajcie tylko tajemniczego "Notre Lune" z francuską melodeklamacją Lasockiej o tym, że zmniejsza się grawitacja z każdym rokiem. Przecież to słynne "Quatre centimetres" brzmi jak wyjęte z któregoś z późniejszych utworów nowojorskiej formacji. W ogóle Lasocka jest taką naszą skromną Kim Gordon. Albo "Czwarta Wiosna"? Tym razem snujące się leniwie gitary przywołują na myśl, dajmy na to, A Thousand Leaves. Wiele innych kawałków Kobiet też nawiązuje do kapeli Moore'a, choćby ze względu na przeplatające się głosy żeński i męski (Nawrocki). Ale to nie jest żaden zarzut! Bardzo dobrze, oby tak dalej!

Singiel "Marcello", który rozsławił grupę na antenach radiowych, jest chyba pierwszą polską definicją "indie-popu", że tak powiem z angielska. Chwytliwy motyw przewodni, świetna instrumentacja (pulsujące organy, gitara w tle) oraz tekst traktujący o codziennej pustce w życiu młodych ludzi – tego było nam trzeba. No i nareszcie to mamy. Manifest niezależności bardziej przekonujący od stu rapowanych opowieści o blokowiskach. "Marcello" otrzymujemy na płycie w dwóch wersjach, krótszej i dłuższej. Nawet na okładce jest napisane "Tu jest Marcello". No tak, numer otworzył im drzwi do wielkiej kariery.

Do najlepszych akcentów tego albumu należą dwa moje ulubione tu fragmenty. "Nad Antenami" to wielowątkowy utwór, od nerwowych interwencji saksofonu, przez niebiańskie jęki Ani z pogłosem na tle ślicznej melodyjki, aż do inteligentnego zwieńczenia. Natomiast "Z Mieszkania Nade Mną" to już popis samej Lasockiej, która kilkoma prostymi słowami wywołuje długotrwałe mrówki na plecach. "Z mieszkania nade mną / Dochodzi wibrujący dźwięk / To brzmi jak warkot niewielkiego helikoptera". Już wiem, dlaczego nie lubią jej głosu dziewczyny, zwłaszcza te, które niegdyś próbowały swych sił jako wokalistki. Po prostu jej zazdroszczą. I tyle.

Tylko czasem robi się ostrzej. Jak w "Toshiro Pirania", gdzie gitary atakują zajadle z wszystkich stron. Jak w eksperymentalnym "Ledwo Mówię", gdzie właściwie nie ma tradycyjnie pojętej melodii, są za to kakofoniczne wyładowania wszystkich instrumentów. Ale dominują klimaty spokojne, senne wręcz. W "Rzece Jak Diament" Nawrocki przyznaje nawet: "Ja śnię". A kulminacją tej marzycielskiej atmosfery są zamykające całość, statyczne, poetyckie "Słonie I Rumaki".

Jeśli dodam jeszcze do tych peanów surrealistyczne teksty, które wybijają się na tle wszechobecnej u nas szarzyzny, to wynik może być tylko jeden: niezwykle interesujący debiut, obiecujący wiele na przyszłość. Swoją drogą, ciekawe, co zaproponują nam na kolejnych płytach.
(Porcys, 2001)

Pozwól sobie (2004)

Kochani, zanim przejdziemy do omówienia tej nowej, powinniśmy koniecznie wyjaśnić sobie całą prawdę i tylko prawdę o pierwszej płycie Kobiet. Wydany w 2000 self-titled nie był zaledwie następną propozycją rodzimej alternatywy, sezonową podjarką snoberki, wciąż żonglującej "trendy" projektami niezależnej sceny. Dziś widać to wyraźnie jak na dłoni, że ta pozornie błaha kolekcja skromnych utworów kryła czar, magię. Grupa w zupełnie niewymuszony, zgoła dziewiczy sposób wykreowała w nich sugestywny, plastycznie namacalny świat nawarstwionych znaczeń i symboli, gdzie "słodkie powietrze soczysta flora", "mewy gawrony dziobią boiska", a "szklisty horyzont rozlewa się". Lekkość, zwiewność muzyki posiadała pewien świeży vibe, pozwalając dosłownie oddychać każdemu plaśnięciu gitary, każdemu dryndnięciu mglistych keyboardów, każdej ślicznej zgłosce wokalnej. Wreszcie, niewiele istnieje polskich albumów wypełnionych tak pięknym, uroczo kreatywnym songwritingiem. Mogę się kłócić do upadłego o bezskaźną jakość całego materiału, co jest rzeczą na warunki Polandu wręcz niespotykaną. Te piosenki chowają *niewiarygodny* potencjał, o czym zaświadczy każdy, kto zgłębił dokładnie ich detale. Posłuchajcie kiedyś latem, przemierzając północne rejony kraju. Na wysokości subtelnego kaczkowego sola wiosła w "Kaszubskim Szamanie" zwątpicie w obecność realności wokół. Takich chwil będzie więcej.

Przez ponad trzy lata od premiery owego wyjątkowego wydawnictwa zespół nie rozpieszczał swoich fanów. Roszady personalne często utrudniały nadążanie za line-upem: słynny błąd inauguracyjnej relacji koncertowej Porcys to obsadzenie na stołku bębniarza Momota zamiast Topolskiego. Trzon formacji, czyli Grzegorz Nawrocki i Ania Lasocka, nie śpieszył się zbytnio z forsowaniem sofomora. Pod szyldem Warszawa Gdańska zrealizował po drodze covery "Centrali" Brygady i "Luciolli" Maanamu. Plotka branżowa szepcze, iż demówka ze szkicami materiału napisanego pod kątem drugiego krążka trafiła nawet do wytwórni Sissy i została odrzucona. Plotka towarzyska szepcze również o rozpadzie związku duetu głównych zainteresowanych. Zmiany, zmiany. Okoliczności powstawania Pozwól Sobie obejmują także odejście wspomagającego band na klawiszach Jacka Lachowicza oraz przyjęcie w szeregi dwóch instrumentalistów sceny około-yassowej: perkusisty Karola Pawłowskiego i wibrafonisty Pawła Nowickiego. Gościnnie na dęciakach występują Adriana Zjawiona, Mikołaj Trzaska i Mariusz Stawski. Produkcji ponownie podjął się Maciek Cieślak, edycji powołana specjalnie oficyna Mandarynka. Uff, naczytaliście się już do woli liner notes, lecz spytacie chyba z wypiekami na twarzy: jak to brzmi do cholery? Jak?

