LIBERTINES

 

W przypadku Libertines, rdzennie londyńskiego kwartetu, wszystko na poważnie zaczęło się w roku 1996, kiedy to Carl Barat i Peter Doherty (obaj przyszli śpiewający gitarzyści) powzięli całkiem poważne postanowienie. Przysięgli sobie, że zrobią coś bardzo, ale to bardzo szalonego. Czasem jednak marzenia pozostają marzeniami, z przyczyn absolutnie niezależnych. Takich, jak na przykład brak sekcji rytmicznej, która oprócz solidnego posługiwania się instrumentami legitymowałaby się podobnym do naszych bohaterów spojrzeniem na świat. Bratnie dusze Peter i Carl znaleźli całkiem niedawno. Gary Powell perkusja, John Hassall bas. I już jako kwartet Libertines wyruszyli na podbój świata. Dzięki rekomendacji magazynu New Musical Express dla pierwszego singla What A Waster zostali wkrótce okrzyknięci „brytyjskimi Strokes”. Interesujące, bo ich inspiracje są nieco odmienne. Przede wszystkim The Clash, zwłaszcza z pierwszej płyty. Prosty, energetyczny punk-rock,

z ciętymi gitarami i uwypuklonym zaangażowaniem. A do tego urocza inwencja na polu melodycznym. Doherty ma podobny głos do Strummera i stąd na przykład porywający tytułowy numer z długogrającego debiutu Libertines, Up The Bracket (2002, Rough Trade), można by uznać za nieznaną wcześniej perłę z repertuaru wczesnego Clash właśnie. Ale to nie wszystko. Wśród artystów, których pewnie namiętnie słuchają, są The Jam, Wire, Kinks, czy Smiths.

I Beatlesi, bo jak wspomina John: „Po raz pierwszy zakochałem się w wieku trzynastu lat – gdy po raz pierwszy usłyszałem Beatlesów”. Słusznie. Przyszywana im przez dziennikarzy metka „brytyjskich Strokes” o dziwo nie przeszkadza muzykom Libertines. „Dopóki ludzie będą poprawnie wymawiać naszą nazwę, mogą porównywać nas do kogo chcą”, żartuje Peter. Sodowa do głowy też raczej im nie odbija: „Jeśli prasa chwali nas w ciekawy, zaskakujący sposób, to nawet to lubimy, ale jeśli opowiada głupoty, to nie”. A poza tym, już myślą o nowym albumie. Szczegóły zdradza wokalista Doherty: „Sądzę, że będzie to zbiór piosenek opowiadających wspólną historię. Nie żaden tam concept-album, tylko całość po prostu”. Czekamy zatem.
(Tylko Rock, 2003)

Up The Bracket (2002)

Wygrał pan złoto. Co można powiedzieć... Zauważcie, że o tych zespołach, które wygrały złoto, mainstreamowa prasa nie potrafi inaczej mówić, niż w kategoriach ilości sprzedanych płyt. Tylko liczby, liczby, liczby. I nagrody. Tej gazetki, tamtej gazetki. A w tych gazetkach oczywiście siedzą te same gamonie, które później to opisują. W rezultacie przebrnięcie przez biografię jakiegoś wykonawcy, który wygrał już swoje złoto, jest męką. Co to za grupa, ci Libertines? Udany debiut (sześć milionów egzemplarzy)? Nie, nie. Nie. Gwiazd angielskie brukowce potrafią wylansować dziesięć tygodniowo. Ale rzadko stykamy się z czymś wartościowym, a taka właśnie jest ta płyta. Ponadto, spróbujcie czasem wymyślić coś oryginalniejszego, niż "sześć milionów egzemplarzy". Weźmy mojego kumpla – jak powiedziałem mu: masz posłuchaj tytułowego numeru z płyty Libertines, to zareagował: "To ci z murzynem?". I wszystko jasne.

Coś mówiłem, że Libertines umieją grać? Ależ umieją. Naprawdę. Co dla osoby śledzącej wysyp aktualnych wyspiarskich odkryć powinno być niezłym zaskoczeniem, ale tak właśnie jest. Libertines nagrali kawał krwistego, żylastego punkowego mięsiwa, jednocześnie pobrzdękującego jakąś dziwnie nostalgiczną nutką. Skojarzenie z The Clash jest natychmiastowe. Po części ze względu na podstawowe założenia tej muzyki, po części z powodu głosu wokalisty. Peter Doherty legitymuje się barwą i nonszalancją performerską, które swobodnie można by uznać za przyczynę zarzutów o kopiowanie Joe Strummera. No i wioślarstwo, którym panowie zajmują się trochę jak bohaterowie filmu Kimberly – niechlujnie, bez wyczucia, laicko, lecz z zapałem i z miłości. Potrafią też nieźle przyłożyć. Dość garażowa to płyta.

