LENNIE TRISTANO
Lennie Tristano (1956)
"Lenny...!"
("Memento", reż. Christopher Nolan)
Swego czasu gadam z kolegą o pianistyce i nagle wyskakuje mi z Cecilem Taylorem. Ja na to, że znam, cenię, mam nawet Unit Structures w oryginale, ale pomęczyłem się trochę i jakoś we mnie nie kliknęło. Na co kumpel ripostuje: "no bo Ty jesteś harmoniczny". A ja dopowiadam, że owszem – w fortepianowo-dżezawe dekonstrukcje jestem "team Lennie Tristano". Swego (innego) czasu gdy Ola Graczyk próbowała przypisać każdemu redaktorowi Porcys jakiegoś smerfa-patrona, mnie przypadł oczywiście Harmoniusz. No i co, fajnie że mnie Ola łaskawie oszczędziła i przynajmniej nie nazwała redakcyjnym Papą Smerfem – przy czym oczywiście byłoby to od zachwytów nad Papa Dance, a nie od stażu/wieku/funkcji (btw "gdzie... jest... O-la..."). Aczkolwiek z Tristano sprawa jest skomplikowana. Ni to Harmoniusz, ni smerf Niechluj czy Dzikus w sensie free-jazzu. Pianista włoskiego pochodzenia, obok Willie Johnsona, Raya Charlesa, Moondoga czy Steviego Wondera jeden z ikonicznych niewidomych muzyków (urodził się z wadą wzroku, który całkowicie stracił w wieku 11 lat), świadomie i w wykalkulowany sposób zrywał z korzeniami i bagażem jazzowej tradycji. Lecz punkt do jakiego dotarł w poszukiwaniach był pod wieloma względami antytezą "fryty" rozumianej typowo, po Colemanowsku, Aylerowsku lub Braxtonowsku. Teoretyk i pedagog, swoich uczniów dla odmiany przekonywał, że najważniejsze są zależności między poszczególnymi partiami instrumentów.
Dlatego też skłaniał się ku zredukowaniu komunikatu muzycznego do czystej formy, pozbawionej zbędnego balastu emocjonalnego. Tak powstał dziwoląg bliższy architekturze, niż jazzowi definiowanemu jako "flow", luźny przepływ nutek między grajkami. W swoim umiłowaniu dysonansów, kontrapunktów i wielowarstwowych aranżacji ujętych w ścisłe, precyzyjnie określone struktury był więc Lennie bliższy tagom typu "modern classical", ale znowuż – żaden z niego poster boy dla tzw. "trzeciego nurtu", próżno u niego szukać obfitych orkiestracji. A zatem powiedzmy to wprost: Tristano nie pasował do nikogo i do niczego, drążył prywatne obsesje i w sumie nikt się do nich nie przyznawał, może poza wąską grupką oddanych followerów. Wśród nich, poza np. naszym Tymańskim (dzięki "Bluesowi dla L.T." z debiutu Miłości jeszcze w latach 90. dowiedziałem się w ogóle o istnieniu Tristano) byli oczywiście towarzysze z zespołu akompaniującego, tacy jak tenor sax Warne Marsh bądź alt sax Lee Konitz (którego chociażby Subconcious-Lee z 50s czy Motion z 60s należy niezwłocznie obadać, radzę). Żeby tego było mało, studyjna dyskografia Tristano to zagwozdka do sześcianu. Osobiście najczęściej sięgam po archiwalny zbiór Descent into the Maelstrom wydany w 1978, a z regularnych albumów w latach 50. szczęśliwie ukazał się self-titled.
Skonstruowany zresztą przejrzyście i logicznie, antycypując wyraźny podział "klimatyczny" dzieła na dwie strony winyla a la Low i Heroes. Stronę A wypełniają zatem cztery autorskie kompozycje Lenny'ego, w których pokusił się o innowacyjne wówczas eksperymenty z multi-trackingiem/overdubbingiem fortepianu (obdarzone niemal poważkowym, romantyczno-impresjonistycznym wstępem "Requiem" i złożone z trzech równoległych ścieżek "Turkish Mambo") oraz z manipulacją prędkością taśmy ("Line Up" i "East Thirty Second"). Wzbudziły one wtedy wielką kontrowersję (do tego stopnia, że na okładce swojej następnej płyty The New Tristano artysta zamiecił informację o braku tego typu zabiegów), co swoją drogą przypomina, jak paradoksalnie konserwatywnym środowiskiem bywała nieraz jazzowa społeczność. Zaś strona B to standardy w wersji live z udziałem sekcji rytmicznej, czyli na papierze zwykły koktajlowy cool (zresztą nowojorska "restauracja u Konfucjusza" – wtf). Należy jednak pamiętać, iż Tristano potrafił totalnie przemeblować cudze kompozycje na polu melodii, harmonii, metrum i przebiegu. Poza tym, choć dla wielu komentatorów strona B odstaje i wieje od niej nudą, to pozwolę sobie zauważyć, że to liryczne, bardziej konwencjonalne oblicze longplaya ratuje jednak urokliwy interplay zespołu. I na tym zakończę, niech dalej dźwięki obronią się same.
highlight
(2016)