LALI PUNA
Scary World Theory (2001)
Pewnie słyszeliście już tę historię. Ale opowiem ją jeszcze raz. Po wydaniu pierwszej płyty niemieckiego kwartetu Lali Puna, zatytułowanej Tridecoder, słynny producent Andrew Weatherall wielokrotnie podkreślał publicznie, jak bardzo mu się ona spodobała. Wkrótce do zachwytów tych dołączył Colin Greenwood. Dzięki tej znakomitej rekomendacji, wydaniu drugiego w dorobku grupy krążka Scary World Theory towarzyszyło już spore zainteresowanie. Colin, zapytany niedawno przez dziennikarza magazynu "Q" o najlepszy w tej chwili zespół świata, odparł: "Lali Puna! Od razu kupcie ich płytę!".
Cały ostatni tydzień słuchałem Scary World Theory. I ani razu nie udało mi się tego krążka na czymś "złapać". Mało mnie też interesuje z kogo i z czego Lali Puna zrzyna. Słychać wprawdzie wyraźne inspiracje tym lub owym, do czego sami muzycy by się pewnie przyznali. Skoro łączą eksperymentalny pop z ładnymi melodiami i elektroniką, to nietrudno odgadnąć, że ktoś już taką mieszankę wcześniej przygotował. Ale Scary World Theory jest wyjątkowe.
Mechaniczny, zimny beat w średnim tempie rozpoczyna "Nin-Com Pop", stanowiąc świetne otwarcie dla całego albumu. Valerie Trebeljahr śpiewa pierwsze linijki tekstu: "There was no reason to complain". Syntezatorowe tło, tłumione piski gitary i leniwe dźwięki basu dopełniają obrazu. Trzy skromne nuty pianina w "Middle Curse" decydują o tym, że to nagranie z dużego staje się wielkie. Instrumentalne "Contratempo" brzmi jak hybryda "Yes! I Am A Long Way From Home" Mogwai i "Sexy Boy" Air. Snujący opowieści głos Valerie, post-rockowa perkusja i masa różnych świdrujących hałasów w drugim planie budują resztę materiału. Dopracowali ten model do perfekcji.
I ponownie wciskam "play".
(Porcys, 2002)
Prekursorstwo jest ważne. Ale czasem pojawia się album, od którego nie sposób się uwolnić. I wtedy zapominamy, czy ktoś już kiedyś grał podobnie, czy nie. Suche beaty generowane syntetycznie, do tego nieskomplikowane partie instrumentów klawiszowych, przetworzona gitara, głos... Chyba właśnie sposób interpretacji tych piosenek przez Valerie Trebeljahr jest najbardziej przyciągający. Śpiewa pozornie beznamiętnie, lecz tylko od słuchaczy zależy, czy odnajdą w tym uczucia. Poza tym dramaturgia jest tu konstruowana wyjątkowo oszczędnymi środkami. Przykładowo: lodowaty klimat w "Middle Curse" wyczarowany jest jedynie z cicho dzwoniącego pianina. Do tego prawdziwy trans – te wszechobecne rytmiczne pętle wprowadzają prawdziwą hipnozę. Melodie monachijskiego kwartetu są proste i łatwe, ale kryją w sobie dziwne piękno. Piękno przyszłości? Scary World Theory jest idealną płytą na inauguracyjny rok nowych czasów. Futurystyczna i tradycyjna, sztuczna i przejmująco naturalna zarazem.
(Porcys, 2002)
Pewnie słyszeliście już tę historię. Ale opowiem ją jeszcze raz. Po wydaniu pierwszej płyty monachijskiego kwartetu Lali Puna, zatytułowanej Tridecoder, słynny producent Andrew Weatherall wielokrotnie podkreślał publicznie, jak bardzo mu się ta płyta spodobała. Wkrótce do zachwytów tych dołączył basista Radiohead, Colin Greenwood. Dzięki tej znakomitej rekomendacji, wydaniu drugiego w dorobku grupy krążka Scary World Theory towarzyszyło już spore zainteresowanie. Colin, zapytany ostatnio przez dziennikarza magazynu Q o najlepszy w tej chwili zespół świata, odparł: Lali Puna! Od razu kupcie ich płytę!.
Wygląda jednak na to, że wszystkie te pochwały są jak najbardziej zasłużone. Scary World Theory to naprawdę świetny album. Czwórka monachijczyków gra tutaj coś, co można by nazwać eksperymentalnym popem. Co jest w tej muzyce najważniejsze? Jak na Niemców przystało, przede wszystkim rytm. Automatyczne beaty z maszyny nadają ton całości. Tym większe jednak wrażenie robi na tym tle warstwa aranżacyjna. Przestrzenne, barwne partie klawiszy, pianina i gitar kontrastują z miarową perkusją uwydatniając w ten sposób relaksujący klimat tych piosenek. Mające w sobie coś z minimalizmu melodie składają się z powtarzanych wciąż tematów. I wreszcie wokalistka Valerie Trebeljahr. Tak chętnie porównywana do Laetitii Sadier ze Stereolab. Śpiewa pozornie beznamiętnie, lecz tylko od słuchaczy zależy, czy odnajdą w tym uczucia. Najlepsze momenty? Na pewno trzy pierwsze utwory, a więc Nin-Com-Pop, Middle Curse i Bi-Pet. Także tytułowy. A zresztą, nie ma co wybierać, skoro trwa to niecałe czterdzieści minut.
(Tylko Rock, 2002)
Przyznam, że umknęło mi niedawne, październikowe dwudziestolecie premiery drugiego KRĄŻKA w dorobku PERŁY niemieckiej "emotroniki". Albo może "z pamięci" nie traktowałem tej rocznicy zbyt poważnie, postrzegając dawne uniesienia w kategoriach młodzieńczo naiwnego romansu. A błąd, bo ostatnio Z GŁUPIA FRANT sobie wróciłem i trochę się przez kilka dni zawiesiłem na idiosynkratycznym PIĘKNU mega równej tracklisty, która w przeciwieństwie do późniejszych, nazbyt już rozwodnionych i nudnawych nagrań projektu, starzeje się z nadzwyczajną gracją. Tyleż motoryczne w pulsacji, co tęskne melodycznie i precyzyjnie zaaranżowane na wielobarwne synthy, te glitch-popowe miniaturki, by zacytować klasyka, got "more hooks out of the vaults than Home Depot shelfstockers" i wciąż zgrabnie wpisują się w soundtrack jesiennego spleenu.
(2021)
Our Inventions (2010)
Kończą mi się pomysły na pisanie o nudnych płytach gdzie każdy następny akord można przewidzieć (i nawet to zgadywanie jest już nudne). MZ miał w takich sytuacjach tekst "po co?".