LAS KETCHUP
"Aserejé (The Ketchup Song)"
W roku 2002, jeszcze jako nastolatek (choć już z dowodem), pod wieloma względami byłem kimś innym. Na przykład, przygotowywałem się do pierwszej sesji na studiach i rozpoczynałem szczytowy etap zafrapowania zjawiskiem "niezal", zatwardziale wyznając Pavement, Pixies i Sonic Youth. Gdy w telewizji bądź radiu pojawiał się komercyjny pop, traktowałem go jako element kulturowego dyskursu i miły pierwiastek estetyczny w mediach, aczkolwiek zwykle ignorując jego wymiar muzyczny. Rolę wakacyjnego hitu odgrywał wtedy breakthrough pewnego hiszpańskiego girlsbandu, składającego się z trzech niuń o cygańskiej urodzie. Szczerze, dla wielu z nas, wówczas, ten numer stanowił synonim shitu. Poparty wieśniacko-plażowym clipem, zajechany do granic wytrzymałości w środkach masowego przekazu, szlagier w środowiskach, które z muzyką nie miały i nadal nie mają nic wspólnego – nic łączyło mnie nic z fenomenem tej piosenki. W toku przygotowań do naszego top 100 singli 2000-2004 staraliśmy się przywołać wszelkie "guilty pleasures" z tego okresu, pomni ewolucji gustów w stronę mainstreamu. Ale, jak zakłada termin, szukaliśmy na mapie młodzieńczych "przyjemności", choćby i wstydliwych, a ten kawałek nigdy do nich nie należał, a wręcz przeciwnie.
Życie jest jak pudełko czekoladek? Wczoraj po południu, zupełnym przypadkiem, przed moje oczy trafił tytuł "Aserejé" i notka o Las Ketchup. Momentalnie poczułem ciarki. Przez cztery lata nie miałem kontaktu, ani nawet jakiegokolwiek skojarzenia z tym czymś. Mózg wygrzebał z zakamarków pamięci fiszkę "0.0" przyklejoną do szukanego hasła. Ale ciało sugerowało coś innego. Niewinnie zanuciłem w myślach cudem ocalony chorus. I instynktownie poczułem pragnienie, rodzaj bezwarunkowej potrzeby, żądzy. Odpaliłem w napięciu track kilka chwil później i całą resztę dnia leciał na repeacie, a ja nie potrafiłem wykryć u siebie znużenia. Do teraz skatowałem go, typu, sto razy? Mam w tym miejscu trudne zadanie jeśli chodzi o przekonujące oddanie swojego stanowiska. Widzicie. Mało jest na tym świecie nagrań, których potrafię słuchać na okrągło i zachować świeżość w czerpaniu z nich radości. Loveless, przypuszczam. Ale niewiele więcej. Widzicie? Cholera. Nie widzicie. Kompletnie nic nie widzicie. Mam trudne zadanie, bo chcę objaśnić jeden z moich singli życia i rywalizujący-byłby z "Ludicrous Idiots" oraz "Just The Way You Are" o drugą lokatę w wymienionym wyżej rankingu.
"Aserejé" (gubiące swój egzotyczny czar i spontan w wymuszonej ogromnym sukcesem na listach przebojów wielu krajów wersji "spanglish", zatytułowanej "The Ketchup Song" – z angielskimi zwrotkami i hiszpańskim chorusem) to milion rzeczy w jednym. Sama kompozycja zagrana na fortepianie wywołałaby spazmy, ale tutaj to jest euro-disco z... Właśnie, co to niby jest? Nazywając to euro-disco nieco upraszczamy, gdyż głębia paru faktur produkcyjnych (autorem tajemniczy "Queco") mieści: surfującego elektryka jak z "Misirlou", zapach flamenco w ucinanych septymolkach akustyka, ambientowe tło klawiszy, delay innej gitary a la Metheny, kanciasty, spowolniony bit techno, który dziwnym trafem kołysze, jazzująco groove basu, kolektywno-folkowe dziewczęce zaśpiewy wyjęte od fińskiej Varttiny na modłę latino i w końcu pocisk wokalnej ściany dźwięku odsyłającej do Spectora i jego podopiecznych panien sprzed pół wieku, lecz rezonującej świeżą bryzą reverbu imitującego powiew wiatru nad morzem. "W cipsko detali", jak by ktoś skwitował. Każdy z tych czynników funkcjonował w przeszłości muzyki rozrywkowej, ale nigdy nie spotkały się na przestrzeni trzyipółminutowego wymiatacza. Plus dodatkowy paradoks proporcji w miksie: recepcja tej perfekcji do sześcianu zależy tylko od kilku przedziałek na waszym pokrętle głośności – utwór może przygniatać bogactwem na równi ze Skylarking albo fikać naiwnie niczym beztroski, urlopowy song.