Płyta zaczyna się od nagrania tytułowego, które skończy prawdopodobnie jako jedna z moich ulubionych piosenek 2004. Debata "puzon czy waltornia" zrodziła zażarte dyskusje między fanami. Zaiste, aranżacja kapitalnie podkreśla objawiony charakter samej kompozycji: partie wspomnianych instrumentów dętych oraz śliczne wibrafonowe tło dodają unikatowego, kwiecistego smaku temu gitarowo-basowemu w istocie kawałkowi. Impresywną robotę odstawiają też drumy: start/stopy w środku konstrukcji są ogromnie cool. Ponadto, Nawrocki serwuje z wyczuciem garść zupełnie genialnych zdań, znakomicie sprawdzających się na podpisach gg lub w tytułach maili, mimowolnie zacieśniając więź wtajemniczonych. "Lato przychodzi, jak złodziej zabierze ci wstyd". "Czekam na ciebie, stoję na ciepłej ulicy, czekam na ciebie". "Pojedziemy przez mosty, nieznane dzielnice". Są numery, które od inicjalnego usłyszenia sprawiają wrażenia natychmiastowego klasyka. Przewiduję użyteczność "Pozwól Sobie" na przestrzeni kolejnych, nadchodzących wiosen których dożyję, gdyż ten rześki anthem o wyzwoleniu i spokojnej ucieczce ku naturalnej zatracie jest po prostu ponadczasowy. Dopiero co zarejestrowałem wspaniałe wykonanie singla u Wojewódzkiego i nawet tam przez moment wiejska otoczka programu wyparowała, bo dźwięki przemieniły przestrzeń studia telewizyjnego w przestrzeń zawładniętą doznaniami estetycznymi. Zajebiste.

Po paru sekundach od rozpoczęcia drugiego tracka, "Zwidy", obcujemy już z innym obliczem dziełka: bardziej iluzyjnym i rozmytym. To domena basistki. Chłodna intensywność emocjonalna pięciu napisanych przez nią impresji skłania do refleksji, czy aby Pozwól Sobie to w pewnym sensie nie "płyta Lasockiej". Powszechne zachwyty nad Anią pieją bezustannie: jak rzadko zdarza się postać o takiej urodzie i takim talencie zarazem. Jakkolwiek niżej podpisany absolutnie wspiera komplementowanie aparycji Ani, twórczość artystki niewątpliwie umie zaaferować odbiorcę na własnych prawach. Kobieca czułość, naczelny wkład Lasockiej w Pozwól Sobie, zmaga się regularnie z nawiedzoną, duszną atmosferą mrocznych wynurzeń. Zmysłowo sepleniąca artykulacja wersów w rodzaju "Podeszłam blisko / Osmaliłam sobie rzęsy" potrafi sama w sobie uwieść. Mimo wątpliwej angielskiej wymowy "Too Sweet" broni się sprytną progresją rozwodnionego refrenu. Closer "Dokąd To Dokąd (Lawle Lwy)" ubiera przekonująco liryki "Dokąd to, dokąd / Do snu, do snu" w majaczące opary, skontrastowane nabiciami agonizujących drumów. Kulminacja psychozy to "Ojej Przykra Sprawa". Nieruchomy pejzaż analogowych syntezatorów, gitar i bezdusznego, maszynowego rytmu (majstersztyk teksturowy Cieślaka) boleśnie uwypukla wampiryczne teksty ("Podajcie im krew / Tydzień temu chodzili jeszcze / Teraz słychać wyraźnie chrzęst kruszących się kości"), podane tonem permanentnie onirycznym.

Nawrocki wszak, nie pozostaje wcale w tyle, skoro koi ciepłym timbre równie efektywnie. Większość z jego wprawek relacjonuje codzienne rozbicie w poszukiwaniu uczucia i tożsamości. Ich swobodna, intuicyjna melodyjność często wprost ujmuje. "Dziewczyna Z Gdyni", standardowo pogięty w podziale zarys, unosi szczerym "Daj mi znak / Daj mi znak / Daj mi znak" chorusu. Wrażliwość "Całego W Słońcu" żyje do imienia. Prócz wiadomego, kandydatem do majstersztyku Nawrockiego na Pozwól Sobie jest niezobowiązujące, leniwe "Doskonale Tracę Czas". Czas w utworach Kobiet pełni ważną rolę, ponieważ rozgrywają się one jakby "poza czasem", choć wtłoczone w splot konkretnych wydarzeń, funkcjonujących na zasadzie znaków rozpoznawczych dla narracji. Tu, Nawrocki snuje wyluzowaną opowieść o znamionach zagubionego pamiętnika. "Po upojnej nocy wracam do domu / Czerwone słońce / Czerwone morze / Wędkarze moczą wędki" przechodzi w fajowe kulturowe odniesienia: "Próbuję zasnąć / Słucham Queen / Głos anielski / Wąs diabelski / Jadę słucham / Tracę czas". Co ważne, kawałek wdzięcznie wciąga kilkoma gładkimi, głaszczącymi hookami, czyniąc go na bieżąco atrakcyjnym na obu płaszczyznach. Oczywiście, aura pryska, kiedy wkraczają ostrzejsze, rozedrgane klimaty. Eksploatujący patenty wczesnej Ścianki "Czarny Prezydent" oraz nowofalowe "Przygoda Na Helu" i "Pusta Polska" to jakby reminiscencje "Ledwo Mówię" tudzież "Toshiro Pirania", raczej cienie pierwowzorów.

