KURY

 

Polovirus (1997)

Ok, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Z punktu widzenia surowej, konserwatywnej krytyki, mającej na uwadze głównie niezaprzeczalne i ponadczasowe wartości artystyczne, poszczególne fragmenty Polovirusa są nieraz żałosne, obrzydzające i obleśne. Że tak powiem. Ale ta płyta to koncepcja, projekt, całe przedsięwzięcie, stanowiące jak dotąd ewenement w historii naszej fonografii. I mógłbym, jak dziesiątki innych recenzentów, którzy zrobili to przede mną, wcisnąć wam tu wykład o tym, jaka to ważna płyta dla polskiej popkultury. Że nikt wcześniej nie zdecydował się na realizację całego albumu z pastiszami, ironicznie i zgryźliwie wyśmiewającymi rodzime przywary. Lecz czy nie łatwiej powiedzieć po prostu, iż jest to jedna z najśmieszniejszych rzeczy kiedykolwiek wydanych? Momentami trudno powstrzymać się od wybuchów regularnego, zdrowego brechtu!

Tymczasem okazuje się, że płyta ta ma podwójne dno. Żarty i pastisze załapią wszyscy. Ci, którzy uważnie wsłuchają się w instrumentalną warstwę albumu, odkryją jej złożoność i wyrafinowanie. Podstawowy skład Kur tworzą Tymon, Piotr Pawlak i Jacek Olter, a więc muzycy radzący sobie doskonale w każdej konwencji, dysponują doskonałym warsztatem i wyczuciem. Wśród gości wspomagających zespół na krążku pojawiają się tacy wirtuozi, jak słynny Mazzoll, Leszek Możdżer i Tomasz Gwinciński. Jest też Olaf Deriglasoff, zasilający Kury potężną dawką sampli i loopów. Ci panowie, gdyby tylko chcieli, byliby razem zdolni stworzyć materiał kompletnie awangardowy. Tu natomiast wszystko jest podporządkowane wizji Tymańskiego, a więc: śmiejemy się z czego się da i ile się da. Parodia pod hasłem stylistycznego przemieszania, wielkiej żonglerki tradycją i gatunkami. Dlatego też udział wspomnianych indywidualności pełni rolę służebną wobec całego zamysłu. Ale trudno, by efektem ich spotkania była muzyka bezbarwna, wtórna i płytka.

Wbijają w fotel już dwie pierwsze piosenki. Niby są to znakomite żarty z disco-polo (co uwypukla fakt zaśpiewania ich przez amatorów przypominających feelingiem wokalistów z tego kręgu), ale posłuchajmy, jak w "Śmierdzi Mi Z Ust", na wysokości 1:08, pojawia się krótka impresja jazzo-podobna, jak banalna melodyjka przeradza się w zakończeniu w ładnie skomplikowane, smooth-jazzowe harmonie. Elektroniczny wstęp do kapitalnej "Jesiennej Deprechy" przywołuje na myśl dokonania Kraftwerk, by otworzyć drogę klimatom żywcem wziętym z tańcbudy w Rząśniku. A jednak jest coś przejmującego (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) w tej ponurej spowiedzi mężczyzny ogarniętego przez klimakterium. Tymon jest rzeczywiście niesamowity: wyśmiewając disco-polo, pokazuje jak można zagrać w tym schemacie artystycznie. I taka jest cała ta płyta, swobodnie balansująca między prawdziwą sztuką a prawdziwym kiczem. Bo kicz też może być oszukany, nie?

"Nie Martw Się Janusz" przez półtorej minuty dobija słuchacza tekstami w guście "Och proszę Janusz, nie zakładaj gumki / Słyszałeś co mówił dzisiaj Ojciec Święty", śpiewanymi cienkim, przetworzonym komputerowo głosem. Ale później jest już na poważnie, niemal jungle'owo, pianino wystukuje akordy z "Giant Steps" Coltrane'a, a pod koniec mamy nawet frippowską solówkę gitary. Nie napiszę nic o utworze kolejnym – "Dlaczego". Właśnie, dlaczego? Bo ilekroć się do tego zabierałem, to dostawałem ataku dzikiego śmiechu, nic na to nie poradzę. Jak posłuchacie, to zrozumiecie. Swoistym majstersztykiem jest "Kibolski", gdzie Tymański, na tle rewelacyjnego transowego podkładu (stworzonego przez Deriglasoffa na komputerze Atari), prezentuje tyradę stadionowego pseudo-kibica; sposób w jaki to robi zapewnia mu miejsce w galerii mistrzów naszego kabaretu.

I jeszcze wiele innych zabójczo śmiesznych fragmentów. Jak emanujący atmosferą knajpianego występu zespołu z ogłoszenia (wesela, przyjęcia, zabawy...) "Sztany Glany". Jak rozpaczliwy rozrachunek z nadziejami okresu narodzin Solidarności w "Ideałach Sierpnia". Jak bezbłędna kpina z ideologii i prymitywizmu reggae w "Nie Mam Jaj". Nie zabrakło szyderstw z metalu: dwuczęściowy "Trygław" obfituje we wściekłe partie gitar i z pasją growlowane wersy w rodzaju "Jestem dobry, wprost brzydzę się przemocą". Poważny ból brzucha (ze śmiechu rzecz jasna) może wywołać "Szatan", za sprawą Tymańskiego podrabiającego wokalną manierę Artura Gadowskiego. W solidnej jazzowej fantazji "Mój Dżez" też jest miejsce na humor, gdyż Tymon dochodzi do przykrej konkluzji, oznajmiając: "Bo jazzu nikt nie kuma, man / A krytyk właśnie zesrał się". Kończący całość "Lemur" zadziwia odjechanym zakończeniem, w którym jest miejsce na solo perkusji, zapętlone, nieziemskie dźwięki, oraz komiczną recytację.

A tak w ogóle, to wszystko co powyżej napisałem nawet w kilku procentach nie odda zakręconego klimatu Polovirusa, jeśli nie słyszeliście wcześniej głosu Tymona. Jest to koleś, który samym czytaniem książki kucharskiej potrafiłby doprowadzić do ekstazy śmiechu. Oto nasz kolektywny postulat: Tymon, przygotuj dziesięciodyskowy box z rejestracją swoich monologów! Kilku nabywców masz zagwarantowanych na stówę!
(Porcys, 2001)

100 Lat Undergroundu (2001)

U szczytu rozkwitu hip-hopowego fenomenu nad Wisłą, Tymon postanowił skomentować go złośliwą puentą na zasadzie rozwinięcia do rozmiarów longplaya utworu "Kibolski" z "Polovirusa". Co ciekawe starczyło mu weny i konsekwencji, a "Telekomunikacja", "2001" czy "Wypuśćcie Ryśka Matuszewskiego" nawet przewyższały "Kibolskiego" pod względem błyskotliwości i gorzkiego humoru. Jednak tylko sam artysta wie co obok nich robi tu "Fin de Siecle" – ballada tak majestatycznie piękna, że aż bolesna, a estetycznie przynależąca raczej do Czanowego etapu działalności R.T.T.  I jakoś to się składa, jakoś ze sobą nie gryzie.
(T-Mobile Music, 2011)