Ale ostatecznie najgenialniejszym aspektem brzmieniowej warstwy "Aserejé" jest to, że kawałek zdaje się mieć zlewkę na jej wyrafinowanie. Jest aż tak dobry, może sobie na to pozwolić. Zaryzykuję tezę, iż to *najbardziej chwytliwy utwór muzyczny jaki powstał w dziejach*. O co chodzi z hiszpańskim... Właśnie, czym? Śpiewem? Nawijką? Skandowaniem? Melorapem? Nie wiem, ale czy ktoś przylookał złożoność i zarazem rozdzierające piękno linii wokalnych Lucii, Loli i Pilar? Harmonie w drugiej fazie zwrotki, przed wjazdem na refren? A czy ktoś przylookał że fraza przewodnia w refrenie ma 36 nut? Czy ktoś kuma że według teorii Szatowa każdy wielki popowy standard ma szablon hooka, który się potem odtwarza? Kylie że "la la la, la la la lala...", tak? Badly Drawn Boy że nie da się zanucić? Mylo że nie da się zanucić? A to kurwa? Czy rozumieta że ten lejtmotyw umyka klasyfikacjom? Czy rozumieta ze to jest ekstatyczny, polifoniczny ornament barokowy o absurdalnej mocy najbardziej power-popowego hymnu jaki powstał od... yyy... yyy... yyy... od nigdy? I że siostry podają go drażniącym prawie-krzykiem (by przerwać w połowie prymitywnym w wyrazie, onomatopeicznym mostkiem i znów powrócić), a pół globu – z całą dresiarnią włącznie – nadal doznaje? Czy jest coś bardziej uniwersalnego niż dresiarze doznający przy songu na 10.0? Czy to jest jedyna cecha paralelna z "Hey Ya!" i czy dostrzegł ktoś konstrukcyjne podobieństwo obojga?
Natomiast najcięższym ciosem dla hipsterów i geeków jest geneza *tekstu* tego legendarnego refrenu. W zgłębianiu pułapek zastawionych przez "Aserejé" to chyba stadium, w którym poddadzą się resztki uprzedzonych sceptyków. Tłumy balangujących na wszystkich kontynentach sądziły, że to hiszpańska nowomowa i generalnie bełkot. Sądziły, że Muňezowe śpiewają "Aserejé, ja, dejé, dejebe, tu dejebere" i tak dalej? Właściwie to nie. Ponieważ one śpiewają "Isaidahip, hop, thehip, thehippie tothehiphop...". Anyone? A opener Ready To Die, anyone? Meta-meta, ha! Tyle, że meta-meta Murphy'ego to na obu płaszczyznach spinka – spinka w obnoszeniu się z koszulką Can i spinka w wyśmiewaniu "but I was there!". A te laski? Nalewają drinki, tańczą se na stole i dziecinnie machają łapkami. Parafrazując symultanicznie... rozumiecie co? Czy w powyższym kontekście jest coś porównywalnie cool i bezpretensjonalnego? Ludzie wciąż stawiają "Aserejé" w jednym rzędzie z "Macareną", "Livin' La Vida Loca", "Bailando" i niedawno także z O-Zone. Spoko. Z tego, co się orientuję, to O-Zone ma w refrenie 4 nudne wariacje na powielanym trójdźwięku. Las Ketchup miały 3 wariacje na trzydziestosześciodźwięku. OK? A tempo? Pasja? Siła? Jakieś wątki? Every once in a while człowiek odkrywa, że ciągle się zmienia.
(Porcys, 2006)