Aspiracje Pozwól Sobie do poprzednika nie mają racji bytu. Natomiast Kobiety udowodniły, że są prawdziwym zespołem, a nie żadnym projektem jednej sesji, argumentując miejsce pary Grzegorz-Ania w piosenkopisarskim topie. Talent "pary" zapewnia lwiej części płyty całkiem rasowy, europejski poziom. Właściwie jedyną jawną porażkę stanowi pretensjonalna melorecytacja "Do Not Forget", gdzie ponad szumiącym cykaniem i ksylofonowymi brzdękami Lasocka deklaruje sardonicznie anty-konsumpcyjny światopogląd. "Don't forget your money when you die" zdradza niestety ślady pseudo (których uprzednia absencja to właśnie cud imho). Mniej konkretu odbija się małą czkawką i kilka fragmentów zatrąca wypełniaczem. Cieślak świetnie odnajduje się w materii "unfocused", lecz brakuje spontanicznej energii Kobiet. Obyło się bez nadmiernej ewolucji; łatwiej uchwycić powielanie raz nakreślonych wzorów. Rozpoznawalna inspiracja krętymi dziewczęcymi chórkami zdobi "Zwidy" lub "Too Sweet"; typowe akordy okalają sporo mostków Nawrockiego. Zresztą, wpływ Stereolab to bodaj najjaskrawsza rysa na oryginalności stylu Kobiet. Ale gdyby to był debiut jakiejś nowej polskiej kapeli, uznałbym go za zjawisko. Artwork staranny jak wcześniej, choć nie ewokuje ścisłych skojarzeń graficzno-słownych. My oceniamy wszystkie dyski w skali światowej, stąd rezerwa noty, ale wcale niewykluczone, że Pozwól Sobie uplasuje się na podium polskich propozycji 2004.
(Porcys, 2004)

"Pozwól sobie"
Długo, bo trzy lata z hakiem czekałem na coś nowego od Kobiet. Aż w końcu prawie miesiąc temu, 8 marca (zabawny zabieg promocyjny), grupa wystąpiła z nowym materiałem w radiowej Trójce. Na rzut ucha wydawał się on nieskładny i przegadany, w dodatku nie wnosząc estetycznie nic ponad to, co formacja zaprezentowała na swoim fenomenalnym self-titled debiucie z roku 2000. Jednak symultanicznie ukazał się singiel pilotujący tę drugą, upragnioną płytę Kobiet, Pozwól Sobie. Piosenka o identycznym tytule natychmiast skradła moje serce, uwiodła jak śliczne dziewczę, świeża jak rosa na trawie, rześka jak powiew wiosennego powietrza. Bowiem ultymatywnie, "Pozwól Sobie" jest idealnym niezal-hymnem WIOSENNYM.

Plastelinowy głos Nawrockiego, subtelnie melodyjne kluczenie basu Lasockiej, tradycyjnie przyrodniczo-naturalne teksty (nieodłączny element aury zespołu) i ten cudny, dwuakordowy motyw przewodni iskrzą się bosko. Gdy wkracza beztroski refren "pa pap pa ba" wiadomo już, że mamy do czynienia ze wspaniałym następcą kultowego "Marcello": perkusja zapyla dance-punkowo, lotnie nie-jak ociężały Franz Ferdinand, dzięki czemu nuta melancholii zostaje przełamana kroplą chwackiej nadziei, której tak wszyscy przecież potrzebujemy. Energetyczna, słodka, ale nie przesłodzona piosenka z miejsca staje się moją pierwszą wielką podjarką 2004 w kategorii singli, esencjonalnym singlem WIOSENNYM. Słuchajcie tego póki trawy oddychają.

Wielu czytelników zmrozi wstrzymana w zawieszeniu odpowiedź na nurtujące pytanie o poziom sofomora. Jakkolwiek zapis koncertu nie dawał pozytywnych wskazówek, sam singiel rozbudza oczekiwania. I nawet jeśli album okaże się klapą, Kobiety pozostaną w pewnym sensie zwycięzcami: że potrafili wyczesać na wstępie tak kręcący, nieoczywiście przebojowy, przyswajalny ale dwuznaczny, zakorzeniony w ich stylistyce, ale nie odcinający kuponów od debiutu utwór jest genialne. Dla fana jest to najwspanialszy wiosenny prezent.
(Porcys, 2004)

Plastelinowy głos Nawrockiego, subtelnie melodyjne kluczenie basu Lasockiej, tradycyjnie przyrodniczo-naturalne teksty (nieodłączny element aury zespołu) i ten cudny, dwuakordowy motyw przewodni iskrzą się bosko. Gdy wkracza beztroski refren "pa pap pa ba" wiadomo już, że mamy do czynienia ze wspaniałym następcą kultowego "Marcello": perkusja zapyla dance-punkowo, lotnie nie-jak ociężały Franz Ferdinand, dzięki czemu nuta melancholii zostaje przełamana kroplą chwackiej nadziei, której tak wszyscy przecież potrzebujemy. Ultymatywnie, "Pozwól Sobie" jest idealnym niezal-hymnem WIOSENNYM.
(Porcys, 2004)

"Doktor Radek (live)"
Do tej pory wkład zespołu Kobiety w bieg historii polskiego niezal był wystarczająco znaczny by nazwać formację zjawiskiem: mało kto u nas potrafi poszczycić się nie tylko debiutem o statusie aksjomatycznej klasyki, ale i solidnym sofomorem, zachowującym wszelkie swoiste elementy własnego stylu, dodatkowo okraszonym definitywną w repertuarze artysty, jedną z najpiękniejszych piosenek ostatnich lat. Lecz jeśli testowane obecnie koncertowo fragmenty świeżego materiału wskazywałyby jakiekolwiek drogi dalszego rozwoju grupy, dla niej odjazdy być może się dopiero zaczynają. Przy wyczuciu niuansów znanym z dotychczasowych nagrań, wizja kapitalnej przyszłości Kobiet wydaje się wcale realna.

Z wielu momentów świetnego (mimo karygodnego pominięcia "Pozwól Sobie" w setliście, ku rozpaczy fanatyków tego kawałka) niedawnego warszawskiego występu kapeli – pośród nich choćby diametralnie przebudowanej wersji "Nad Antenami" – największe wrażenie robiły dwa premierowe utwory: "Supersam" i "Doktor Radek". Gdzie ten pierwszy jawił się otwartym jeszcze szkicem o sporym potencjale i już mistrzowskich lirykach ("Olewam tramwaje, taksiarzy / Stawiam na sport"), drugi, w warstwie tekstowej eksploatujący wątki post-socjologiczne ("Precz z miłością! / Precz z miłością! / To tylko reakcje fizyczno-chemiczne"), dosłownie miażdżył precyzyjną, kilkuminutową konstrukcją.