Ale sam punkowy sznyt nie zapewnia u mnie 6.7, więc tłumaczę się dalej. W wewnętrznej części okładki do nagryzmolonych tekstów poszczególnych kawałków załączono odpowiednie literki oznaczające chwyty wymagane do wykonania ich w domowym zaciszu. Zupełnie jak w edycjach Parklife, czy The Great Escape Blur. Co łączy obie formacje to dbałość o wyraziste, popowe melodie. Otwierający Up The Bracket "Vertigo" opatrzony jest symbolami E / c#m / A / B / c#7 / F#m7 / B / E / G / c#m / A / B. Z pozoru wygląda to skomplikowanie, ale brzmi dość prosto i to jest dokładnie tajemnica uroku Libertines. Jest czad, ale i zanucić się da bez problemu. Podkreślam, że nie mówimy tu o kapeli nu-metalowej. Innymi słowy, progresje Libertines wywołują wrażenie przeniesienia naszych Czerwonych Gitar we współczesność, poczęstowanie ziołem ("palą wódkę, piją trawę") i zapewnienie, że "wszystko jest pod kontrolą, wszyyystko jest pod kontrolą".

Przylepiono im etykietę "brytyjskich Strokes", ale, kurwa, bez przesady. Pewnie, że garadżrokriwajwyl, lecz znajdźcie mi na Is This It? takiego wymiatacza, jak wspomniany już wyżej tytułowy "Up The Bracket". Otóż zasłuchuję się obsesyjnie w to cudo i nie mogę wyjść z podziwu, jak udało się gościom wskrzesić ducha debiutu Clash, unikając zarazem jakichkolwiek prostych zrzynek. Na wstępie dziki wrzask jak ze stadionu Premiership, z serii "zajebię ci chuju!!!", a dokładnie "get me out of it". Sama kompozycja to jazda, która zwala z nóg. Zwrotka jest typową punkową rypanką, ale sposób, w jaki akordy schodzą w dół w refrenie, trąci błyskotliwością. W instrumentalnym mostku słyszymy z oddali cichutki okrzyk podziwu ("fuck off!") i wracamy do rozkosznie melodyjnego chorusu. Palce lizać z jednej strony, z drugiej: toż to kopia angolskiej rewolty robotniczej końca lat siedemdziesiątych, a jeszcze z trzeciej: iskrzący, swawolny garaż.

Oczywiście nagranie to jest absolutnym szczytem albumu, ale w pozostałych znaleźć można mnóstwo pasjonujących wrażeń. "Death On The Stairs" to lekko spita opowiastka z pogranicza rockabilly, bluesa i starych, wiarygodnych frontmanów. "Time For Heroes" wyłania się jak nietknięty, świeżutki hymn niewykształconej młodzieży sprzed dwudziestu pięciu latek – niczego by mu nie brakowało do obecności na domniemanej, trzeciej odsłonie London Calling. Libertines pięknie chowają za pozorami cynizmu i pogardy całe pokłady przezdolnego i głębokiego songwriterstwa. Jednocześnie raczą nas pijackimi zaśpiewkami prosto z pubu dla kibiców w "The Boy Looked At Johny" (o jedenastej wieczorem), czy "Boys In The Band" (o drugiej nad ranem). Oraz zupełnie niespodziewaną, a zaskakująco udaną psychodelią z końcówki "Begging", która lepiej może pasowałaby na ostatniej płycie Smiths. Trochę odstają wylansowane "I Get Along" i singlowy, jak dla mnie strasznie przereklamowany "What A Waster", rzeczywisty powód zamieszania wokół grupy.

W "The Boy Looked At Johny" Doherty śpiewa "New York City's very pretty in the night time / But don't you miss Soho". Wydaje się, że dobre zespoły grające tak, jak się zwycięża, mają dosyć porównań do stolicy świata i chciałyby nareszcie zacząć życie własnym życiem. Kiedy tamtejsza prasa wyzbędzie się (słusznych co prawda) kompleksów, co bardziej utalentowani zafunkcjonują jako zjawisko odrębne. Niby "nie masz pan prawa", ale Libertines mają to prawo, bo są zwyczajnie dobrą kapelą. I nawet wynaleźli już własny patent rozpoznawczy. Chodzi o start/stop bębnów. Zatrzymują się nagle, by następnie wejść na szybką sekwencję stopa-werbel. Wprawdzie jest to najstarszy trik świata, ale używany w każdym niemal kawałku zdecydował, że w najbliższym czasie będę go kojarzył z Libertines właśnie. I niech tak zostanie. (Wszystkie znaki wskazują, że rock nadal ma się dobrze i niech tak zostanie.)
(Porcys, 2003)