LEONARD BERNSTEIN
#79
LEONARD BERNSTEIN
"What the hell am I doing here?!", przypuszczalnie wykrzyknąłby popularny Lenny, gdyby żył i śledził to zestawienie. Ów wściekle eklektyczny, partyturowy polimat kojarzy się bardziej z takimi mądrymi słowami, jak filharmonia, dyrygentura, symfonia, orkiestra, technika dwunastotonowa, wykład, Harvard... A jednak jego najsłynniejsze dzieła to m.in. broadwayowskie musicale – rewolucyjne West Side Story, jazzujące On the Town – czy operetka Kandyd. I chociaż konserwatywni PIOSENKOWICZE muszą się nieźle namęczyć słuchając wyżej wymienionych, bo – jak to w teatrze – sporo w nich instrumentalnych przerywników i narracyjnego gadania, to w tym wypadku cierpliwość popłaca. Nieliczne regularne "piosenki" skomponowane przez typa są fascynującą odpowiedzią na mityczne gdybanie "jak brzmiałyby popowe songi napisane przez profesorka z akademii". Kora spytała niegdyś retorycznie w odniesieniu do Maanamu, że "może i nie umiemy robić tego co pan Penderecki, ale czy pan Penderecki umie robić to co my?". Zanim poniesie mnie fantazja i wyobrażę sobie pana Krzysztofa pomykającego na basie w zespole Blenders, wpierw znów wrócę do Bernsteina.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Original Broadway Cast Recording: West Side Story (1957)
Znawcy podkreślają istotną rolę WSS w historii musicalu, jako pierwszego z amerykańskich który udanie celował w "amerykańskość" w swojej tematyce i wymowie, dotykał ważnej problematyki osadzonej w realnych realiach i antycypował funkcję tożsamościową dla młodego pokolenia na najbliższe 2 dekady (Hair, Grease czy Saturday Night Fever kojarzą się natychmiast). Ale fan niezal odwiedzający tę stronkę zapyta od razu czy znajdzie tu coś dla siebie, pół wieku później. Owszem. Muzycznie (Bernstein) – dżezawy feel (już uwertura "Prologue" go zapowiada), masakrującą ścianę blaszanych dęciaków ("Jet Song", "The Dance Of The Gym" etc.), kilka spośród najbardziej wyrafinowanych hooków lat 50-tych ("Something's Coming", "America"), kilka spośród banalnych i pompatycznych, choć wciąż ruszających hooków lat 50-tych ("Maria", "Somewhere") i masę smyczkowego rozmachu łączącego pieśni. Plus, główna postać libretta to lider gangu o imieniu Riff. Tekstowo (Sondheim na bazie Laurentsa) – cóż, to miejska adaptacja Romeo I Julia w scenerii portorykańskiej dzielnicy NY. Wątki adekwatne od dawna i dla każdej cywilizacji, wciśnięte między gangi, złych chłopców, złe dziewczynki i nastoletnie manifesty. Ta gigantyczna forma dysponuje takim wachlarzem ekspresji i potrafi tak przekonująco zilustrować epokę; aż dziw bierze, że od lat przechodzi stagnację.
PS: Odnoszę się tu do płyty z 1957, zawierającej oprawę spektaklu z aktorami broadwayowskimi (Larry Kert, Carol Lawrence, Mickey Calin i tak dalej), a nie hollywoodzkiego soundtracku do filmu, w którym głosy gwiazd na płycie dublowali śpiewacy. Wersja teatralna nie była w chwili premiery komercyjnym sukcesem, wersja kinowa to najdłużej utrzymujący się na 1 miejscu US chartsów album ever (54 tygodnie).
(Porcys, 2006)
"Trenera bramkarzy" czyli Bernsteina "nie będziemy dyskutować" (Borek), zwłaszcza, że wspomniałem o nim skrótowo gdy zajął 79. miejsce w moim zeszłorocznym rankingu 100 songwriterów ever. Sam musical też raczej wszystkim znany ("Brolin jest piłkarzem znanym" – Zibi), bo to taka trochę lektura szkolna, c'nie? Nie? Aha. Może więc szybkie przypomnienie genezy zjawiska, dla tych, którzy akurat tego dnia poszli na wagary. Otóż sukces artystyczny i komercyjny WSS nie wziął się znikąd – był efektem spotkania czterech wielkich osobowości, wybitnych w swoich dziedzinach. Na pomysł wiele lat wcześniej wpadł choreograf Jerome Robbins, potem dołączyli Bernstein i dramaturg Arthur Laurents; wreszcie stawkę uzupełnił młody tekściarz Stephen Sondheim. Nadrzędna rola Robbinsa i wykreowanej przezeń taneczności przesądziła o różnorodnej rytmizacji ścieżki dźwiękowej. Ta z kolei puentowała zaułki libretta, które ambitny (ponoć nieoficjalnie próbujący też ingerować w warstwę kompozycyjną) Sondheim oddał lirykami. Jak to nieskromnie ujął Lenny: "WSS było nowatorskie, bo udało się tyle przekazać poprzez muzykę, w tym także w ogromnym stopniu polegając na tańcu opowiadającym historię". Innymi słowy: pełna synchronizacja, symbioza, synestezja, SYNERGIA, SYNERGIA, SYNERGIA. I pewnie jeszcze teoria konwergencji. Warto podkreślić, że materiałowo – choć pionierskie – jest to dzieło pure 50s, przynależące do epoki, jakoś ją współdefiniujące. A jego pierwotna wersja, wprawdzie nieco okrojona materiałowo i nieopierzona (w porównaniu do późniejszych) technicznie, do dziś porywa surową energią i nastoletnią werwą.
Zaś tak o płycie z 1957, zawierającej nagranie z aktorami broadwayowskimi (Larry Kert, Carol Lawrence, Mickey Calin i tak dalej) pisałem na Porcys w 2006 roku: "Znawcy podkreślają istotną rolę WSS w historii musicalu, jako pierwszego z amerykańskich który udanie celował w "amerykańskość" w swojej tematyce i wymowie, dotykał ważnej problematyki osadzonej w realnych realiach i antycypował funkcję tożsamościową dla młodego pokolenia na najbliższe 2 dekady (Hair, Grease czy Saturday Night Fever kojarzą się natychmiast). Ale fan niezal odwiedzający tę stronkę zapyta od razu czy znajdzie tu coś dla siebie, pół wieku później. Owszem. Muzycznie (Bernstein) – dżezawy feel (już uwertura "Prologue" go zapowiada), masakrującą ścianę blaszanych dęciaków ("Jet Song", "The Dance Of The Gym" etc.), kilka spośród najbardziej wyrafinowanych hooków lat 50-tych ("Something's Coming", "America"), kilka spośród banalnych i pompatycznych, choć wciąż ruszających hooków lat 50-tych ("Maria", "Somewhere") i masę smyczkowego rozmachu łączącego pieśni. Plus, główna postać libretta to lider gangu o imieniu Riff. Tekstowo (Sondheim na bazie Laurentsa) – cóż, to miejska adaptacja Romeo I Julii w scenerii portorykańskiej dzielnicy NY. Wątki adekwatne od dawna i dla każdej cywilizacji, wciśnięte między gangi, złych chłopców, złe dziewczynki i nastoletnie manifesty. Ta gigantyczna forma dysponuje takim wachlarzem ekspresji i potrafi tak przekonująco zilustrować epokę; aż dziw bierze, że od lat przechodzi stagnację".
highlight
(2016)