Kompozycja zazębiała się na marszowym, ociężałym bicie Pawłowskiego i nowej basistki Neli Gzowskiej, natomiast na topie ekscytowała repetycja rozkosznie septymowych akordów Nawrockiego oraz zwłaszcza klu programu, żrący hook syntezatora obsługiwanego przez Nowickiego. Dotąd w dorobku Kobiet próżno było szukać klawiszy brzmiących surowo i zgrzytliwie niczym Splinter Mini-Moog ręki Eno z Low i ta sensacja sprawiła, że zwięzła partia, skontrastowana ze skandowaniem wyżej wspomnianych wersów, zahaczyła przez chwilę o podobnie zaaranżowane "Bury Me With It" Modest Mouse. Inaczej ujmując, wkrada się metafizyka. Zwiastun czystego geniuszu, i, przepraszam, muszę powiedzieć "po raz kolejny".
(Porcys, 2005)

"Biautomatyczna Sekretarka"
Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że sesje do długo oczekiwanego trzeciego długograja trójmiejskiej formacji zostały już ukończone. Po raz pierwszy z grupą pracował w studiu Piotr Pawlak (dotąd w roli jej etatowego producenta występował Maciej Cieślak). I choć nie znamy na razie wydawcy albumu zatytułowanego Amnestia, to powinen się on ukazać nadchodzącą wiosną. Poprzeczka ustawiona jest wysoko: self-titled debiut Kobiet to dziś już klasyka rodzimego niezal przełomu tysiącleci, a tytułowy kawałek z płyty Pozwól Sobie ogłosiliśmy jednym z najlepszych tracków 2004. Ale Grzegorz Nawrocki i spółka nie wymiękają i – dokładnie jak zapowiadali – wyraźnie poszukują świeżych rozwiązań. "Biautomatyczna Sekretarka", znana fanom z koncertów jako "Supersam", operuje mechaniczną rytmiką i ciężkimi spiętrzeniami gitar, jakich próżno dotąd było szukać w dorobku kapeli. Nawet wszechobecna metaforyka przyrodnicza ostała się tylko w postaci biegacza, który "olewa tramwaje" i "stawia na sport". Czyżby walka z technologizacją życia i powrót do biologicznych źródeł? Kobiety battle the pink robots!
(Porcys, 2007)

***

Ścianka, Kobiety
18 Października 2001, Proxima, Warszawa


Hurra, mamy pierwszą w Porcys.com recenzję koncertową! Spróbujemy, by stało się to małą tradycją. Przynajmniej co pewien czas. A mówiąc mniej oficjalnie, jak któryś z nas zaliczy jakiś interesujący koncert, to napisze wam o tym parę słówek, moi drodzy.

A koncert był niezwykły. Był, ale musiał taki być! No bo przecież do stolicy przyjechały dwie czołowe niezależne formacje w tym kraju, Ścianka i Kobiety. Jedne z niewielu polskich zjawisk muzycznych ostatnich lat, których nie musimy się wstydzić. Plakaty rozwieszone na mieście zwróciły uwagę fanów prawdziwej dźwiękowej sztuki już tygodnie przed samym koncertem. O dziwo jednak, trzeba było robić dodatkową reklamę wśród gawiedzi, bo dziś sporo osób nie wie, co dobre, a co złe. Niezły szok wywołałem u siebie na wydziale, rozpowiadając jak najęty wokoło jakie to historyczne wydarzenie nas czeka i jak wiele ludzie stracą, jeśli się na ten koncert nie wybiorą. Po paru dniach wszyscy chodzili i pytali się nawzajem: "Jak to, kiedy, gdzie, no gdzie ta Ścianka i Kobiety?". Koniec końców, zdecydowana większość wybrała odbywającą się tej samej nocy taneczną imprezę na Rzeźbie w ASP. A już myślałem, że coś się zmienia.

Trzyosobowa ekipa Porcys.com stanęła przed drzwiami Proximy punktualnie o dziewiętnastej. Niestety, okazało się, że wpuszczają dopiero od wpół do, wbrew temu, co było na plakatach. Czekając na otwarcie przeźroczystych drzwi, mogliśmy się przez nie przyglądać próbie Kobiet. Serce mocniej nam zabiło, bo widzieliśmy zespół niejako od kuchni. A kiedy na zewnątrz wyjrzał na moment (by pogadać z jednym z organizatorów) Maciek Cieślak i stanął metr od nas, poczuliśmy powiew historii. W końcu wbiliśmy się do środka. Proxima odnowiona robi spore wrażenie, ale spotkało mnie nieprzyjemne odkrycie – teraz w tym klubie nie ma aparatu telefonicznego. No i jeszcze jedna rzecz: zaopatrzenie baru. Alkoholi pod dostatkiem, i to najróżniejszych. Ale żeby nie było zwykłej wody mineralnej? To już jest jakaś farsa. Jako, że ekipa Porcys.com chodzi na koncerty dla muzyki, a nie drinków, staraliśmy się wycyganić od barmana coś bez procentów. Zawiedzeni otrzymaliśmy jedynie po puszce Coca-Coli, i to ciepłej jak cholera. Skandal!

Kobiety wyszły ze dwadzieścia po ósmej. Zagrały kapitalny set, właściwie nie wykraczający, bez trzech chyba wyjątków, poza materiał ich znakomitego debiutu, który obok Sushi Nosowskiej był najważniejszym wydarzeniem polskiej alternatywy poprzedniego roku. Znanych z albumu Anię Lasocką i Grześka Nawrockiego wspomagali: na perkusji Krzysztof Topolski, a na gitarze i instrumentach klawiszowych Jacek Lachowicz, który na dobrą sprawę stał się już chyba pełnoprawnym członkiem zespołu. Był na początek ostry "Toshiro Pirania", był zmysłowy "Notre Lune", zamyślona "Czwarta Wiosna" i ekspresyjne "Ledwo Mówię". Dodatkową atrakcją było pęknięcie struny w gitarze Nawrockiego – nową zakładał ze trzy minuty. Był wreszcie oczekiwany medley: "Z Mieszkania Nade Mną", płynnie przechodzące w "Marcello". Na koniec zagrali rozimprowizowaną wersję "Słoni I Rumaków".

Obserwowałem reakcje publiczności – niestety, ta nie stanęła na wysokości zadania. Otóż, jeśli nie wiedzieliście, warszawska publiczność to najbardziej rozkapryszona, bezczelna i ignorancka hołota, jaką widział świat. I mówię to jako mieszkaniec tego wspaniałego miasta. Krótko mówiąc, ludzie przyszli sobie pogawędzić, pośmiać się i wychylić kilka lufek. Serwowane ze sceny dźwięki traktowali jak tapetę do własnych plotek. W efekcie, odbiór był prawie zerowy. Nasza trójka czuła się wyobcowana z reszty tłumu – jako jedni z niewielu uważnie śledziliśmy rozwój muzycznych wydarzeń. Sądziłem, że sytuacja zmieni się po wejściu Ścianki. Niestety, nadal było żałośnie. Chamstwo zwyciężyło (ilościowo) i nawet przy zwiewnej "The Iris Sleeps Under The Snow" staraniom muzyków towarzyszył gwar. Odniosłem wtedy wrażenie, że dziewięć na dziesięć osób przyszło tego wieczora do Proximy nie wiedząc nawet, na kogo idzie. Wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd.

Występ Ścianki był pewnego rodzaju zaskoczeniem. Grupa, która swym tegorocznym arcydziełem Dni Wiatru wzniosła się na poziom niedostępny dziś dla innych rodzimych wykonawców, udowodniła wszak swą wielkość. Ale z Dni Wiatru zagrali tylko wspomnianą "Iris", "Trzy Gwiazdki" i "Piotrka". W zamian dostaliśmy długie i transowe improwizacje na bazie utworów, które wypełnią, jak zapewnił Maciek ze sceny, nowe dzieło formacji. Jaka to muzyka? Trudna do opisania. Brzmieniowo na pewno nawiązująca do Statku Kosmicznego. Odbiegająca jednak od debiutu formalnie. A przede wszystkim wielowątkowa, niełatwa do pełnego ogarnięcia, ze względu na wielość motywów (czasem ciężko było stwierdzić, czy słyszymy temat planowy, czy improwizowany na bieżąco). Ale słuchało się tego wybornie. Lachowicz jak zwykle skakał za swoim klawiszowym zestawem, Cieślak jak zwykle dyrygował reżyserami dźwięku. Cóż, Ścianka jest wielka i już.

Gdy niemal o północy grali na bis "Sopot", zrobiło się trochę przygnębiająco. Cisza, mało ludzi. Także w ramach czarno-białych barw i zwolnionego tempa nie zapamiętamy raczej ekstatycznego aplauzu widzów. Na zawsze zapamiętamy natomiast przechadzającego się swobodnie po klubie Andrzeja Smolika. Oraz podrygującą w rytm ściankowych piosenek Anię Lasocką. Wiem, co mówię, bo Ania stała dwa metry przed ekipą Porcys.com. Ale koncert był, jako się rzekło, wyjątkowy. Zagrały przecież dwa największe zespoły w tym kraju.
 

***

Wywiad z Grzegorzem Nawrockim z zespołu Kobiety
z dnia 3 marca 2005

 

Kobiety to jeden z najlepszych polskich zespołów. Dla pewnej grupy słuchaczy to zdanie nie potrzebuje żadnej specyfikacji, w rodzaju "obecnie", "sceny alternatywnej" czy "ostatnich lat". I ja się do tej pewnej grupy zaliczam. Powody? Jest ich wiele, ale biorąc pod uwagę dwa wydane krążki bandu – z których pierwszy stanowi abecadło krajowej muzyki w ogóle i klasykę naszego niezal, a drugi śmiało można wymienić wśród najciekawszych rodzimych wydawnictw bieżącej dekady – nie muszę chyba dalej argumentować. Choć proszę: lider formacji, bohater poniższej rozmowy, wypracował dla niej unikatowy, charakterystyczny styl, jaki trudno pomylić z kimkolwiek innym, nie tylko z polandowego podwórka. I to zarówno na gruncie muzycznym, jak i lirycznym. Plus, Kobiety mają najmilszą pod słońcem panią menadżer: w jej kierunku tutaj specjalne pozdrowienia i podziękowania za wykazanie ogromnej cierpliwości względem niezdyscyplinowanej osoby wyżej podpisanego. Choć spotkaliśmy się bezpośrednio po istotnej roszadzie personalnej (Nela Gzowska zastąpiła wieloletnią basistkę i wokalistkę, współkreującą wizerunek kapeli Anię Lasocką), z Grzegorzem gawędziliśmy o całej jego drodze artystycznej i była to wyjątkowo interesująca, wyczerpująca dyskusja. Z przeprosinami za wielomiesięczne opóźnienie publikacji, oto jej zapis.


Może zacznę od źródeł i spytam: dlaczego w ogóle robisz to co robisz, dlaczego grasz muzykę, jak to się wszystko zaczęło?

Ciekawe pytanie. Kiedyś się nawet nad tym zastanawiałem i stwierdziłem że to rzecz, którą po prostu najbardziej chciałbym w życiu robić. Nic tak mnie nie inspiruje, w niczym tak bym się nie spełniał. Nie wiem czy to dobry wybór, ale czasem mam z tego zabawę, lubię to. A zaczęło się tak, że dorastałem na osiedlu w Gdańsku-Oliwie, miałem starszego brata, który miał dużo fajnych książek i wiesz, niejako "po bracie" naczytałem się tych książek. Oraz dzięki niemu miałem kontakt z muzyką. Bo kiedy mój brat był punkiem, znał ludzi z Deadlocka, to dla mnie... Dla mnie to byli półbogowie. Usłyszałem ich, zobaczyłem i nastąpiło wręcz przeżycie pół-mistyczne. Wkrótce poznałem Patti Smith, wczesnych Police'ów, Talking Heads. Strasznie mnie to kręciło. Wtedy nie byłem jeszcze świadom tego, że zostanę muzykiem. Myślałem, że raczej będę pisał i tworzyłem jakieś grafomańskie historie – wiersze, prozę [śmiech]. Poznałem środowisko TotArtu – to też był spory wpływ. Chodziłem na lekcje muzyki w młodym wieku – akordeon, pianino – ale wcale nie zakładałem, że sam będę śpiewał. Dopiero jak poznałem ludzi, którzy mieli zespoły, to coś się zaczęło. Zaśpiewałem im coś, a oni: "fajnie śpiewasz". A więc postanowiłem że będę grać na basie i wyjechałem do Berlina, gdzie zaprzyjaźniłem się z Olafem Deriglasoffem i z różnymi inspirującymi osobami stopniowo próbowałem organizować coraz to bardziej profesjonalne zespoły – independent, ale w zamierzeniu wypasione. Zacząłem na przykład śpiewać w bandzie muzyków niemieckich – poszedłem tam z ogłoszenia – ale stwierdziłem, że nie chcę śpiewać cudzych utworów i założę własną kapelę. Przerzuciłem się na gitarę, zacząłem pisać piosenki. Bardzo mnie to zdyscyplinowało – gdybym tego nie zrobił, to do dziś miałbym tysiąc różnych niedokończonych projektów, bo takim właśnie człowiekiem jestem.

Pierwsza nazwa, którą szersze grono twoich fanów kojarzy, to Ego.

To był dla mnie autorski start, zdecydowanie. Połowa tego zespołu gra dziś w Mordach... To było tak, że po powrocie po kilku latach do kraju zakładałem, że będę raczej grał na przykład z byłymi członkami Pancernych Rowerów. Tylko, że oni byli nieaktywni zupełnie i poznałem nowych ludzi – młodszych ode mnie, lepszych w sensie technicznym muzyków, z którymi naprawdę mogłem pracować. Z nimi nauczyłem się pracy w zespole. Rozeszliśmy się ze względów artystycznych – oni woleli jointowe, godzinne improwizacje, a ja konkretniejsze piosenki.

Idąc dalej chronologicznie, kojarzy mi się supergrupa Czan. Jak to od twojej strony wyglądało?

W tym okresie formowały się już Kobiety – był pomysł i nawet piosenki – "Marcello" to nawet w Ego graliśmy na końcu. Ale jakoś nie mogłem znaleźć ludzi do zespołu. A Tymon zawsze chciał ze mną grać i miał ambitną ideę takiego projektu. Natomiast dla mnie ten projekt z perspektywy czasu to porażka.

Wśród wielu słuchaczy polskiej alternatywy Samsara uważana jest za fenomen – rzadko zdarza się, by grupę konstytuowały cztery silne osobowości i żeby efekt końcowy sprostał temu potencjałowi.

Mówię o porażce w sensie istnienia zespołu, a nie porażce muzyki. Te cztery osobowości nie potrafiły ze sobą pracować. Mój główny problem to był ciężar ambicji i wielkie oczekiwania, jakie narzucił Tymon – ja tego nie lubię. Poza tym, preferuję muzykę bliższą sercu, a tam było mnóstwo wykoncypowanych aranżów i granie ich na koncercie nie dawało mi przyjemności. Grałem tam na basie i musiałem naprawdę dużo ćwiczyć – to jest może dobre dla muzyków King Crimson, ale nie dla mnie [śmiech]. Przetrwanie tego składu nie było możliwe – projekt był z założenia zły, jeżeli chodzi o osoby w nim uczestniczące. Na papierze, w sensie "płyta i koniec", byłoby ok. Ale dalej nie dało się tego ciągnąć.

Jak oceniasz swój wkład w tę płytę i jak wspominasz pracę nad nią?

Mały wkład. Mówiłem Tymonowi, że coś jest sztuczne i do wywalenia, w sumie tyle. To znaczy wiesz, on zmierzał do tego, żebyśmy dawali swoje utwory, ale ja nie bardzo widziałem swoje utwory w takiej konfiguracji. Zawsze go namawiałem żeby przestał się zasłaniać zespołem, bo zasadniczo jest artystą solowym, narzucającym swoją wizję. On miał w głowie "mit Beatlesów" – "ty jesteś John Lennon, ja jestem McCartney"... Bzdura. Ja rozumiem o co chodzi, ale Tymon jest stworzony do twórczości autorskiej.

A twoje spostrzeżenia na temat Tymona, jednej z najbardziej (jeżeli nie najbardziej) charyzmatycznej postaci polskiego światka niezależnego?

Jest to jeden z moich bliższych przyjaciół i bliższych mi ludzi w ogóle. Mało się spotykamy, bo nie mamy zbytnio czasu... Nasze drogi, że tak powiem, się trochę rozeszły artystycznie. Co jeszcze? Podziwiam go za upór mutanta [śmiech]. Nie ma absolutnie zmysłu menadżerskiego, za to ma absolutnie wybujałą ambicję. Niezwykle zdolny, niepotrzebnie się rozprasza na wiele projektów. Aczkolwiek teraz niedawno się widzieliśmy i rozmawialiśmy i chyba się skoncentrował – ma projekt jazzowy i Transistors.

Kontynuując wątek Kobiet – uważasz to bardziej za "zespół" czy "projekt"?

Zespół. I szczerze mówiąc, nie lubię "projektów". Często jest to jakaś ściema i nic z tego nie wynika. Mi zależy na tym, by między ludźmi zaangażowanymi w coś powstał związek chemiczny.

Jak więc wyglądały narodziny tego zespołu?

W owym czasie byliśmy parą z Anią Lasocką. Szukałem muzyków do zespołu, a Ania zapronowała: "to może ja będę grała w tym zespole?". A ja pamiętam, że zdziwiłem się i spytałem: "ale co, nauczysz się grać na basie?".

Nie no, niesamowite. Serio, tak było?

Tak. Pytam ją: "jesteś w stanie nauczyć gry na basie tak szybko?". A ona mówi: "no tak". "To świetnie". I tak zostało. Problem był z klawiszowcem, bo jest niedobór w Polsce klawiszowców z otwartymi głowami i "nie-dżezawych". Na płycie pierwszej grał Maciek Cieślak, potem na koncertach Jacek Lachowicz, który był przez moment regularnym członkiem zespołu. A teraz gramy z Pawłem Nowickim i jestem z tego powodu szczęśliwy. Dodatkowo gra na wibrafonie, ma korzenie muzyki poważnej i współczesnej, jest nauczycielem muzyki, po akademii. Grał też w Pink Freud. Cudowna współpraca.

A propos – dużo znanych osób pomagało przy debiucie Kobiet. Jak przebiegał ten proces?

Od momentu powstania zespołu do wydania płyty minęło półtora roku. Dziś myślę, że to całkiem nieźle. Byłem napakowany pomysłami i chciałem wyrzucić je z siebie. Według mnie osobą, która najbardziej nam pomogła, był Maciek Cieślak. W końcowej fazie zapraszałem go na próby, po czym nagrywaliśmy materiał w studiu Adama Toczki, gdzie się minimalnie poróżniliśmy z Przemkiem Momotem i Andrzejem Smolikiem, bo oni dążyli do profesjonalizmu, a my dążyliśmy do tego, żeby na przykład bas Ani był specyficzny. Nastąpił więc rozłam i wylądowaliśmy – nie znając się w ogóle na komputerze – u Maćka w studio. Ta sesja to był ewenement – pożyczyliśmy skądś komputer, wzięliśmy jakiegoś gościa, który się mniej więcej znał na programie i siedzieliśmy tam ze dwa miesiące. No i działy się tam cuda. Dogrywaliśmy gitary, wokale, a Maciek stał się po prostu producentem całości. I byłem bardzo, bardzo zadowolony z jego wkładu – zarówno zresztą przy debiucie, jak i drugiej płycie. Choć dziś nie wiem, czy chciałbym po raz trzeci tak pracować. Chyba wolałbym obecnie być cyfrowy i syfiasty [śmiech], zrobić coś innego, potrzebuję odmiany – zwłaszcza teraz, gdy nie ma Ani, a to prowokuje do zmian. Starczy już tej piwnicy, analogów, Debussy'ego... [!! – przyp. bd] Independent – tak, ale nie zasadzie ciemności i rasowości.

A nazwa Kobiety skąd?

Ania wymyśliła. Zaintrygowało mnie i powiedziałem – niech zostanie.

Pięć lat później, jak oceniasz debiut Kobiet od strony artystycznej? Gdyby ktoś przyszedł teraz do ciebie i powiedział – słuchaj, to jest w ogóle jedna z najlepszych płyt jakie w Polsce kiedykolwiek wydano, spójna, bez słabego momentu, o oryginalnym klimacie jakiego nie było ani wcześniej, ani później – to jakbyś się odniósł do tego?

Największym sukcesem tej płyty jest to, że nawet po takiej przerwie jak wróciliśmy z koncertami, często w miejscach gdzie wcale nie posądziłbym ludzi o znajomość Kobiet – ludzie kojarzą te piosenki. Nagrywając je, kompletnie się tego nie spodziewałem. A to o czym mówisz – otóż nie mam wcale takiej świadomości. Mam pewien sentyment, ale nie postrzegam w ten sposób tego.

Co działo się między self-titled a Pozwól Sobie? Bo mnóstwo plotek na ten temat słyszałem – na przykład, że Józek z Sissy Records odrzucił wam demo. Ja tam uważam że album jest bardzo dobry, a ta demówka bardzo się różniła od ostatecznej wersji?

Józek był człowiekiem, który wydawał Ściankę. Przyszedł na nasz koncert i wyrażał się o nas w superlatywach. I chciał wydać naszą płytę. Myślał, że to wszystko szybciej nastąpi. Liczył chyba na bardziej komercyjną muzykę, oczekiwał drugiego "Marcello", albo coś. Generalnie mody się zmieniają – wtedy popularne było Cool Kids Of Death, teraz na fali jest Pink Freud. A za dwa lata będzie coś innego i to jest normalne. I Józek patrzył na nas właśnie trochę marketingowo.

Cztery lata – to dużo. Między obiema płytami zespół tkwił w niebycie?

Niby graliśmy trochę koncertów, ale też niezbyt dużo. To był błąd, a wynikał on z naszej trudnej relacji z Anią.

Nie chcę w żadne sprawy prywatne się zagłębiać, ale jest to jakaś specyfika, prawda? Pracować z kimś, z kim jest się blisko także w życiu osobistym.

To jest trudne jak cholera i nie wyobrażam sobie powtórki z tego.

Sposób pracy nad Pozwól Sobie był podobny do sesji debiutu? Na dwanaście kawałków aż pięć jest podpisanych nazwiskiem Ani.

Ja cały czas namawiałem Anię, żeby pisała swoje piosenki. I ona na drugiej płycie dojrzała do tego. Oboje przynosiliśmy własne pomysły, a scalone to wszystko zostało dzięki Karolowi Pawłowskiemu – taki solidny fundament w postaci fajnego gościa i perkusisty. Mieliśmy z nim szereg prób, potem odszedł Jacek i z jednej strony wszystko szło jak krew z nosa, a z drugiej powstało wtedy wiele piosenek.

A była jakaś przewodnia wizja dla albumu, czy uznaliście, iż lepiej postawić na spontaniczny, naturalny przelot?

Na wstępie dałem sobie spokój z myśleniem w stylu "płyta musi być lepsza od pierwszej". Ale też stwierdziliśmy, że mamy swój styl i generalnie zależało mi na tym, żeby nie było wątpliwości, że robimy płytę Kobiet, a nie żadnego innego zespołu. Natomiast przy trzeciej płycie mam absolutną wizję.

Numer tytułowy, jeden z najlepszych singli roku 2004 – pamiętasz jak powstał?

Pamiętam. Usiadłem z gitarą, napisałem to. A potem mieliśmy we dwójkę próbę z Anią. Zacząłem jej to śpiewać i wiesz, bardzo jej się spodobało. Bas jest Ani. Często tak aranżuję, że podaję muzykom klimat – o co chodzi w danej piosence – żeby sami znaleźli swoją partię, żeby czuli, że zostawiają w tym cząstkę siebie. Dopiero jak nie idzie, to wtedy wymyślam sam. Tekst chciałem, żeby Ania napisała ze mną i jest wspólny.

W tym tekście przewija się coś w rodzaju głównego motywu waszych tekstów w ogóle – jakaś obsesja w dążeniu do natury, obcowanie ze światem dotykalnym, zmysłowym. Pojawiają się pory roku, powietrze, słońce...

Nikt mi nigdy nie powiedział tego przedtem, jestem zaskoczony... Wiesz, to chyba jest związane z Trójmiastem. Mieszkaliśmy koło lasu, studio Maćka jest koło lasu, konkretne pory roku są odczuwalne, jest silne światło. To mocno wpływa.

Podobno są takie osoby, które myślą obrazami. Czy ty jesteś taką osobą?

Tak.

W tekstach Kobiet często za pomocą prostych obrazów, zredukowanych, minimalnych środków potraficie przekazać bardzo złożone relacje – właśnie człowieka z przyrodą – czy w ogóle emocje.

Dokładnie, chodzi o obraz. Maciek słyszy brzmienia barwami, ja też w jakiś sposób widzę barwami. Do tego stopnia, że potrafię powiedzieć – to jest smutne, a to wesołe. Właśnie obrazy, kolory decydują o energii związanej z daną sytuacją.

Jak to jest z twoimi inspiracjami – czego słuchałeś i słuchasz, o czym możesz powiedzieć, że miało na ciebie wpływ jako na autora piosenek. Gdybym miał strzelać, to zaryzykowałbym, że słyszałeś w życiu Sonic Youth, słyszałeś Stereolab...

Sonic Youth na pewno, ale akurat Stereolab nie ma na mnie aż takiego wpływu. Wydają mi się bardzo ciekawą kapelą, ale trochę mi się nudzą. Słyszę u nich bardzo mocną inspirację Steve'm Reichem i generalnie minimalistami. A ja na przykład jestem pod dużym wpływem Komedy. I teraz wiesz, jak zrobisz utwór na trzy z chórkiem żeńskim – jak w filmie Pociąg z 60-tych lat, gdzie laska śpiewa wokalizę – to jak ktoś tego nie zna, to powie: Stereolab. A mnie o dziwo bardziej inspiruje Grechuta, niż Stereolab, autentycznie. W związku z tym absolutnie nie zgadzam się z opinią o zapatrzeniu Kobiet w Stereolab [śmiech]. Przesłuchałem ich kilka płyt, choć niespecjalnie namiętnie. Za to ogromny wpływ na początku miało na mnie Velvet Undeground.

Ale ciekawi mnie, że zarówno na debiucie, jak i na Pozwól Sobie są pewne charakterystyczne elementy, które można spokojnie nazwać twoim "stylem". Zastanawiałeś się kiedyś skąd on się wziął i na czym w sensie inspiracji bazuje?

Wydaje mi się, że bierze się ze mnie, ze środka. W ogóle nie lubię stylizacji. Po co podrabiać Sonic Youth, skoro jest tylko jeden prawdziwy Sonic Youth? I tak dalej. A wracając – ostatnio zrobiłem taki numer "Doktor Radek" z refrenem "chcę przetrwać z tobą". I pisząc go, nie zastanawiałem się jaki powinien być przebieg akordów, tylko nad energią przetrwania i seksu, takiej rdzenności – a dopiero potem starałem się uzyskać tę moc muzycznie.

A domykając jeszcze sprawę tekstów, to często się autorom zadaje pytanie na ile są one prawdziwe, a na ile są fikcją. Jak jest w twoim przypadku?

Myślę, że 50% na 50%. Albo nawet mniej – 40% prawdziwego życia, 60% nie.

A liczy się dla ciebie kategoria "szczerości wypowiedzi", czy interesuje cię tylko efekt końcowy?

A co masz na myśli mówiąc "szczerość"? Że opowiadanie o sobie? Ale to dla mnie jest beznadzieja. Wrażliwy koleś albo kobieta przefiltrują zdarzenie przez siebie, stworzą postać z kilku realnych postaci i to będzie szczere – czasem nie możesz o czymś opowiedzieć, bo ci się to nie zdarzyło, ale masz w sobie tę emocję. A z drugiej strony myślę, że dużo rzeczy przeżyłem, dużo wspomnianych obrazów zobaczyłem i one są w środku, we mnie. I w tym sensie szczerość przekazu jest najistotniejsza. Super forma jest tylko super formą – coś musi ją wypełnić. Gombrowicz przykładowo miał taki klimat, że trzeba być totalnie sztucznym i dlatego coś wychodzi. To jakby to samo, tylko z odwrotnej strony. To założenie mnie zszokowało – jak to możliwe?! Genialny pisarz, tak genialny że się w głowie nie mieści.

Takie pytanie zawsze zadaję – twoja ulubiona płyta wszechczasów?

Nie, nie powiem ci jednej [śmiech]. Powiem ci, które uważam za doskonałe. Pierwsza płyta Doorsów. Pierwsza płyta Velvetów. Transformer Lou Reeda – najlepsza w historii popowa płyta. Chemical Brothers, czarna płyta. [Dig Your Own Hole – przyp. bd] Aphex Twin któryś. Z polskich płyt Klaus Mitffoch – jeśli mówić o całościowych, spójnych rzeczach to bez konkurencji. Również pierwsza Republika. Niesamowite jakie te zespoły były oryginalne. Love Supreme. Chetta Bakera rzeczy. Czy na przykład Revolver Beatlesów. Sonic Youth taka z komiksową okładką. Talking Heads i Television.

Sympatycy zespołu kojarzyli dotąd nazwę Kobiety z dwoma osobami – tobą i Anią. Ta zmiana personalna, że teraz Nela gra – to jakiś przełom, mam rację?

Ja to głównie zrobiłem dla chłopaków, bo oni włożyli w to wiele od siebie i z szacunku dla nich postanowiłem to kontynuować. Choć miałem spory dylemat, czy dalej pod tą nazwą występować, czy nie. Ale wszyscy mi radzili, żeby tak zrobić. Na koncertach przyjmowani jesteśmy dobrze i mam nadzieję, że przejdziemy jakoś ten okres.

Rozłam w zespole między tobą a Anią wynikał z powodów artystycznych czy osobistych?

Jedno z drugim jest powiązane. Ania nie do końca chyba lubi scenę. Ma trochę problem z komunikacją i woli pracować sama. Myślę, że będzie coś robić muzycznie. Powstała płyta pamięci Jacka Oltera – ja tam zrobiłem jeden utwór, Ania też. To jej pierwsza rzecz w pełni samodzielna, od początku do końca. Bardziej elektroniczne sprawy.

Sądzisz, że jest szansa na (kiedyś) jej solową płytę?

Mam nadzieję!

A jak ty się czujesz na chwilę obecną w nowym składzie, z Nelą?

Świetnie, doskonale. Pierwszy raz w życiu mam taki stan, że łatwo mi przychodzi robienie różnych rzeczy, co mnie zaskakuje.

Najbliższe i dalsze plany artystyczne?

Nagranie trzeciej płyty Kobiet...

W jakim kierunku podążycie?

Chcę połączyć żywe brzmienie z komputerowym. A co do estetyki, to chciałbym połączyć dwa światy, między którymi od zawsze był dla mnie dysonans – klasykę z nowoczesnością. Coś jak połączenie Johnny Casha z Kraftwerkiem. Obie rzeczy są mi bardzo bliskie...

Brzmi interesująco!

I to będą muzycznie bardziej dosadne rzeczy, jędrne, zwarte, mocne i będzie przestrzeń między dźwiękami – konstrukcja, architektura.

Zespół Kobiety to na dzień dzisiejszy najważniejsza rzecz w twoim życiu?

Mhm, tak, zdecydowanie tak. Niektórzy zadają mi pytanie: "czy myślisz, że ta muzyka dotrze do ludzi". I to jest takie pytanie, że wiesz... Ewidentny błąd na starcie, zabójcza myśl, blokująca cię na samym początku. Bo najważniejszy dla mnie jest sam proces robienia czegokolwiek.